Mariusz Cieślik: Bałkan elektryk

Podróże po Bałkanach mają tę niezaprzeczalną zaletę, że widać tam to, co niektóre media i politycy nazywają „bezprzykładnym sukcesem polskiej transformacji”.

Publikacja: 05.07.2024 17:00

Mariusz Cieślik: Bałkan elektryk

Foto: AdobeStock

Po tej frazie zwykle następuje kolejna o ponad trzech dekadach niespotykanej prosperity, wykorzystaniu historycznej szansy itp., itd. Czytali to państwo i słyszeli już dziesiątki razy, więc nie ma potrzeby się powtarzać. Okazuje się, że w sumie to prawda, chociaż lista wyjątków jest stanowczo zbyt długa, żeby przechodzić nad nią do porządku dziennego, tak jak to robią liczni pogrobowcy Leszka Balcerowicza. Ale nie o nim dziś będzie, tylko o wrażeniach. Tak jak u Andrzeja Stasiuka w „Jadąc do Babadag”. Pisarz wybrał to miejsce jako symbol czegoś, co, mówiąc po amerykańsku, znajduje się „w samym środku niczego”. Miał rację. Babadag to doskonały przykład bałkańskiej przeciętności. I tu pojawia się pytanie właściwe: czym jest owa przeciętność?

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Historia literatury według Barbary Nowackiej

Tak się składa, że przejechałem ostatnio kilka tysięcy kilometrów po Bałkanach. Zarówno po krajach Unii Europejskiej (Rumunia i Bułgaria), jak i tych do UE aspirujących (Albania). Swoją drogą przypominam sobie, że przed ponad 20 laty w nieistniejącym już „Życiu Warszawy” miałem przyjemność opublikować tekst Andrzeja Stasiuka „Warszawa jak Tirana”. Dziś taki tekst nie mógłby powstać. Dzięki cywilizacyjnemu awansowi, jaki dokonał się w całym naszym kraju, podobieństwa między stolicami Polski i Albanii w zasadzie zniknęły. Bo jeśli mówimy o wrażeniach z podróży po Bałkanach, to tam awans cywilizacyjny dotyczy tylko niektórych obszarów. Geograficznie i ekonomicznie. W takiej np. Rumunii czy Bułgarii wystarczy odjechać kilkanaście kilometrów od czarnomorskiego wybrzeża, by zobaczyć obrazki z Polski sprzed dwóch, a nawet trzech dekad. Bułgarskie wsie, po których przeszedł huragan transformacji, tak jak po naszych PGR-owskich, zatrzymały się w latach 90. Brakuje tylko facetów popijających tanie wina przed sklepami. Zapewne dlatego, że sklepów właściwie nie ma, a wioski są wymarłe. Zdaje się, że wszyscy faceci zdatni do jakiejkolwiek pracy wyemigrowali. Dane statystyczne potwierdzają to, co widać gołym okiem. Bułgaria to kraj, który przeszedł demograficzną hekatombę. Z prawie 9 milionów w roku 1989 zostało tam raptem 6,5 miliona obywateli.

Nawet tamtejsze atrakcje turystyczne w stylu bukareszteńskiego budynku parlamentu czy miliona albańskich bunkrów naznaczone są ludzką krwią. Dyktatury były tam bardziej opresyjne niż nasza i skończyły się bardziej gwałtownie (strzałami na ulicach).

Postkomunistyczną specjalnością Rumunii są z kolei zapuszczone tereny poprzemysłowe. W takiej np. Tardzie (gdzie mieści się nieczynna kopalnia soli, odpowiednik naszej Wieliczki), zanim dojedziemy do centrum, przedzieramy się przez brzydkie i zaniedbane miejsca po nieczynnych fabrykach. Takie same widywaliśmy kiedyś w Polsce, ale dziś zostały zabudowane przez supermarkety, magazyny czy nawet apartamentowce. Tymczasem w Rumunii są całe miasta, gdzie dominują, jak choćby koszmarne pod względem estetycznym Ploesti czy niewiele lepsza Konstanca.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Choćby „Potop”

Wspólne dla wszystkich bałkańskich krajów są za to drogi, dużo gorsze i starsze od naszych. W znacznej mierze zbudowane w czasach komunizmu. No i wszechobecne bloki, których stan z zasady przypomina najbardziej zapuszczone budynki w dawnych PGR-owskich wsiach. Tam widuje się je nawet w centrach miast, w tym tak ładnie położonych jak rumuńska Tulcza czy albański Berat. W pamięci zostaje też Balkan Electrique, jak (zainspirowany polskim zespołem z lat 90.) nazwałem na własny użytek zwisające zewsząd pęki elektrycznych kabli. W Polsce czegoś takiego już się nie ogląda, tymczasem na Bałkanach to charakterystyczny element krajobrazu miejskiego. W Rumunii widziałem nawet, jak zwalony ze starości słup z plątaniną kabli zatarasował jedną z najważniejszych dróg w kraju.

Cóż, blizny po komunizmie są na Bałkanach znacznie głębsze niż u nas. Nawet tamtejsze atrakcje turystyczne w stylu bukareszteńskiego budynku parlamentu czy miliona albańskich bunkrów naznaczone są ludzką krwią. Dyktatury były tam bardziej opresyjne niż nasza i skończyły się bardziej gwałtownie (strzałami na ulicach). W tym kontekście można powiedzieć, że mieliśmy sporo historycznego szczęścia, choć Polakom pewnie trudno w to uwierzyć.

Po tej frazie zwykle następuje kolejna o ponad trzech dekadach niespotykanej prosperity, wykorzystaniu historycznej szansy itp., itd. Czytali to państwo i słyszeli już dziesiątki razy, więc nie ma potrzeby się powtarzać. Okazuje się, że w sumie to prawda, chociaż lista wyjątków jest stanowczo zbyt długa, żeby przechodzić nad nią do porządku dziennego, tak jak to robią liczni pogrobowcy Leszka Balcerowicza. Ale nie o nim dziś będzie, tylko o wrażeniach. Tak jak u Andrzeja Stasiuka w „Jadąc do Babadag”. Pisarz wybrał to miejsce jako symbol czegoś, co, mówiąc po amerykańsku, znajduje się „w samym środku niczego”. Miał rację. Babadag to doskonały przykład bałkańskiej przeciętności. I tu pojawia się pytanie właściwe: czym jest owa przeciętność?

Pozostało 82% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich