Leksykon zamordysty

10 lipca minie 30 lat, od kiedy Aleksander Łukaszenko wygrał swe pierwsze wybory prezydenckie na Białorusi. To opowieść o tym, jak „zwykły chłopak ze wsi” pokonał drogę od dyrektora sowchozu do jednego z najdłużej rządzących dyktatorów współczesnego świata. Ubraliśmy ją w formę nietypowego słownika, który musi się zacząć od hasła na literę Z.

Publikacja: 05.07.2024 17:00

– Ludzie podnosili na rękach dzieci, jak do Chrystusa, by tylko ich dotknął – tak Zianon Paźniak wsp

– Ludzie podnosili na rękach dzieci, jak do Chrystusa, by tylko ich dotknął – tak Zianon Paźniak wspomina entuzjazm zwolenników Aleksandra Łukaszenki w kampanii wyborczej 1994 r. Na zdjęciu Łukaszenko, już jako prezydent, w cyrku w Mińsku, 28 grudnia 1997 r.

Foto: Vasily Fedosenko/Reuters/Forum

Szanowny panie, szanowny panie! – wykrzykiwała do Aleksandra Łukaszenki jakaś kobieta podczas jego wizyty w Grodnie w kwietniu 1994 r. – Nigdy nim (panem – red.) nie byłem. Jestem nędzarzem – odparł 39-letni deputowany do Rady Najwyższej ubiegający się o prezydenturę.

Tam, w Grodnie, skrytykował swojego rywala premiera Wiaczesława Kiebicza, który walcząc o względy Rosji, udał się do Moskwy i podpisał deklarację dotyczącą wprowadzenia wspólnej waluty (rubla rosyjskiego). Łukaszenko tłumaczył zgromadzonym, że nie chce, by Białoruś „klękała przed Moskwą”. – Tam nie ma przed kim klękać – mówił. Opowiadał, jak będzie walczył z korupcją, przestępczością i bezprawiem. Mieszkającym na Białorusi Polakom obiecał, że będą chodzić do polskich szkół. Pracowników fabryk przekonywał, że zapewni im godną płacę. Stanowczo zaprzeczał plotkom, że bije pracowników sowchozu (państwowego gospodarstwa rolnego), na czele którego wówczas stał. 

Kilka miesięcy później został zaprzysiężony na najważniejsze stanowisko w państwie. Niezależną gazetę „Swaboda”, która relacjonowała wówczas jego wizytę i notowała złożone w Grodnie obietnice, zamknął.

Czytaj więcej

Andrzej Poczobut. Ofiara dla większej sprawy

Z jak zamach, którego nigdy nie było

O „gloryfikujących Łukaszenkę” podczas kampanii wyborczej 1994 r. tłumach wspominał w rozmowie z „Plusem Minusem” (w lipcu 2021 r.) jego ówczesny czołowy rywal Zianon Paźniak, wtedy lider Białoruskiego Frontu Ludowego. – Ludzie podnosili na rękach dzieci, jak do Chrystusa, by tylko je dotknął. Jego zwolennicy płakali ze szczęścia. A przecież mówił prymitywne rzeczy, że każdy dostanie lodówkę i że odbuduje się Związek Radziecki. Bo większość myślała brzuchem. Już wtedy mówiłem i pisałem, co czeka Białoruś pod rządami Łukaszenki, że nadchodzi dyktatura i że skończy się tragedią – opowiadał.

Większość Białorusinów uważała wtedy inaczej. Paźniak był dla nich „zbyt nacjonalistyczny”, bo optował za białorutenizacją kraju. Przewodniczący Rady Najwyższej i pierwszy przywódca niepodległej Białorusi Stanisłau Szuszkiewicz był z kolei „zbyt mądry” jak na poobijany upadkiem ZSRR i ustawiający się w kolejkach po chleb naród. Wiaczesław Kiebicz był zaś człowiekiem kojarzonym ze „starym systemem”. To jego obciążano odpowiedzialnością za ciężki kryzys gospodarczy w kraju, na czele rządu którego stał po upadku komuny (ale też przed). Do tego grona „nędzarz” Łukaszenko nie pasował. Dla wielu Białorusinów (większość mieszkańców miast przeprowadziła się do nich ze wsi) był „swoim człowiekiem”, „zwyczajnym chłopem”, który mówi w ich języku i „wali prosto z mostu”.

To wszystko jednak nie gwarantowało sukcesu. Ale sztab wyborczy Łukaszenki wpadł na genialny pomysł. Tydzień przed wyborami (odbyły się 23 czerwca) media poinformowały, że samochód kandydata Łukaszenki został ostrzelany w okolicy miejscowości Liozno (obwód witebski). Z relacji członków sztabu wyborczego wynikało, że główny pasażer „ledwo uszedł z życiem” i że kula jakoby przeleciała zaledwie kilka centymetrów od jego głowy.

Ówczesne KGB i MSW przeprowadziły eksperyment, z którego wynikało, że zamach był wyreżyserowaną akcją propagandową. To jednak nikogo już nie interesowało, wiadomość o „próbie zabójstwa” Łukaszenki poszła w świat. Kilka dni później pozostawił daleko konkurentów, zdobywając w pierwszej turze ponad 44 proc. głosów (Kiebicz – 17 proc., Paźniak – 12 proc., Szuszkiewicz – 9 proc.). W drugiej turze, 10 lipca, zmiażdżył Kiebicza, otrzymując ponad 80 proc. głosów.

Były to jedyne wybory na Białorusi, które świat uznał za względnie demokratyczne. Przez kolejne trzy dekady Białorusini nie musieli już uczestniczyć w drugiej turze wyborów.

D jak demokracja, która szybko się skończyła

Na fali sukcesu Łukaszenko rozpoczął wojnę z Radą Najwyższą (jedynym demokratycznie wybranym parlamentem w historii Białorusi). Jeszcze jako deputowany uchodził za czołowego działacza antykorupcyjnego, zbierał na wszystkich „haki”. Teraz to parlament zaczął przyglądać się otoczeniu świeżo upieczonego prezydenta. Pod koniec grudnia 1994 r. deputowany Siarhiej Antonczyk (z opozycyjnej wobec Łukaszenki partii Paźniaka) przedstawił raport dotyczący korupcji w najbliższym otoczeniu przywódcy. Łukaszenko zabronił publikacji raportu w gazetach, a jego ludzie zaczęli zastraszać redaktorów. Dzienniki, które nie uległy presji, wydrukowały gazety z „białymi plamami”. Każdy wiedział, o co chodzi. Tak do kraju powróciła cenzura.

Prawdziwa wojna pomiędzy Radą Najwyższą a administracją prezydenta wybuchła wtedy, gdy Łukaszenko postanowił „na nowo” zbudować państwo. Chciał przywrócić językowi rosyjskiemu status państwowego, a nawiązujące do historii Wielkiego Księstwa Litewskiego godło „Pogoń” i biało-czerwono-białą flagę zamienić na lekko tylko zmodyfikowaną flagę Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Stwierdził też, że Białoruś będzie stawiała na integrację z Rosją, zabiegał o prawo do rozwiązania parlamentu i ogłoszenia nowych wyborów. Potrzebował referendum, ale na jego przeprowadzenie nie zgadzała się Rada Najwyższa. Część deputowanych, w tym z frakcji Paźniaka, nie akceptowała treści pytań, ogłosiła głodówkę i blokowała trybunę. Łukaszenko wysłał tam swoje służby w nocy z 11 na 12 kwietnia, opozycyjnych deputowanych pobito i siłą wyrzucono z budynku. Już następnego dnia reszta parlamentarzystów posłusznie zagłosowała „tak, jak trzeba”, rozpisano referendum i ogłoszono nowe wybory parlamentarne. Zdecydowana większość Białorusinów przytaknęła dyktatorowi i następnego dnia obudziła się już w nowym, ale zarazem starym kraju. Nad budynkami rządowymi powiewały już czerwono-zielone flagi. W godle, wianku ze złotych kłosów przeplecionym kwiatami lnu i koniczyny, znów błyszczała pięcioramienna czerwona gwiazda. Nowe godło obfitowało w promienie słońca, ale Białorusinów czekała już niezbyt słoneczna przyszłość.

Czytaj więcej

Borys Akunin: Tak, jesteśmy winni, że Rosja stała się potworem

W jak wiosna, która wstrząsnęła krajem

W kwietniu 1996 r. na Białorusi wybuchły wielotysięczne protesty, na czele których stanął Paźniak z działaczami swojej wypchniętej z parlamentu partii. Wyprowadził na ulice nie tylko dziesiątki tysięcy ludzi, ale otrzymał wsparcie ze strony ukraińskiej skrajnie nacjonalistycznej organizacji UNA-UNSO, której działacze przybyli do Mińska, by wesprzeć protestujących. Przewracano wozy policyjne, doszło do starć ze służbami porządkowymi.

Powód? Łukaszenko pojechał do Moskwy, spotkał się z Borysem Jelcynem, wypili po kieliszku wódki, rozbili kieliszki (transmitowały to media) i utworzyli Wspólnotę Białorusi i Rosji (później przekształciła się w Związek Białorusi i Rosji) z daleko idącymi deklaracjami: wspólna waluta, wspólne organy władzy państwowej itd. W zasadzie Łukaszenko (gdyby porozumienie wykonano tak, jak zostało napisane) przekazywał Rosji część suwerenności własnego kraju i dążył do znacznie bardziej zaawansowanej „integracji”.

Protesty, nazywane wówczas „mińską wiosną”, stłumił, a wielu opozycjonistów zmusił do emigracji. Wówczas Paźniak podczas jednej z manifestacji w Kuropatach, miejscu masowych mordów dokonywanych przez NKWD, zaproponował, by uczcić minutą ciszy pamięć zabitego kilka dni wcześniej czeczeńskiego przywódcy separatystycznego Dżohara Dudajewa (trwała wówczas pierwsza wojna czeczeńska). Tym samym podpadł już nie tylko Łukaszence, ale i Kremlowi. Wiedział, że musi uciekać z kraju.

U jak uzurpacja, którą wsparli Rosjanie

Jednego plebiscytu do zdobycia władzy absolutnej było mało. Łukaszenko zaproponował przeprowadzenie nowego referendum. Zamierzał przekształcić kraj w republikę prezydencką, zapytać Białorusinów o stosunek do kary śmierci oraz własności prywatnej na ziemie. Nawet Dzień Niepodległości postanowił zmienić. Wówczas był obchodzony 27 czerwca i nawiązywał do deklaracji niepodległości, którą białoruska Rada Najwyższa przyjęła w 1990 r., jeszcze przed upadkiem ZSRR. Łukaszenko nalegał, by dzień niepodległości obchodzono 3 lipca, tak by nawiązywał do wyzwolenia stolicy spod okupacji niemieckiej w 1944 r.

Zgody na to w parlamencie nie było. Omal nie rozpoczęto procedury impeachmentu, bo zebrano już nawet niezbędne 70 podpisów z prawie 200 zasiadających wówczas w parlamencie deputowanych. Zaangażowali się jednak Rosjanie, którzy pośredniczyli w rozmowach pomiędzy Łukaszenką a przewodniczącym Rady Najwyższej Siamionem Szareckim. Do Mińska w listopadzie 1996 r. udała się cała rosyjska wierchuszka: premier Wiktor Czernomyrdin, przewodniczący Dumy Giennadij Sielezniow oraz szef Rady Federacji Jegor Strojew. Ustalono, że referendum będzie miało charakter konsultatywny, a jego wynik nie będzie wiążący. Parlament zaproponował swoje pytania, a prezydent swoje.

Białorusini musieli wybrać – pójdą drogą autokracji czy pozostaną demokracją parlamentarną. Zaczęły się fałszerstwa, Łukaszenko uruchomił swoje wpływy w najważniejszych miastach kraju. Ówczesny szef Centralnej Komisji Wyborczej (CKW) Wiktar Hanczar odmówił podpisania protokołu wyników referendum i opowiadał o licznych naruszeniach. Nie uznały wyniku również państwa demokratyczne oraz obserwatorzy z OBWE i Rady Europy.

To nie zatrzymało Łukaszenki, który wbrew konstytucji odwołał Hanczara, siłą wyrzucając go z gabinetu, i na czele CKW postawił całkowicie lojalną wobec siebie Lidię Jarmoszyną (fałszowała wszystkie następne wybory, przeszła na emeryturę w 2021 r.). Szarecki próbował ponownie wszcząć procedurę odwołania prezydenta, ale część inicjatorów, zastraszonych przez ludzi Łukaszenki, już wycofała swoje podpisy. W budynku obok parlamentu Łukaszenko rozmieścił już „własną Izbę Reprezentantów” i przeciągnął na swoją stronę cześć deputowanych. Stara, demokratyczna Rada Najwyższa przez jakiś czas się nie poddawała i obradowała. Łukaszenko znosił to jeszcze przez dwa lata.

Czytaj więcej

Serhij Żadan: Rosjanin nie przeprasza. To narcystyczny, zakochany w sobie naród

M jak morderstwo, za które nikt nie odpowiedział

Rok 1999 dla Białorusinów był rokiem pogrzebanych marzeń o wolności i demokracji. O ówczesnych wydarzeniach do dzisiaj wolą publicznie nie rozmawiać.

6 kwietnia 1999 r. zmarł Hienadź Karpienka, były wiceszef parlamentu uznawany za jednego z czołowych rywali Łukaszenki. Miał 49 lat, lekarze orzekli, że miał udar mózgu.

Białorusini nie mieli czasu się zastanawiać nad przyczyną jego śmierci. Już kilka tygodni później (7 maja), wracając do domu w Mińsku, został porwany gen. Juryj Zacharanka, były szef MSW, który zbuntował się przeciwko Łukaszence i przeszedł na stronę opozycji demokratycznej. Świadkowie widzieli jedynie odjeżdżające czerwone bmw, generała nikt już więcej nie zobaczył.

Totalny strach zapanował zaś we wrześniu, gdy porwano wracających z sauny Wiktara Hanczara i jego przyjaciela, biznesmena Anatola Krasouskiego, który wspierał przeciwników uzurpującego władzę dyktatora.

Z kolei w 2000 r. bez śladu zaginął opozycyjny dziennikarz Dzmitry Zawadzki, niegdyś osobisty operator Łukaszenki. Zatrzymano i skazano sprawców (byłych funkcjonariuszy służb), którzy do winy się nie przyznali i twierdzili, że są kozłami ofiarnymi.

W sprawie Zacharanki, Krasouskiego i Hanczara nowe okoliczności pojawiły się w 2001 r., gdy z Białorusi do Niemiec uciekł szef aresztu śledczego nr 1 w Mińsku Aleh Ałkajeu. Stał on na czele tajnej ekipy egzekucyjnej, która wykonywała wyroki śmierci (Białoruś jest jedynym krajem w Europie, który nie zniósł najwyższego wymiaru kary). Ujawnił informacje wskazujące na związki reżimu Łukaszenki z porwaniami opozycjonistów. Chodziło m.in. o to, że ówczesny szef MSW Juryj Siwakou przesyłał swojego adiutanta i nakazywał wydać mu pistolet (z użyciem takiej broni wykonywano wyroki śmierci na Białorusi) w tym samym okresie, w którym znikali opozycjoniści. Ałkajew napisał głośną książkę „Rasstrielnaja Komanda” (ukazała się w wielu językach, w Polsce pt. „Ekipa do zabijania”).

Były szef mińskiego aresztu przez całe życie gromadził dowody i chciał, by zostały wykorzystane w procesie sądowym przeciwko reżimowi w nowej, wolnej Białorusi. Zmarł w Berlinie w 2022 r.

Ciał porwanych na Białorusi przeciwników Łukaszenki nigdy nie odnaleziono.

C jak car Rosji, który pozostał celem nieosiągalnym

Wielu świadków tamtych wydarzeń uważa, że ambicje przywódcy wykraczały daleko poza granice Białorusi. Na początku grudnia 1999 r. Łukaszenko pojechał do Moskwy i podpisał z ówczesnym schorowanym prezydentem Borysem Jelcynem porozumienie o utworzeniu Państwa Związkowego (ciąg dalszy wcześniej podpisanej umowy). Jego realizacja oznaczałaby w zasadzie całkowite połączenie obu państw. Po co Łukaszenko wiązał się w tak daleko idące porozumienia z Rosją? Nie chodziło tylko o tanie rosyjskie surowce: ropę i gaz. Dyktator prawdopodobnie zakładał, że to jego Jelcyn wskaże na ewentualnego następcę tronu jako przywódcę „państwa związkowego”.

– Łukaszenko wymyślał legendy na temat swoich wpływów, jeździł po Rosji i nawiązywał kontakty międzyregionalne. Wysyłał tam białoruskie produkty i to jest normalne. Ale strategia, którą obrał, nie miała perspektyw – wspominał w sierpniu 2017 r. w rozmowie z „Plusem Minusem” Giennadij Burbulis (zmarł w 2022 r.), niegdyś najbliższy współpracownik Jelcyna i wicepremier Rosji, uczestnik historycznego spotkania w Puszczy Białowieskiej w 1991 r., które pogrzebało ZSRR.

Strategia, którą obrał Łukaszenko nie miała perspektyw przede wszystkim dlatego, że już kilka tygodni po podpisaniu na Kremlu porozumienia (31 grudnia 1999 r.) Jelcyn podał się do dymisji i wyznaczył na swojego następcę Władimira Putina. Od tamtej pory podpisaną z Rosją umowę Łukaszenko wykorzystywał wyłącznie do wyciągania z Rosji funduszy, kredytów i tanich surowców. Uzależniał tym samym białoruską gospodarkę od rosyjskiej, ale na wspólne parlament, rząd i walutę się nie zgadzał i tematu tego specjalnie nie drążył.

N jak następca, którym może być syn

Oficjalnie Łukaszenko był (i nadal pozostaje) żonaty, ale swojej pierwszej damy Białorusini nie widzieli od dawna. Halina Łukaszenko (z domu Żelnierowicz) udzielała się w mediach na początku prezydenckiej kariery męża, później została ukryta przed społeczeństwem, odcięta od gazet. Nie mieszkają razem w zasadzie, odkąd Łukaszenko został prezydentem i na stałe przeprowadził się do Mińska. Mają dwóch synów. Starszy, Wiktor (48 lat), jest członkiem Rady Bezpieczeństwa oraz przewodniczącym Narodowego Komitetu Olimpijskiego. Młodszy, Dzmitry (44 lata), stoi na czele „prezydenckiego klubu sportowego”. Łukaszenkowie mają również siedmioro wnuków.

Gdy w 2004 r. urodził się Mikołaj Łukaszenko, Białorusinom o tym nic nie powiedziano. Po raz pierwszy dyktator pojawił się z małym dzieckiem cztery lata później. Lokalne niezależne media nie miały złudzeń, że jego matką jest była osobista lekarka dyktatora Iryna Abielska. Plotki o ich bliskich relacjach krążyły od dawna. Trudno będzie znaleźć drugie takie dziecko na świecie, które miało okazję poznać osobiście dwóch papieży (Benedykta XVI i Franciszka), ale też Władimira Putina, Baracka Obamę czy Xi Jinpinga.

– Naród wybierze, może być i następca. Tylko wątpię, by to było po mnie. Możliwe, że nieco później […]. Nauczy się wszystkiego. Jeżeli go naród wybierze, możliwe, że mnie już nie będzie na tym świecie. Dlaczego nie? Czy on nie może być prezydentem? – mówił o swoim najmłodszym synu Łukaszenko w rozmowie z litewskimi mediami w 2009 r.

Dzisiaj Mikołaj ma 19 lat i jest studentem Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego. Studiuje biologię i często pokazuje się u boku ojca podczas ważnych imprez państwowych. Zapewne w nieodległej przeszłości pojawi się w kieszonkowym parlamencie i zacznie polityczną karierę. W kraju Łukaszenki nie ma rzeczy niemożliwych.

Czytaj więcej

Ołeksij Arestowycz: Wołodymyr Zełenski z Napoleona przekształca się w małego Putina

K jak Krym, który przeraził dyktatora

Łukaszenko nigdy nie był zwolennikiem ukraińskich „majdanów” i jego narracja w sprawie zbliżenia Ukrainy z Zachodem zawsze była zbieżna z tym, co głosiły Kreml i telewizja rosyjska. Ale marzec 2014 r. ewidentnie zaskoczył dyktatora. Patrząc na działania rosyjskich jednostek specjalnych (GRU) na półwyspie krymskim, ale też na zmobilizowane tam tłumy prorosyjskich aktywistów, białoruski dyktator nie mógł się nie obawiać przede wszystkim o utrzymanie swojej władzy i pozycji. Białoruskie społeczeństwo, podobnie jak mieszkańcy Krymu, było zrusyfikowane i w większości lojalne wobec Rosji Putina. Kreml nie miałby problemu z przeprowadzeniem podobnej operacji w Mińsku.

Łukaszenko nie uznał aneksji Krymu i od początku próbował lawirować. Udostępnił nawet Mińsk do rozmów pokojowych, które odbyły się z udziałem kanclerz Niemiec Angeli Merkel, prezydenta Francji François Hollande’a, prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki i gospodarza Kremla Władimira Putina. Rozmowy te zamroziły wielką wojnę (przyjęto tzw. porozumienia mińskie), ale nie przyniosły Ukrainie pokoju. Konflikt tlił się przez kolejne lata.

W Mińsku działy się wówczas „dziwne rzeczy”. Prorosyjski dyktator po raz pierwszy od niepamiętnych lat przemówił po białorusku i nagle zaczął opowiadać się za potrzebą zwiększenia godzin nauki języka białoruskiego w szkołach (przez lata jego rządów został niemalże wypchnięty z rosyjskojęzycznego systemu edukacji). W mińskim metrze pojawiły się napisy w rodzimym języku, a w stolicy pozwolono na otwarcie sklepu, w którym sprzedawano ubrania i gadżety w biało-czerwono-białych barwach i z godłem „Pogoń”, zakazanych i wykorzystywanych od lat przez przeciwników reżimu. Banery reklamowe tego sklepu z hasłami przypominającymi Białorusinom o ich tożsamości narodowej pojawiły się na centralnej alei Niepodległości.

Białoruś zaczęła się otwierać na świat. W 2017 r. zniesiono wizy dla obywateli 74 państw (w tym USA i krajów Unii Europejskiej), mogli oni przebywać na Białorusi do 30 dni. Łukaszenko w ten sposób uchylił bramę dla obywateli państw Zachodu do Rosji, bo wielu z nich, po przybyciu do Mińska, jechało dalej do Moskwy czy Petersburga, bo białorusko-rosyjskiej granicy nikt wtedy nie kontrolował.

Radykalnie zmieniały się też relacje z Polską. W 2016 r. Białoruś odwiedził Mateusz Morawiecki (wówczas wicepremier i minister finansów). Niedługo po nim do Łukaszenki zawitał marszałek Senatu Stanisław Karczewski. Wyglądało na to, że dyktator z Mińska szuka alternatywy dla relacji z Rosją.

Kulminacją odwilży był ogromny koncert (przeprowadzony 25 marca 2018 r. za zgodą władz) na placu Komuny Paryskiej w Mińsku z okazji 100. rocznicy ogłoszenia niepodległości przez Białoruską Republikę Ludową (BRL, zniszczoną później przez bolszewików). Nigdy wcześniej Łukaszenko nie pozwalał na upamiętnienie BRL, a coroczne marsze swoich przeciwników odbywające się z tej okazji brutalnie tłumił. „Władze w Mińsku wykonały żądania nacjonalistów” – skomentowała rosyjska szowinistyczna agencja EADaily.

P jak Pompeo, który przywiózł ropę do Mińska

Zmiana stosunku Łukaszenki do „nacjonalistów” (prozachodniej opozycji demokratycznej) i próba ocieplenia relacji z Polską miały wiele powodów. Ale najważniejszym był przeprowadzany w Rosji tzw. manewr podatkowy. Moskwa, zwiększając podatki od wydobywających ropę przedsiębiorstw, wywindowała ceny surowca dla Białorusi (Łukaszenko posiada dwie rafinerie: w Mozyrzu i Nowopołocku), która od lat zarabiała na eksporcie paliw do UE (głównie do Polski i państw bałtyckich), ale też Ukrainy.

Nie pomogły osobiste rozmowy białoruskiego dyktatora z Putinem. Oliwy do ognia dolał premier Rosji Dmitrij Miedwiediew, który w 2019 r. zażądał od Łukaszenki wykonania map drogowych dotyczących realizacji umowy, którą ten podpisał jeszcze z Jelcynem, o Państwie Związkowym Białorusi i Rosji. Szef rosyjskiego rządu wprost powiedział, że Białoruś otrzyma wsparcie od Rosji, ale musi wyrazić zgodę na utworzenie ponadpaństwowych organów władzy, wprowadzenie wspólnej waluty i utworzenie jednego centrum emisyjnego (rzecz jasna, z siedzibą w Moskwie).

Łukaszenko się żachnął. Zwłaszcza że w 2019 r. Rosja wpompowała do ropociągu „Przyjaźń” brudną ropę, która omal nie sparaliżowała pracy rafinerii. Wtedy władze w Mińsku głośno zaczęły mówić o „alternatywnych” dostawcach i zapowiedziały sprowadzanie surowca z USA i Arabii Saudyjskiej poprzez Polskę. Podpisano odpowiednie dokumenty z Warszawą, nawet ruszyły prace umożliwiające przesył z Płocka.

W lutym 2020 r. Mińsk odwiedził ówczesny sekretarz stanu USA Mike Pompeo i pierwsze dostawy amerykańskiej ropy popłynęły na Białoruś. To, jak mówił wtedy Pompeo, miało „wzmacniać białoruską suwerenność oraz niepodległość”. Rosyjscy komentatorzy nie kryli zaskoczenia i irytacji. „Amerykańska ropa doprowadzi Łukaszenkę do scenariusza ukraińskiego” – wróżyła wówczas rosyjska gazeta „Wzgliad” (Spojrzenie).

Czytaj więcej

Ks. Aleksander Czokow: Jeszcze nie możemy wybaczyć Rosjanom

R jak rewolucja, którą brutalnie spacyfikowano

Do protestów po wyborach prezydenckich na Białorusi dochodziło w 2006 i 2010 r. Kończyły się aresztowaniami wśród kandydatów opozycji, represjami, wyrokami. Ale już kilka miesięcy później kraj wracał do „normalności” pod rządami Łukaszenki i nic nie przypominało, że jeszcze niedawno były „wybory”.

Rok 2020 był inny. Przede wszystkim dlatego, że w kampanii wyborczej pojawił się mocny i zarazem zamożny konkurent – wieloletni prezes Biełgazprombanku (należy do rosyjskiego Gazpromu) Wiktar Babaryka. Jego sztaby wyborcze pojawiły się we wszystkich najważniejszych miastach kraju, zatrudniono setki ludzi, piarowców i menedżerów. Nie namawiał do zjednoczenia się z Rosją. Wręcz przeciwnie.

– Reprezentuję wyłącznie interesy Białorusinów, którzy tak samo jak ja nie chodzili na wybory od 1994 r. Białorusinów, którzy nie wierzyli w to, że można coś zmienić. Białorusinów, którzy mają dosyć braku szacunku, chamstwa i bałaganu, i mają dosyć tych, którzy narazili kraj na ryzyko utraty suwerenności – mówił Babaryka w rozmowie z „Rzeczpospolitą” w czerwcu 2020 r. Był to jedyny wywiad, którego zdążył udzielić polskim mediom. Następnego dnia został aresztowany i na wolność już nie wyszedł.

Łukaszenko w szczere intencje Babaryki nie wierzył. Nie miał wątpliwości, że stoją za nim siły rosyjskie. Najpierw spacyfikował zarządzany przez niego bank, wprowadzono w nim zarząd komisaryczny. Następnie wsadził za kraty swojego przeciwnika. Z wyścigu wyborczego wyeliminował też Wałeryja Cepkałę, swojego byłego wieloletniego współpracownika, który postanowił rzucić mu rękawicę.

Ze wszystkich niezależnych od władz kandydatów do wyborów dopuszczono tylko Swiatłanę Cichanouską, żonę aresztowanego w maju 2020 r. opozycyjnego vlogera Siarhieja Cichanouskiego. On też chciał startować na prezydenta, jeździł po kraju i gromadził zwolenników, widzów jego kanału na YouTubie. Ale był zbyt radykalny, Łukaszenkę nazywał „karaluchem”, zbyt odważnie namawiał do obalenia reżimu. Cichanouska nie miała doświadczenia politycznego, ale poparły ją sztaby wszystkich niedopuszczonych do wyborów kandydatów. W ten sposób, zupełnie przez przypadek, stała się twarzą całego ruchu antyreżimowego – wraz z żoną Cepkały Weroniką oraz bliską współpracownicą Babaryki Maryją Kalesnikawą. Dziennikarze nazywali je wówczas „tercetem wolności”.

Do końca nikt nie wie, czy to z powodu pandemii koronawirusa (reżim lekceważył temat, ignorował statystyki), czy z powodu zwyczajnego zmęczenia dyktaturą Białorusini rozpoczęli masowe protesty w sierpniu 2020 r. tuż po ogłoszeniu wyniku wyborów, gdy Łukaszenko ogłosił swoje szóste „miażdżące zwycięstwo”. Do demonstracji doszło nawet w niewielkich miejscowościach, w których dotychczas nikt nigdy nie protestował. Wszędzie powiewały zdjęte z budynków rządowych w 1995 r. biało-czerwono-białe flagi.

Jak to się skończyło? Brutalną pacyfikacją. Co najmniej kilkanaście osób straciło życie, zostały zabite przez milicję albo „zmarły w niewyjaśnionych okolicznościach”. Tysiące osób trafiły do aresztów, wiele z nich bito i torturowano. Cichanouską już następnego dnia po wyborach wyrzucono na Litwę. Od tamtej pory jest uznawana za przywódczynię wolnej Białorusi i zdążyła już spotkać się ze wszystkimi przywódcami świata zachodniego, z Joe Bidenem na czele.

Jej męża Siarheja skazano na 19 lat łagrów, Wiktara Babarykę – na 14 lat kolonii karnej, jego syna Eduarda – na 8 lat więzienia, a Maryję Kalesnikową – na 11 lat. Weronice Cepkale wraz z mężem i dziećmi udało się uciec za granicę (mieszka w Grecji).

Represje uderzyły też w miejscowych Polaków. Władze spacyfikowały Związek Polaków na Białorusi, którego od lat nie uznawały. Na osiem lat łagrów skazano polskiego dziennikarza i jednego z liderów mniejszości polskiej Andrzeja Poczobuta. Jedyne dwie działające polskie szkoły (w Grodnie i Wołkowysku) całkowicie zrusyfikowano.

Szacuje się, że od tamtej pory kraj na stałe opuściło kilkaset tysięcy Białorusinów. Za kratami zaś pozostaje ponad 1400 więźniów politycznych. Od tamtej pory żadne państwo Zachodu nie uznaje Łukaszenki za prezydenta. Dyktator na własne życzenie został definitywnie skazany na Władimira Putina.

A jak agresja na Ukrainę, w której Łukaszenko pomógł Putinowi

24 lutego 2022 r. był testem dla Białorusi Łukaszenki. W Kijowie do końca wierzono, że dyktator dotrzyma obietnicy i nie pozwoli wykorzystać Rosjanom terytorium swojego kraju do ataku na Ukrainę. Oszukał, pozwolił. Rosjanie przedarli się najpierw do strefy czarnobylskiej i szybko znaleźli się pod Kijowem. To przesądziło o tym, że Łukaszenko został uznany za współuczestnika agresji, mimo że nie wysłał do walki swojego wojska.

Swoim postępowaniem Łukaszenko sprowokował kolejne sankcje Zachodu, wpędzając kraj w jeszcze większą izolację. I poszedł dalej. Rozpoczął agresję hybrydową, śląc nielegalnych imigrantów na pogranicze polsko-białoruskie, rozmieścił na Białorusi rosyjską atomową broń taktyczną. Straszy Białorusinów agresją ze strony państw NATO, a Polskę uznał za najważniejszego wroga. Militaryzuje społeczeństwo, ale na każdym kroku powtarza, że „nie chce wojny”. I najwyraźniej nie chce pogodzić się z myślą, że jego czas już minął.

Aleksander Łukaszenko w Moskwie, 12 kwietnia 2024 r. Od kiedy wsparł Rosję w agresji na Ukrainę, ska

Aleksander Łukaszenko w Moskwie, 12 kwietnia 2024 r. Od kiedy wsparł Rosję w agresji na Ukrainę, skazał swój kraj na izolację od Zachodu i pozostał mu tylko Władimir Putin

Contributor/Getty Images

Szanowny panie, szanowny panie! – wykrzykiwała do Aleksandra Łukaszenki jakaś kobieta podczas jego wizyty w Grodnie w kwietniu 1994 r. – Nigdy nim (panem – red.) nie byłem. Jestem nędzarzem – odparł 39-letni deputowany do Rady Najwyższej ubiegający się o prezydenturę.

Tam, w Grodnie, skrytykował swojego rywala premiera Wiaczesława Kiebicza, który walcząc o względy Rosji, udał się do Moskwy i podpisał deklarację dotyczącą wprowadzenia wspólnej waluty (rubla rosyjskiego). Łukaszenko tłumaczył zgromadzonym, że nie chce, by Białoruś „klękała przed Moskwą”. – Tam nie ma przed kim klękać – mówił. Opowiadał, jak będzie walczył z korupcją, przestępczością i bezprawiem. Mieszkającym na Białorusi Polakom obiecał, że będą chodzić do polskich szkół. Pracowników fabryk przekonywał, że zapewni im godną płacę. Stanowczo zaprzeczał plotkom, że bije pracowników sowchozu (państwowego gospodarstwa rolnego), na czele którego wówczas stał. 

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Pikit”: Ile oczek, tyle stworów
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Bałkan elektryk
Plus Minus
Ta gra nazywa się soccer
Plus Minus
Ateizm – intronizacja ludzkiej pychy
Materiał Promocyjny
Mazda CX-5 – wszystko, co dobre, ma swój koniec
Plus Minus
Zobacz: to się dzieje naprawdę
Materiał Promocyjny
Jak Lidl Polska wspiera polskich producentów i eksport ich produktów?