Szaleńcza gimnastyka języka

Polszczyzna ma być jak równo przystrzyżona rabatka czy jak dziki ogród? Czyj język najszybciej się zmienia? Czy naprawdę to młodzi Polacy narzucają starszym sposób porozumiewania się w internecie? Odpowiada sześcioro znakomitych tłumaczy.

Publikacja: 07.06.2024 10:00

– Ani tłumacze, ani Rada Języka Polskiego nie zmieniają języka, zmiany w nim dokonują się same – mów

– Ani tłumacze, ani Rada Języka Polskiego nie zmieniają języka, zmiany w nim dokonują się same – mówi Aga Zano, nagrodzona w maju Poznańską Nagrodą Literacką

Foto: Patrycja Wietrzycka

Najpierw kontekst. 10 maja Rada Języka Polskiego przy Prezydium PAN wydała komunikat o zmianie zasad ortografii, które mają obowiązywać w języku polskim od 1 stycznia 2026 r. Zmian jest sporo, a niektóre z nich wywołały niezwykle gorącą dyskusję. Debata nad polszczyzną trwa jednak dłużej niż od maja i nie idzie w niej tylko o ortografię. Od lat dyskutuje się nad stosowaniem feminatywów i coraz częściej szuka się takich rozwiązań językowych, które nie narzucają z góry płci odbiorcy. Świadczy o tym choćby niedawne zarządzenie wewnętrzne prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego skierowane do stołecznych urzędników. Postuluje się także zaprzestania używania określeń niegdyś powszechnych, a dziś uznawanych za obraźliwe (np. „murzyn”). Ponadto trwają prace nad ustawową penalizacją mowy nienawiści. Język więc żyje i ma się dobrze, a zarazem wywołuje spory.

O zmieniającą się polszczyznę i próbującą za tymi zmianami nadążać Radę Języka Polskiego spytałem sześcioro tłumaczek i tłumaczy przekładających na polski literaturę piękną anglo-, hispano- i niemieckojęzyczną. To w końcu oni w swojej pracy muszą błyskawicznie reagować na zmieniającą się polszczyznę i zanim cokolwiek zostanie skodyfikowane, do języków różnych grup społecznych docierać, osłuchiwać się z nimi, a potem rekonstruować na potrzeby literatury współczesnej. Tak, aby przekładane przez nich książki brzmiały autentycznie.

Czytaj więcej

Historia ludowa czy ludożercza. Matka Boska z Bardo kontra szeptuchy

Aga Zano oczekuje refleksji od Rady Języka Polskiego. „To są obelgi”

Komunikat Rady nie stanowił wielkiej rewolucji, język jest czymś umownym i ktoś tę umowy musi przecież kodyfikować. Ale choć ogłoszone zmiany miały charakter techniczny, to w mediach społecznościowych, w mojej bańce, rozgrzało to wszystkich. Może nawet bardziej niż zamach na premiera Słowacji Roberta Ficę, który zdarzył się w tym samym czasie – opowiada Tomasz Pindel, tłumacz z języka hiszpańskiego, znawca literatury hiszpańskiej i hispanoamerykańskiej, którego przekład książki „To nie jest Miami” Fernandy Melchor zdobył w maju Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego za najlepszy reportaż roku. – Czytałem sporo komentarzy w stylu: jakaś Rada nie będzie mi dyktowała, jak mam mówić i pisać. To odzwierciedla, że coraz bardziej czujemy, że mamy prawo mówić po swojemu, odwołując się do regionalizmów, naszych przyzwyczajeń, czasem z pogranicza błędu językowego. A to z kolei wiąże się z ogólniejszym procesem kwestionowania autorytetów i sprzeciwu wobec narzucania norm. Po drugiej stronie są ci wszyscy, którzy umiłowali porządek w języku, bardzo pilnują poprawności, czasem nieco przesadnie wytykając błędy innym.

