„Żyć szybko”: Nagrobek zamiast krucjaty
Nagrodzona Goncourtami książka „Żyć szybko” w modnej formule socjologizującej autobiografii dotyka kwestii awansu społecznego i gentryfikacji. Robi to jednak powierzchownie, bo dla Brigitte Giraud najważniejsza jest opowieść o tragedii, którą przeżyła 25 lat temu.
Danzig czy Gdańsk
Zajmująco o translatorskich dylematach opowiada Małgorzata Gralińska. Zwłaszcza o przestrzeniach literatury, gdzie spotykają się różne języki, kultury, granice i potem jeszcze trzeba to przetłumaczyć na polski.
– Wielu autorów w Niemczech, których czytam, ma migranckie korzenie. Pochodzą m.in. z Turcji, Afganistanu, Iraku, Iranu… Zauważyłam, że ich specyficzny, wymieszany język przenika do literatury, a w konsekwencji do niemczyzny. Są w nim trudne do przetłumaczenia na polski określenia, np. Kanake, pogardliwie wskazujące Turka, a które dziś już się rozszerzyło i dotyczy szerzej migranta z Bliskiego Wschodu albo dalszych stron Azji i Afryki. Mało tego, wytworzyło się nawet coś, co bywa określane jako Kanak Sprak, czyli specyficzny język, którym ci migranci się posługują. I są na przykład książki, które opowiadają o życiu berlińskich gangów, gdzie bohaterowie posługują się tą mieszaniną slangu, niemczyzny i arabskiego. Częstym słowem, którego używają, jest „wallah”, co można od biedy przetłumaczyć jako „na Boga!”, takie wezwanie do Allaha, zaklinanie się jako dowód swej prawdomówności, a które stało się dziś niemal przerywnikiem, odrywając się od religijnego kontekstu. Co ciekawe spotkałam się z tym określeniem w roli tłumaczki przysięgłej, którą również jestem, i zdarzyło mi się tłumaczyć wypowiedzi imigrantów z Niemiec, którzy wplatali często słowo „wallah” – opowiada Małgorzata Gralińska.
Dodajmy, że tłumaczona przez nią powieść „Skąd” Sašy Stanišicia została w 2023 r. nagrodzona Angelusem, a Małgorzata Gralińska odbierała wyróżnienie na gali we Wrocławiu wspólnie z bośniacko-niemieckim pisarzem.
– Zawsze na pograniczu, państw i kultur, są językowe dylematy, z których robi się polityczny temat – mówi Małgorzata Gralińska, która przetłumaczyła nagrodzoną Angelusem w 2023 r. powieść „Skąd” Sašy Stanišicia
fot. Leszek Kubik
Innym wyzwaniem z językowego pogranicza była praca Gralińskiej nad przekładem „Wszystko na darmo” Waltera Kempowskiego, książki o Prusach Wschodnich podczas II wojny światowej. – Niektórzy czytelnicy zastanawiali się, dlaczego zostawiłam polskie nazwy miast, jak Gdańsk czy Olsztyn. Można oczywiście było zostawić je po niemiecku, ale tu chodziło o ustalenie koncepcji i konsekwentne trzymanie się jej. Podzieliłam sobie nazwy miejsc na grupy: powszechnie znane nazwy polskie, jak właśnie Gdańsk i Olsztyn, oraz rozpoznawalne miasta niemieckie, np. Monachium, Norymberga. No i teraz gdybym się trzymała wersji Danzig i Allenstein, to przecież musiałabym też pisać München i Nürnberg, co brzmiałoby dziwnie w uchu czytelnika. Zawsze na pograniczu są tego typu językowe dylematy, z których robi się polityczny temat, bo przecież Danzig ma inne konotacje niż Gdańsk – opowiada Małgorzata Gralińska.
Tomasz Pindel uwielbia ryzykowne teksty. „W takiej literaturze można się wyżyć”
Co jeszcze wywołuje ciekawość i emocje u czytelników? Często powraca właśnie pytanie: „czy wypada tak pisać?”. Tak wulgarnie, kolokwialnie, potocznie albo niechlujnie. Albo co robić z anglicyzmami? Czy język ma być jak równo przystrzyżona i wypielona rabatka, czy jednak bardziej jak dziki ogród? I czy tłumacze mają tu w ogóle jakieś pole manewru?
– Jesteśmy służebni wobec tekstu – przekonuje Tomasz Pindel, który przetłumaczył z hiszpańskiego reportaż „To nie jest Miami” Fernandy Melchor, zwycięzcę Nagrody im. R. Kapuścińskiego
fot. archiwum prywatne
– Po premierze „Lektury uproszczonej” Christiny Morales, którą tłumaczyłam do spółki z Kasią Okrasko, dziennikarz zapytał mnie już na wstępie, czy to w ogóle jest literatura, bo tam są brzydkie słowa i w ogóle to jest napisane szorstkim językiem. Trochę mnie zatkało, że rozmawiamy o literaturze w ten sposób 22 lata po wydaniu „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej – przyznaje Agata Ostrowska.
Krzysztof Cieślik przekonuje, że tłumacz nie jest w stanie nikomu narzucić języka. – Jeżeli współczesna polszczyzna mówiona jest nasycona anglicyzmami, to ona już taka zostanie. Nie podejrzewam, żeby to się dało jakkolwiek odwrócić, po prostu za dużo oglądamy i czytamy po angielsku. Kiedyś do polszczyzny przenikała korpomowa, dzisiaj teksty z TikToków czy rolek na Instagramie albo hasła ze słownika woke lewicy czy alt-prawicy. Tłumacz nie może robić w takiej sytuacji tego, co chce. Nawet jak znajdziesz jakiś odpowiednik np. dla słowa „mansplaining”, to on i tak się nie przyjmie i będzie wyłącznie śmieszył – podsumowuje Cieślik.
Tomasz Pindel przyznaje, że ożywia się, gdy do ręki bierze książkę daleką od normy i językowej poprawności: – Uwielbiam to, co nazywa się ryzykownymi tekstami. Dużo ciekawiej tłumaczy mi się tam, gdzie trzeba wymyślać ten język. Parę lat temu tłumaczyłem powieść „Jankeski fajter” meksykańskiej pisarki Aury Xilonen, która jest takim nawijaniem, gawędą z elementami spanglish [mieszaniną hiszpańskiego i angielskiego – red.], bo narrator bohater jest Meksykaninem, który żyje nielegalnie w USA, więc jest tam mnóstwo kolokwialnej, meksykańskiej hiszpańszczyzny, przetworzonej w dość szaleńczy sposób. W takiej literaturze można się wyżyć, czerpać ze wszystkich rejestrów językowych, zarówno z tzw. wysokiego języka, jak i kolokwializmów, wulgaryzmów.
Czy globalizacja i przemiany technologiczne sprawią, że różnica między oficjalną, słownikową polszczyzną a językiem potocznym będzie się coraz bardziej rozjeżdżać? A im rzadziej ktoś będzie zaglądał do internetu, tym trudniej mu będzie cokolwiek zrozumieć później w mowie potocznej, słuchając rozmów w autobusie czy na przystanku?
Sceptycznie do takiej narracji podchodzi Tomasz S. Gałązka: – Zawsze istniała zasadnicza różnica między mową urzędową a podwórkową. Kiedyś to była kwestia dialektów, regionalizmów, co przy wielkim udziale telewizji i radia zostało właściwie wyrugowane, czego strasznie żałuję. Natomiast pozostają te nasze własne mikroróżnice domowej roboty, bo przecież zawsze jest tak, że nawet w grupach przyjaciół posługujemy się idiomami, które będą działały wyłącznie w grupie kilkunastu osób, które wiedzą, o co chodzi. To są rzeczy, których się nie da skodyfikować, a które zawsze będą odróżniały język potoczny od tego ujętego w ryzy wyznaczone przez Radę Języka Polskiego czy inne tego typu instytucje.
– Warto pamiętać, że słowniki i normy językowe są spowolnionym odbiciem języka – zauważa Aga Zano. – Dopiero jak coś się mocno osadzi w języku, to wtedy na to można zareagować jakąś kodyfikacją. Natomiast trendy językowe to jest to, co się dzieje w żywym języku. To, że nie zostało wyryte w kamieniu, nie oznacza, że jest mniej prawdziwe czy istotne.