Co wynikło z tej dyskusji? – Dobrze sportretowała to, że język jest jak magma, w której mieszają się różne rejestry, wysokie i niskie. Gdy posłuchamy dziś polityków, ale też choćby intelektualistów czy akademików, to zobaczymy, że używają oni mniej oficjalnego języka niż kiedyś, czasem wręcz kolokwialnego, co jeszcze jakiś czas temu byłoby nie do pomyślenia. I jeśli miałbym po tej dyskusji wysnuć jakiś wniosek, to taki, że język jest dzisiaj znacznie „szerszy” i mniej „kataloguje” jego użytkowników – dodaje Tomasz Pindel.

Tomasz S. Gałązka, tłumacz z języka angielskiego, który ma na koncie przekłady m.in. dzieł Dashiella Hammetta, Jesmyn Ward, Gabriela Krauzego, Hermana Melville’a i Denisa Johnsona, również obserwował dyskusję na temat komunikatu RJP. – Istotą działania Rady Języka Polskiego jest wydawanie takich deklaracji i komunikatów, więc trudno się dziwić, że wypowie się o zasadach pisowni inaczej niż w sposób autorytatywny. Natomiast ja nie jestem z wykształcenia filologiem, pracuję z językiem nieco bardziej „na czuja”, więc sporo z tych kwestii będę zostawiał redakcji i korekcie w wydawnictwach. Na dodatek te nowe zasady wchodzą w odległej perspektywie, bo na początku 2026 r. ja będę już cztery książki później. I też nie da się wykluczyć, że zanim ten czas nadejdzie, zostaną wydane jeszcze dwa kolejne komunikaty, które będą zmieniały część tych reguł, choćby ze względu na silny odzew społeczny.

Refleksji ze strony RJP oczekuje Aga Zano, tłumaczka z języka angielskiego, która w maju odebrała Poznańską Nagrodę Literacką: – Liczę, że ktoś jednak weźmie dwa głębokie oddechy i wsłucha się w to, co płynie z zewnątrz. Chodzi mi oczywiście o najbardziej bulwersujący zapis o „nieoficjalnych nazwach etnicznych”.

Mowa o punkcie 1 załącznika komunikatu brzmiącym: „Dopuszczenie alternatywnego zapisu (małą lub wielką literą) nieoficjalnych nazw etnicznych, takich jak kitajec lub Kitajec, jugol lub Jugol, angol lub Angol, żabojad lub Żabojad, szkop lub Szkop, makaroniarz lub Makaroniarz”.

– Nie boli mnie, że ktoś próbuje regulować to, czy będziemy obrażać dużą, czy małą literą, bo wbrew pozorom istnieją zawody, w których nawet takie wytyczne się przydają. Problem jest z tym, jak to zostało nazwane. Nieoficjalne nazwy etniczne… no nie, to są obelgi. A takie sformułowania otwierają drogę do legitymizowania innych, częściej używanych i bardzo obraźliwych rasistowskich określeń – wyjaśnia Aga Zano. – Ani tłumacze, ani Rada ze swoimi komunikatami nie zmieniają języka, zmiany w języku dokonują się same. My możemy na nie reagować jako uczestnicy języka, możemy je przyjmować, odrzucać, oburzać się albo cieszyć na nie. Zadaniem RJP jest reagować na te zmiany, wskazywać kierunek, porządkować zachodzące w języku procesy, a nie sankcjonować przemoc werbalną. Dlatego uderzył mnie ten wspomniany brak wrażliwości.

Dobry tłumacz równa się dobry pisarz? Krzysztof Cieślik: – Niewolnicze trzymanie się oryginału owocuje tekstami przeciętnymi 

Komunikat Rady Języka Polskiego to wydarzenie głośne, ale jednak epizodyczne w obliczu szerokiej debaty wokół języka, w której pierwsze skrzypce grają właśnie tłumaczki i tłumacze. W ostatnich latach status tej profesji zdecydowanie się podniósł, podobnie jak powszechna świadomość, jak istotną rolę w literaturze odgrywa przekład. Wiele wydawnictw podaje dziś nazwiska tłumaczy na okładce obok nazwisk autorów, co kiedyś by uznano za dziwactwo, a i dziś nie wszystkie oficyny są skłonne ten zwyczaj praktykować.

Poznańska Nagroda Literacka dla Agi Zano jest kolejnym precedensem na tej ścieżce – dotychczas nigdy nie przyznawano nagród stricte literackich za dorobek translatorski. Jeżeli już, to wyróżniano tłumaczy ramię w ramię z autorami, jak ma to miejsce przy Nagrodzie Angelus czy Kapuścińskiego. A wyróżnienia eksperckie doceniające jeden konkretny przekład są w zasadzie dwie: Nagroda Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego oraz Nagroda Literacka Gdynia (specjalna kategoria dla tłumaczy). Dodajmy, że to nagrody młode, na dodatek utworzone w trójmiejskim środowisku samorządowo-kulturalnym, wyjątkowo przyjaznym literaturze.

Tłumaczki i tłumacze stali się więc widoczni, aktywnie uczestniczą w festiwalach literackich i czytelniczo-pisarskim życiu w mediach społecznościowych. Coraz częściej słyszą też komplementy ze strony czytelników i recenzentów, choć w większości mają świadomość, że są to wyrazy uznania i życzliwości niekoniecznie podparte gruntowną analizą ich pracy. Bo przecież nawet akademicy zajmujący się literaturą naukowo tylko z rzadka mają wszystkie narzędzia i kompetencje, by porównywać oryginalne dzieło z przekładem. A poza tym jest to niezwykle czasochłonne. Ale już urodę językową przekładu, jego stylizację, rytmiczność, naturalność i autentyczność może ocenić każdy.

– Krytyka przekładu jest czymś jeszcze bardziej niszowym niż krytyka literacka – kwituje ten wątek Krzysztof Cieślik, tłumacz z języka angielskiego, który przekładał m.in. książki nagradzane Bookerem i National Book Award, a obecnie jest on redaktorem naczelnym wydawnictwa Art Rage.

– Jeżeli współczesna polszczyzna mówiona jest nasycona anglicyzmami, to ona już taka zostanie – uważ

– Jeżeli współczesna polszczyzna mówiona jest nasycona anglicyzmami, to ona już taka zostanie – uważa Krzysztof Cieślik

fot. Robert Gardziński

Wysoki poziom wyspecjalizowania nie oznacza jednak, że dyskusje na temat strategii translatorskich się nie toczą. Cieślik przekonuje na przykład, że dobry tłumacz jest do pewnego stopnia także dobrym pisarzem i jeśli „przemaluje” po swojemu oryginalny tekst, nieco doda stylistycznie zagranicznemu autorowi, to jest to jego prawo i odpowiedzialność. Powinien w tym kierować się przede wszystkim własnym słuchem i wrażliwością.

– Uważam, że tłumacz ma bardzo dużą swobodę. Niewolnicze trzymanie się oryginału owocuje tekstami przeciętnymi, zwłaszcza w polszczyźnie, bo język angielski, z którego tłumaczę, jest tak odległy od polskiego, że tłumaczenie jeden do jednego mija się z celem. Inaczej jest z bliższymi językami, np. słowiańskimi, w których jest choćby więcej podobnych konstrukcji składniowych itd. W przypadku angielskiego masz prawo robić może nie wszystko, co ci się żywnie podoba, ale na pewno dużo. To kwestia wyczucia, słuchu oraz intuicji.

Dopytywany o to, co jest granicą – albo instancją, do której można się odwoływać, wyznaczając granice przekładu – Cieślik odpowiada: – Możesz to robić dopóty, dopóki trzymasz głos oryginału. Czy masz prawo uciąć jeden przymiotnik, jeśli w angielskim są cztery, a wiesz, że w języku polskim zdanie tylu nie uniesie, nie będzie dobrze brzmiało? Moim zdaniem tak, bo gdyby autor oryginału pisał po polsku, to tak by zrobił, jest przecież naprawdę świetnym pisarzem. Nie mógłbym napisać bardzo potocznie Sebastiana Barry’ego, który w ten sposób nie pisze, ale już takich autorów, jak Phil Klay czy Nico Walker, piszących językiem potoczystym, jakim ludzie do siebie mówią na co dzień, jak najbardziej. Może nawet czasem piszę jeszcze bardziej kolokwialnie niż oni? Na pewno dodałem im coś od siebie, może jeszcze więcej tej naturalności, ale tylko dlatego, że dużo widziałem jej u nich samych i uważałem, że tak by napisali swoje teksty po polsku.

Jeszcze inaczej definiuje swoje zadania i obowiązki Tomasz Pindel: – To, co się teraz dzieje wokół tłumaczenia, czyli że jest ono zauważane i doceniane, że pojawiamy się na okładkach i mamy swój udział w sukcesie książek, dostajemy nagrody itd., to wszystko jest bardzo słuszne i miłe. Trudno, żebym inaczej uważał jako tłumacz. Natomiast jeśli chodzi o pracę nad tekstem przekładu, to nie uważam, że powinniśmy wykazywać się ponad tekst oryginału. Szaleć trzeba wtedy, kiedy tekst nas do szaleństwa zmusza. Sformułowanie, że przekład jest lepszy od oryginału, wcale nie brzmi dla mnie jak komplement dla tłumacza. Bo jeżeli oryginał jest stylistycznie płaski, to przekład ma być stylistycznie płaski, nie mamy go upiększać ani podrasowywać. Jesteśmy służebni wobec tekstu.

Czytaj więcej

Czy w nowej powieści Dariusza Bitnera wydarzył się cud?

Młodzieżowe słowo roku. Małgorzata Gralińska: – Moje dzieci się śmieją z tego plebiscytu 

Pytam sześcioro tłumaczy, czy dostrzegają jakieś obszary współczesnej polszczyzny, które najdynamiczniej się zmieniają, najszybciej się dezaktualizują i mutują, dostarczając im przy tym sporo pracy koncepcyjnej i badawczej, by ich przekład sprawiał wrażenie autentycznego i dobrze brzmiał. Może język młodzieżowy, język ulicy, internetu, konkretne slangi, gwary, idiolekty?

I część z przepytywanych przyznaje, że język młodzieży dezaktualizuje się ich zdaniem najszybciej. – Taką książką, gdzie miałam nastoletnich bohaterów, były „Duchy z miasteczka Demmin” Vereny Keßler – wspomina Małgorzata Gralińska, tłumaczka literatury niemieckojęzycznej. – Jedna z postaci miała 15 lat i to było dla mnie trudne. Nam, dorosłym, czasami się wydaje, że znamy język młodzieżowy, że go rozumiemy, a wcale tak nie jest. Słyszę później, jak moje dzieci śmieją się ze słynnego plebiscytu na młodzieżowe słowo roku. Często okazuje się, że te słowa już dawno przestały należeć do ich języka albo w ogóle nigdy nie należały.

– Język młodzieżowy bardzo szybko się starzeje i zmienia. Ja niedługo skończę 35 lat i mam poczucie, że będę się powoli odsuwać od tłumaczenia literatury young adult, lepiej to ode mnie zrobią młodsi, którzy są bliżej tego języka. To nie znaczy, że nie jestem w stanie wsłuchać się w język młodzieży, bo muszę to robić w swoich tekstach stale, ale może niekoniecznie będę się brała za książki, które są wyłącznie młodzieżowe i skierowane do młodzieży. Trzeba wiedzieć, kiedy ustąpić pola innym – mówi Aga Zano.

Podobne doświadczenia ma Tomasz S. Gałązka: – Język młodzieżowy, niekoniecznie studencki, tylko jeszcze młodszych osób, z późnej podstawówki czy liceum, to jest coś, co ewoluuje szybko i plebiscyty na młodzieżowe słowo roku tego nie odzwierciedlają w żaden sposób, bo tu nie chodzi nawet o słownictwo, tylko o cały język, stopień skażenia go angielszczyzną i nawet angielską gramatyką. Nie wiem, czy gdybym dostał propozycję tłumaczenia książki rozgrywającej się w takim środowisku, to bym się podjął. Myślę też, że zdezaktualizowałaby się ona błyskawicznie. Mam co prawda obiekt badań w domu w postaci syna licealisty, ale przecież on, rozmawiając z nami, posługuje się takim językiem, żebyśmy go rozumieli, a nie jak w rozmowach z kolegami.

– Język młodzieżowy ewoluuje szybko i tu nie chodzi nawet o słownictwo, tylko o cały język, stopień

– Język młodzieżowy ewoluuje szybko i tu nie chodzi nawet o słownictwo, tylko o cały język, stopień skażenia go angielszczyzną i angielską gramatyką – wyjaśnia Tomasz S. Gałązka

fot. Marta Wróbel (dzięki uprzejmości Big Book Festivalu)

Agata Ostrowska o literaturze young adult. „Musiałam się nagimnastykować z językiem inkluzywnym”

Ciekawi mnie jeszcze to, czy język młodzieżowy i język internetu to w opinii tłumaczek i tłumaczy zbiory pokrywające się. Innymi słowy, czy to młodzież narzuca swój język w internecie, ze szczególnym naciskiem na media społecznościowe, a starsi próbują do tego języka doszlusować.

Tu nie ma jednomyślności. Agata Ostrowska, tłumaczka z języka hiszpańskiego i angielskiego, nie dostrzega jakiegoś wspólnego języka internetu. Ma raczej poczucie, że każdy w sieci pisze swoim językiem, inaczej to robi 15-latka, a inaczej 70-letni pan. A podziały idą bardziej po osiach generacyjno-środowiskowych.

To, co ją szczególnie interesuje jako tłumaczkę, to bardzo dynamicznie rozrastający się język płciowości, seksualności, wkraczanie do literatury nienazwanych dotąd tożsamości, wrażliwości. A co za tym idzie, reakcje, w jakie on wchodzi z polszczyzną.

– Trochę mnie drażni ciągłe mówienie o zaimkach, bo w polskim języku zaimki są najmniej istotne, mamy przecież zaimki domyślne i nie musimy ich tak często używać jak w angielskim. Są natomiast problemy ze wszystkimi odmiennymi częściami mowy, których jest naprawdę dużo, i człowiek często nie zdaje sobie z tego sprawy, dopóki nie musi czegoś napisać płciowo neutralnie – wyjaśnia Agata Ostrowska. – Hiszpański jest trochę pomiędzy, bo ma niektóre części mowy odmienne, a niektóre nie. Każdy język stawia tłumaczom inne wyzwania, ale też w każdym można coś zrobić, jeśli się go zna, myśli w nim, pracuje, wie, jakie są jego możliwości. Może są rzeczy nieprzetłumaczalne, ale jest ich naprawdę bardzo mało. Teraz tłumaczę książkę hiszpańskiej autorki, która jest osobą trans, i mam dostęp do angielskiego przekładu, gdzie widzę, że wręcz dodano jakieś słowa, żeby było wiadomo, jaki tam jest rodzaj, bo bez tego tekst byłby nieprecyzyjny. Czyli dopisano np. „girl”. Jak widać, przekład na angielski też ma swoje ograniczenia, choć idzie to w drugą stronę niż w polskim, gdzie trzeba raczej redukować, niż dodawać.

– Może są rzeczy nieprzetłumaczalne, ale jest ich naprawdę bardzo mało – przekonuje Agata Ostrowska,

– Może są rzeczy nieprzetłumaczalne, ale jest ich naprawdę bardzo mało – przekonuje Agata Ostrowska, która tłumaczy literaturę z języka hiszpańskiego i angielskiego

fot. Wojciech Rozenek - Instituto Cervantes

Z książkami young adult Ostrowska nie miała jeszcze wiele do czynienia, ale już się zastanawia, czy nie jest „za stara”, żeby dobrze oddać język, jakim dziś mówią młodzi. – Tłumaczyłam jedną książkę z gatunku young adult, taką dystopię postapo, gdzie bohaterowie byli trans. Tam faktycznie musiałam się nagimnastykować z językiem neutralnym, inkluzywnym. Bardzo mi pomógł zespół tworzący portal Zaimki.pl, gdzie regularnie sprawdzałam, jaka forma będzie najbardziej adekwatna w danym przypadku – opowiada.

Po rozmowie z Agatą Ostrowską zaglądam na tę stronę: „Tworzymy tu wszechstronne kompendium wiedzy o języku niebinarnym, neutralnym płciowo i inkluzywnym”.

Wyzwania, jakie stawia przed tłumaczami przekład książek pisanych przez autorów trans lub opisujących ten świat, są w ostatnim czasie doceniane. To za taką książkę, „Dziewczyna, kobieta, inna” autorstwa Bernardine Evaristo (Nagroda Bookera 2019), Aga Zano była nominowana do Nagrody Boya-Żeleńskiego w 2023 r. W tym samym roku Jerzy Koch, tłumacz z języka niderlandzkiego, dostał Nagrodę Literacką Gdynia za spolszczenie powieści „Mój mały zwierzaku” autorstwa Marieke Lucasa Rijnevelda, osoby niebinarnej, w której twórczości powraca wątek seksualnej normatywności i ludzi niemieszczących się w opozycji męski–żeński. – To nie świat jakoś bardzo się zmienia, tylko nasza wrażliwość, nasz poziom szacunku do siebie nawzajem. Chcę wierzyć, że zmienia się na lepsze w dłuższej perspektywie, dlatego też potrzebujemy narzędzi, żeby to lepiej opisywać. A nie po to, żeby mówić o „nieoficjalnych formach etnicznych” – mówi Aga Zano, wracając do komunikatu RJP. – Nie da się tłumaczyć niczego, nie mając szacunku do tego. I to nie jest tak, że ja wymyślam sobie np. język queer. On istnieje, a zadaniem tłumacza jest szukanie i słuchanie osób, które z niego korzystają. Warto je poznać, zapytać o zdanie, o ich perspektywę na język, którego używają i który je opisuje. Oczywiście, czasami muszę dokonywać wyborów, bo nie ma jednego języka queerowego, on ma wiele odcieni zależnie od tego, z którego wycinka parasola LGBTQ+ dane osoby się wypowiadają. Zawsze jednak staram się, żeby to miało charakter służebny, żeby to nie było moje opisywanie czyjegoś świata, tylko żeby to odpowiadało możliwie uczciwie czyjemuś samookreśleniu. Tak samo osoby niebiałe, które żyją w Polsce, mają wyłączne prawo do decydowania o tym, jaki sposób mówienia o nich im odpowiada. Najważniejsze w tej robocie nie jest wymyślanie nowych języków, tylko słuchanie tego, co istnieje. Z wrażliwością – podkreśla tłumaczka.

Czytaj więcej

„Żyć szybko”: Nagrobek zamiast krucjaty

Danzig czy Gdańsk

Zajmująco o translatorskich dylematach opowiada Małgorzata Gralińska. Zwłaszcza o przestrzeniach literatury, gdzie spotykają się różne języki, kultury, granice i potem jeszcze trzeba to przetłumaczyć na polski.

– Wielu autorów w Niemczech, których czytam, ma migranckie korzenie. Pochodzą m.in. z Turcji, Afganistanu, Iraku, Iranu… Zauważyłam, że ich specyficzny, wymieszany język przenika do literatury, a w konsekwencji do niemczyzny. Są w nim trudne do przetłumaczenia na polski określenia, np. Kanake, pogardliwie wskazujące Turka, a które dziś już się rozszerzyło i dotyczy szerzej migranta z Bliskiego Wschodu albo dalszych stron Azji i Afryki. Mało tego, wytworzyło się nawet coś, co bywa określane jako Kanak Sprak, czyli specyficzny język, którym ci migranci się posługują. I są na przykład książki, które opowiadają o życiu berlińskich gangów, gdzie bohaterowie posługują się tą mieszaniną slangu, niemczyzny i arabskiego. Częstym słowem, którego używają, jest „wallah”, co można od biedy przetłumaczyć jako „na Boga!”, takie wezwanie do Allaha, zaklinanie się jako dowód swej prawdomówności, a które stało się dziś niemal przerywnikiem, odrywając się od religijnego kontekstu. Co ciekawe spotkałam się z tym określeniem w roli tłumaczki przysięgłej, którą również jestem, i zdarzyło mi się tłumaczyć wypowiedzi imigrantów z Niemiec, którzy wplatali często słowo „wallah” – opowiada Małgorzata Gralińska.

Dodajmy, że tłumaczona przez nią powieść „Skąd” Sašy Stanišicia została w 2023 r. nagrodzona Angelusem, a Małgorzata Gralińska odbierała wyróżnienie na gali we Wrocławiu wspólnie z bośniacko-niemieckim pisarzem.

– Zawsze na pograniczu, państw i kultur, są językowe dylematy, z których robi się polityczny temat –

– Zawsze na pograniczu, państw i kultur, są językowe dylematy, z których robi się polityczny temat – mówi Małgorzata Gralińska, która przetłumaczyła nagrodzoną Angelusem w 2023 r. powieść „Skąd” Sašy Stanišicia

fot. Leszek Kubik

Innym wyzwaniem z językowego pogranicza była praca Gralińskiej nad przekładem „Wszystko na darmo” Waltera Kempowskiego, książki o Prusach Wschodnich podczas II wojny światowej. – Niektórzy czytelnicy zastanawiali się, dlaczego zostawiłam polskie nazwy miast, jak Gdańsk czy Olsztyn. Można oczywiście było zostawić je po niemiecku, ale tu chodziło o ustalenie koncepcji i konsekwentne trzymanie się jej. Podzieliłam sobie nazwy miejsc na grupy: powszechnie znane nazwy polskie, jak właśnie Gdańsk i Olsztyn, oraz rozpoznawalne miasta niemieckie, np. Monachium, Norymberga. No i teraz gdybym się trzymała wersji Danzig i Allenstein, to przecież musiałabym też pisać München i Nürnberg, co brzmiałoby dziwnie w uchu czytelnika. Zawsze na pograniczu są tego typu językowe dylematy, z których robi się polityczny temat, bo przecież Danzig ma inne konotacje niż Gdańsk – opowiada Małgorzata Gralińska.

Tomasz Pindel uwielbia ryzykowne teksty. „W takiej literaturze można się wyżyć” 

Co jeszcze wywołuje ciekawość i emocje u czytelników? Często powraca właśnie pytanie: „czy wypada tak pisać?”. Tak wulgarnie, kolokwialnie, potocznie albo niechlujnie. Albo co robić z anglicyzmami? Czy język ma być jak równo przystrzyżona i wypielona rabatka, czy jednak bardziej jak dziki ogród? I czy tłumacze mają tu w ogóle jakieś pole manewru?

– Jesteśmy służebni wobec tekstu – przekonuje Tomasz Pindel, który przetłumaczył z hiszpańskiego rep

– Jesteśmy służebni wobec tekstu – przekonuje Tomasz Pindel, który przetłumaczył z hiszpańskiego reportaż „To nie jest Miami” Fernandy Melchor, zwycięzcę Nagrody im. R. Kapuścińskiego

fot. archiwum prywatne

– Po premierze „Lektury uproszczonej” Christiny Morales, którą tłumaczyłam do spółki z Kasią Okrasko, dziennikarz zapytał mnie już na wstępie, czy to w ogóle jest literatura, bo tam są brzydkie słowa i w ogóle to jest napisane szorstkim językiem. Trochę mnie zatkało, że rozmawiamy o literaturze w ten sposób 22 lata po wydaniu „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej – przyznaje Agata Ostrowska.

Krzysztof Cieślik przekonuje, że tłumacz nie jest w stanie nikomu narzucić języka. – Jeżeli współczesna polszczyzna mówiona jest nasycona anglicyzmami, to ona już taka zostanie. Nie podejrzewam, żeby to się dało jakkolwiek odwrócić, po prostu za dużo oglądamy i czytamy po angielsku. Kiedyś do polszczyzny przenikała korpomowa, dzisiaj teksty z TikToków czy rolek na Instagramie albo hasła ze słownika woke lewicy czy alt-prawicy. Tłumacz nie może robić w takiej sytuacji tego, co chce. Nawet jak znajdziesz jakiś odpowiednik np. dla słowa „mansplaining”, to on i tak się nie przyjmie i będzie wyłącznie śmieszył – podsumowuje Cieślik.

Tomasz Pindel przyznaje, że ożywia się, gdy do ręki bierze książkę daleką od normy i językowej poprawności: – Uwielbiam to, co nazywa się ryzykownymi tekstami. Dużo ciekawiej tłumaczy mi się tam, gdzie trzeba wymyślać ten język. Parę lat temu tłumaczyłem powieść „Jankeski fajter” meksykańskiej pisarki Aury Xilonen, która jest takim nawijaniem, gawędą z elementami spanglish [mieszaniną hiszpańskiego i angielskiego – red.], bo narrator bohater jest Meksykaninem, który żyje nielegalnie w USA, więc jest tam mnóstwo kolokwialnej, meksykańskiej hiszpańszczyzny, przetworzonej w dość szaleńczy sposób. W takiej literaturze można się wyżyć, czerpać ze wszystkich rejestrów językowych, zarówno z tzw. wysokiego języka, jak i kolokwializmów, wulgaryzmów.

Czy globalizacja i przemiany technologiczne sprawią, że różnica między oficjalną, słownikową polszczyzną a językiem potocznym będzie się coraz bardziej rozjeżdżać? A im rzadziej ktoś będzie zaglądał do internetu, tym trudniej mu będzie cokolwiek zrozumieć później w mowie potocznej, słuchając rozmów w autobusie czy na przystanku?

Sceptycznie do takiej narracji podchodzi Tomasz S. Gałązka: – Zawsze istniała zasadnicza różnica między mową urzędową a podwórkową. Kiedyś to była kwestia dialektów, regionalizmów, co przy wielkim udziale telewizji i radia zostało właściwie wyrugowane, czego strasznie żałuję. Natomiast pozostają te nasze własne mikroróżnice domowej roboty, bo przecież zawsze jest tak, że nawet w grupach przyjaciół posługujemy się idiomami, które będą działały wyłącznie w grupie kilkunastu osób, które wiedzą, o co chodzi. To są rzeczy, których się nie da skodyfikować, a które zawsze będą odróżniały język potoczny od tego ujętego w ryzy wyznaczone przez Radę Języka Polskiego czy inne tego typu instytucje.

– Warto pamiętać, że słowniki i normy językowe są spowolnionym odbiciem języka – zauważa Aga Zano. – Dopiero jak coś się mocno osadzi w języku, to wtedy na to można zareagować jakąś kodyfikacją. Natomiast trendy językowe to jest to, co się dzieje w żywym języku. To, że nie zostało wyryte w kamieniu, nie oznacza, że jest mniej prawdziwe czy istotne.

Najpierw kontekst. 10 maja Rada Języka Polskiego przy Prezydium PAN wydała komunikat o zmianie zasad ortografii, które mają obowiązywać w języku polskim od 1 stycznia 2026 r. Zmian jest sporo, a niektóre z nich wywołały niezwykle gorącą dyskusję. Debata nad polszczyzną trwa jednak dłużej niż od maja i nie idzie w niej tylko o ortografię. Od lat dyskutuje się nad stosowaniem feminatywów i coraz częściej szuka się takich rozwiązań językowych, które nie narzucają z góry płci odbiorcy. Świadczy o tym choćby niedawne zarządzenie wewnętrzne prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego skierowane do stołecznych urzędników. Postuluje się także zaprzestania używania określeń niegdyś powszechnych, a dziś uznawanych za obraźliwe (np. „murzyn”). Ponadto trwają prace nad ustawową penalizacją mowy nienawiści. Język więc żyje i ma się dobrze, a zarazem wywołuje spory.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS