Geopolityczne żniwa

Dokąd my – w Polsce, w regionie, w Europie – mamy teraz iść? Z kim zawierać sojusze i jakie? Jak zagwarantować sobie spokój w tych niespokojnych czasach, gdy wszystko jest w grze i w stanie wrzenia? Geopolityka wróciła, a z nią geopolitycy.

Publikacja: 02.05.2024 17:00

Geopolityczne żniwa

Foto: masterofmoments/AdobeStock

Na przełomie stuleci – i tysiącleci – znany dotychczas raczej jako polityk Leszek Moczulski wydał pionierski, obszerny tom o znamionach solidnej pracy naukowej „Geopolityka. Potęga w czasie i przestrzeni” (teraz, i słusznie, wznowiony). Nie spotkał się on wówczas z większym odzewem, choć w pełni na to zasługiwał. Nie trafił w swój czas.

To była epoka pełnej amerykańskiej dominacji w ramach „jednobiegunowej chwili” (Charles Krauhammer), optymistycznej globalizacji i otwartych rynków, transgranicznego handlu, współzależności, a zarazem czas rozszerzania NATO i Unii Europejskiej (UE). Na fali optymizmu po długiej zimnowojennej konfrontacji wszystko wydawało się być poukładane, stabilne i jasne, nawet jeśli w Kosowie, a potem w Afganistanie czy Iraku „światowy policjant” starał się narzucać własne porządki.

To było klarowne i zgodne z ówcześnie dominującą logiką i interpretacją dziejów: wygrał Zachód, on – czytaj: USA – rządzi. Mamy „koniec historii” (Francis Fukuyama), nie ma alternatywy ani dla liberalnej demokracji, ani dla gospodarki rynkowej. Skończyły się niemieckie i sowieckie Geopolitik, sny o potędze i dominacji, zamknięto epokę geopolitycznych zmagań i wszelkich „koncertów mocarstw”, bo jest jedno, narzucające swą wolę i ton.

Na nakładającej się w czasie nowej fali globalizacyjnej, związanej z rewolucją informatyczno-cyfrową, doszło też wtedy, jak to fachowo nazwano, do kompresji czasu i przestrzeni. Tym bardziej więc cieszono się, że zarządzało jedyne supermocarstwo. To z jego woli stawiano na demokratyzację, a także na tezę, iż liberalne demokracje nie toczą ze sobą wojen. Nie było mowy o jakiejkolwiek równowadze sił czy skali zasobów i potencjałów, w czym lubowali się geopolitycy.

Czytaj więcej

Bogdan Góralczyk: Wielkie protesty na Węgrzech. Czy Viktor Orbán przetrwa bunt grzesznego miasta?

Prorok nie trafił w czas

Zagadnienia poruszane przez Moczulskiego, w ślad za klasykami dziedziny o nazwie geopolityka, których przedstawił, a ich podstawowe tezy obszernie omówił, jakiś Heartland (będący synonimem Eurazji), Rimland (otaczający Eurazję pas mórz i oceanów), geostrategiczne potyczki, rozważania o potędze i przestrzeni oraz geografii, czym w istocie jest geopolityka, mało kogokolwiek wówczas interesowały. Pachniały naftaliną, a na dodatek jeszcze – i do dziś – nad geopolityką unosiła się mgła imperializmu („imperializm nie może istnieć bez wojny” – W. Lenin), cynizmu, nagiej siły, konfrontacji, przemocy, podbojów i wielkomocarstwowej pychy. Wtedy w modzie były takie pojęcia, jak globalizacja, integracja, a nawet unifikacja i rosnące powiązania, a nie potęga i siła.

Moczulski, z zaskakującą, wręcz benedyktyńską pieczołowitością przedstawił – po raz pierwszy w tej skali – polskiemu czytelnikowi klasyków tej dziedziny: Rudolfa Kjellena („ojca” tej dziedziny), Friedricha Ratzela (słynny „Lebensraum”), Halforda Mackindera (Heartland), Nicholasa Spykmana (Rimland), Alfreda Thayera Mahana (potęga mórz), Klausa Haushofera (uzasadniającego ekspansję III Rzeszy, przez co tuż po wojnie popełnił samobójstwo), a także Zbigniewa Brzezińskiego czy naszego rodzimego „klasyka”, geografa i kartografa Eugeniusza Romera, wtedy zapomnianego, do którego dopiero dziś wracamy.

Moczulski w niektórych kwestiach okazał się wręcz proroczy; tyle że – powtórzymy – nie trafił w swój czas, a ponadto, co też miało swoje znaczenie, miał „łatkę” polityka, na dodatek skrajnego, a nie solidnego historyka, którym akurat tutaj się okazał. To on dał dobre, bo krótkie, definicje terminu geopolityka: „nauka o potędze w przestrzeni” oraz „spojrzenie z góry, z lotu ptaka”. Jak to dziś wygląda, wystarczy zajrzeć do błyskotliwych, ale mocno powierzchownych, za to popularnych – i u nas – prac Petera Zeihana do dziś gorącego wyznawcy pax Americana, nad którego upadkiem mocno ubolewa.

Państwo, jego siła i położenie geograficzne, terytorium, lokalizacja, mapy, czasoprzestrzeń, potencjał (gospodarczy, przemysłowy, surowcowy, technologiczny itp.) to domena geopolityków. Moczulski całą tę terminologię wprowadził i zastosował. Co więcej, nie stronił od ocen. Na przykład takich prawdziwie proroczych: „Być może bliskie już załamanie epoki oświeceniowej nastąpi jednak nie dlatego, że socjalizm nie potrafił, a liberalizm nadal jest zbyt pewien, że potrafi rozwiązywać wszystkie problemy”. Po prostu podbój ziemskich zasobów ma swoje granice.

Równocześnie: „Cywilizacja europejska zmywana jest z oblicza większej części świata… Być może jest to pierwsza faza tworzenia nowej, globalnej już cywilizacji, ale jeśli tak – to będzie ona przecież zupełnie inna niż europejska”.

Renesans geopolityków

Zdumiewające słowa w epoce rozszerzania NATO i UE, największych triumfów Zachodu (USA) oraz pełnego przekonania o jego dominacji. Takie rozważania jak Moczulskiego można było wówczas albo zmilczeć, co zrobiono, albo uznać za rojenia oderwanego od rzeczywistości polityka, udającego geostratega. To był czas nieposkromionej wiary, że Zachód pokonał wszystkich – w każdym wymiarze.

Zmiana, jak wiemy, przyszła po 2008 r., po zachwianiu wiary w neoliberalny, całkowicie prorynkowy „konsensus z Waszyngtonu” czy wręcz „fundamentalizm rynkowy” (Joseph Stiglitz) i skuteczność formuły „niewidzialnej ręki rynku”. Mocno tąpnęło, przede wszystkim właśnie w USA i na Zachodzie, a na scenie pojawiła się nowa kategoria państw dotychczas nieznanych, a raczej znanych tylko w innej konfiguracji: Chiny, Indie, Indonezja, Brazylia (zarazem państwa najludniejsze).

Do tamtej pory wrzucano je do jednego koszyka – Trzeci Świat. Natomiast po tej cezurze nagle zamieniły się one we wschodzące rynki (emerging markets) – i to one zaczęły coraz bardziej nadawać ton, zarazem podminowując dotychczasową dominację Zachodu. Najpierw zwracali na to uwagę intelektualiści, co ciekawe, wywodzący się z Indii: Kishore Mahbubani, Fareed Zakaria, Parag Khanna. Dlatego coraz częściej zaczęto mówić o pivocie, geopolitycznym „przeosiowaniu”, czyli przesuwaniu się ośrodka siły z Atlantyku na Pacyfik, o czym po raz pierwszy było głośno, choć tylko werbalnie, podczas administracji Baracka Obamy.

Czynników wpływających na zmiany było oczywiście wiele, ale dwa miały charakter katalizatorów: błyskawicznie rosnące i coraz bardziej asertywne w „nowej erze” Xi Jinpinga (od końca 2012 r.) Chiny oraz rosyjska siłowa aneksja Krymu w 2014 r., co oczywiście jeszcze bardziej przyspieszyło po pełnoskalowej rosyjskiej agresji na Ukrainę. Każda wojna, to wiemy z historii, bardziej lub mniej zmienia świat. Nowy porządek czy ład rodził się po wielkich konfliktach: wojnie 30-letniej, napoleońskich, dwóch światowych. Nic więc dziwnego, że w ślad za tym nadeszła pora na renesans geopolityków.

Czytaj więcej

Bogdan Góralczyk: Z Mjanmy wypędzono prawie milion ludzi

Będzie wojna

Pionierską rolę u nas pod tym względem trzeba przyznać Jackowi Bartosiakowi. W połowie minionej dekady obronił on doktorat (po latach głośny; ponieważ procedura sprawdzająca trwa, a ja byłem promotorem tej pracy, więc nie zabieram głosu), na podstawie którego wydał w 2016 r. tom „Pacyfik i Eurazja. O wojnie”. Trafił w swój czas, bo akurat wtedy amerykańscy eksperci (Michael Pillsbury, Graham Allison, wielu wojskowych) zaczęli otwarcie mówić o „chińskim wyzwaniu”. Z tego procesu wyłoniła się wkrótce słynna „pułapka Tukidydesa” Allisona z 2015 r., a po dwóch latach zmiana strategii amerykańskiej wobec Państwa Środka przez administrację Donalda Trumpa. Dotychczasowe zaangażowanie zastąpiono – odtąd narastającą, choć falującą – strategiczną rywalizacją. Nastąpiło geostrategiczne zderzenie, antagonizm dotychczasowego hegemona z szybko rosnącym pretendentem.

Bartosiak zastosował to samo instrumentarium pojęciowe co wcześniej klasycy geopolityki i za nimi Moczulski, tylko je nieco rozszerzył. Wprowadził terminy, które wkrótce stały się modne, jak drabina eskalacyjna, projekcja siły, zdolności antydostępowe (A2AD), balansowanie na odległość, wieża (jako ośrodek siły i władzy) czy koncepcja wojny powietrzno-morskiej i wreszcie Wielka Strategia (jaka przydałaby się i nam). Do tego dodał jeszcze potem takie popularne terminy, jak „brama smoleńska”, „przesmyk suwalski”, czy „pomost bałtycko-czarnomorski”. Używając ich, jak mówi i pisze, chce wyeliminować zbędny „paździerz” spowalniający naszą modernizację i innowacje, a przy ty „przeorać nasze mapy mentalne”. Cały czas prorokował też wybuch kolejnej wojny i nakazywał nam przygotowywanie się do niej.

Dzięki temu Bartosiak szybko odniósł medialny i rynkowy sukces, który równie szybko (podobnie jak krótkie kierowanie CPK) zamienił go w celebrytę (albowiem w ślad za tym pojawiło się jeszcze jedno zjawisko, wymagające odrębnej analizy, internetowi influencerzy, tu np. wyrazisty Krzysztof Wojczal). Odszedł od akademii, w której zresztą nigdy nie był, w kierunku gier wojennych, analiz strategicznych, podbił internet, gdzie znalazł spore grono prawdziwych wyznawców. Narodził się z tego mocno zorientowany na kwestie wojskowe i strategiczne think tank Strategy and Future, którego najambitniejszym przedsięwzięciem, choć jak się okazało kontrowersyjnym, była autorska koncepcja Armii Nowego Wzoru.

Turbulencje wokół tego konceptu posłużyły za kanwę do napisania ostatniej jak dotąd mocno osobistej książki Bartosiaka „Najlepsze miejsce na świecie”, silnie eksponującej elementy patriotyczne, co też nie pozostało bez echa i stało się przedmiotem krytyki. Jego poszukiwania poszły jednak w nieco innym kierunku, czego dowodem dwa tomy ostatnio wydane wraz z Piotrem Zychowiczem „Nadchodzi trzecia wojna światowa” oraz „Wojna o Ukrainę. Wojna o świat”. Tezy wyjściowe zawarto już w tytułach: grozi nam wojna. A pomocnicze są m.in. takie „że „globalne Południe ma dość dominacji Północy”; „celem wojny dla Ameryki nie jest obalenie rządu na Kremlu”; Zachód, w tym USA, „przegapiły gwałtowny rozwój Chin”, no a przede wszystkim, że centrum świata przenosi się z Atlantyku na Pacyfik. Rozpoczęła się wielka geostrategiczna gra.

Geostrukturalny realizm

W Strategy and Future swoje miejsce znalazł Marek Budzisz, wcześniej znany jako analityk ds. Rosji i obszarów poradzieckich. Tu rozkwitł, a pomogła mu oczywiście dramatyczna sytuacja na wschód od naszych granic. Nie licząc pomniejszych, napisał ostatnio trzy książki: „Wszystko jest wojną”, „Samotność strategiczna Polski” oraz – pod koniec ubiegłego roku – „Pauza strategiczna”. W tej ostatniej, swoistym opus magnum tego autora, widać jak na dłoni charakter tego przedsięwzięcia: podobnie jak twórczość Bartosiaka nie jest to praca naukowa, lecz klasycznie analityczna, tu akurat z mnóstwem zebranego i omawianego materiału, głównie raportów innych ośrodków analitycznych (na Zachodzie i na Wschodzie), a także źródeł medialnych i internetowych.

Prace Budzisza, w tym ta ostatnia (szkoda, że słabo zredagowana, widać pośpiech), oprócz niezwykle wnikliwej analizy dotychczasowego przebiegu wojny na Ukrainie zmuszają do myślenia, bo na podstawie solidnie zebranego materiału jest w nich wiele istotnych tez, godnych teraz naszej szczególnej uwagi. Np. takich: „nie ma powrotu do czasów sprzed rosyjskiej agresji”; „wojna jest zbyt złożonym zjawiskiem, aby móc liczyć na trafne przewidzenie jej charakteru”; „Rosja była i jest nadal państwem silniejszym, ma więcej sprzętu, większe zasoby ludzkie, jej gospodarka jest też wielokrotnie większa od ukraińskiej”. Dlatego wojna z Rosją jest nadal możliwa i to nie tylko na obszarze Ukrainy, a Polska i inni sąsiedzi nie mają innej opcji, jak wzmacniać swój potencjał wojskowy i być gotowymi na najgorsze scenariusze (co nie znaczy, że się sprawdzą).

Te akurat tezy stanowią wręcz lejtmotyw środowiska Strategy and Future, któremu często wtóruje utworzony na tej fali magazyn geopolityczny „Układ sił”, zarazem promotor bardzo ciekawie się zapowiadającego wydawnictwa Prześwity. To one sprawiają, że rodzą się geopolityczne fan cluby, rośnie u nas zainteresowanie rozwojem spraw na świecie. To one na wszelkie sposoby dowodzą, iż poprzednia geopolityczna pauza się skończyła, że czas zacząć myśleć i układać świat zupełnie inaczej niż dotąd.

W początkach swej medialnej i analitycznej kariery Bartosiak i Budzisz blisko współpracowali z innym środowiskiem o prawicowym charakterze – Nową Konfederacją. Niestety, guru tego środowiska Bartłomiej Radziejewski niedawno z hukiem rozstał się z Bartosiakiem i na połączenie ich sił raczej już trudno liczyć. To Radziejewski właśnie, w tym samym czasie co Budzisz, czyli pod koniec minionego roku, wyszedł z najnowszą książką, chyba – jak dotąd – najambitniejszą propozycją, wręcz teoretyczno-programową, polskiego środowiska geopolitycznego (chociaż on by powiedział: realizmu politycznego). Jej tytuł: „Nowy porządek globalny”. Proponuje nam nie tyle kolejne życzeniowe myślenie, lecz twardą, a przy tym pragmatyczną Realpolitik.

Autor zakłada, że mamy już nowy porządek światowy, który on definiuje jako schemat 2+2, czyli dwa supermocarstwa – USA i Chiny – plus dwa mocarstwa: Indie i Rosja. A do jego kształtowania przyczyniają się jeszcze średniacy (łącznie kilkunastu). Może być wśród nich Polska, gdyby była nieco lepiej rządzona, oraz różne siły ponadnarodowe. Ważny jest bowiem także podtytuł tej pracy: „Mocarstwa, średniacy i niewidzialne siły kierujące światem”. Przy czym te ostatnie to nie są jakieś teorie spiskowe, tylko różne struktury międzynarodowe, które też nami rządzą, a na pewno mocno odciskają na nas swe piętno.

Wychodząc z pozycji realizmu politycznego, posługując się krytycznie teoriami Kennetha Waltza czy Johna Mearsheimera (jego prace ostatnio u nas wydano), Radziejewski definiuje swoje podejście w analizie obecnego świata jako „geostrukturalny realizm ofensywny”. Jego założenia wykłada aż w 12 punktach. Przy czym, jak na rasowego realistę przystało, to państwa nadal są dla niego „kręgosłupem stosunków międzynarodowych”. Natomiast o światowym porządku decyduje ich siła, rozumiana nie tylko klasycznie jako suma siły gospodarczej, wojskowej i ludnościowej, ale też jakość polityki wewnętrznej, konektywność (czyli system wszelkich połączeń ze światem zewnętrznym) oraz transformacja cyfrowa i energetyczna. Zgodnie z tą interpretacją decydują o wszystkim interesy narodowe, a jeśli chce się je należycie zagwarantować, najważniejsze jest zapewnienie sobie bezpieczeństwa.

W przeciwieństwie do Bartosiaka z Zychowiczem, Radziejewski uważa, iż „III wojna światowa jest w najbliższej przyszłości prawie niemożliwa, a duża wojna między USA i Chinami – wciąż bardzo mało prawdopodobna”. Równocześnie jednak także i on uważa, iż znajdujemy się obecnie już w stanie nowej zimnej wojny, którą on nazywa „globalną polaryzacją”, przed którą „nie ma ucieczki”. Nie jest to bynajmniej stan nas pocieszający, albowiem „elementem każdej zimnej wojny jest ryzyko jej przejścia w stan gorący”. Innymi słowy, wojny niby nie zakłada, ale jej nie wyklucza.

Czytaj więcej

Zbigniew Lewicki: USA już prawie osiągnęły swoje cele w Ukrainie

Historia wróciła

W środowisku Nowej Konfederacji z jej wyrazistym liderem pojawił się też analityk bodaj najbardziej przenikliwy, a na pewno jeden z najbystrzejszych teraz polskich obserwatorów sceny międzynarodowej, biznesmen z rodowodu, a więc twardo stąpający po ziemi Robert Kuraszkiewicz. On też, podobnie jak pozostali, wydał już kilka książek, z reguły zbiorów jego analiz– pisanych dość regularnie – na łamach portalu tego think tanku.

Jego ostatni tom „Świat w cieniu wojny”, to nie tyle analiza tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, lecz przede wszystkim niezwykle wnikliwe studium dotyczące naszego obecnego, mocno rozedrganego świata. Kwestie przez niego poruszane są tak różnorodne i bogate, że nie dają się łatwo ująć w skondensowanej formie. Skłaniają przy tym do namysłu i zastanowienia się nad naszym miejscem w tej epoce turbulencji i ciągłej, ale niepewnej co do ostatecznego wyniku zmiany. Kuraszkiewicz uważa np., że wchodzimy w erę dekarbonizacji, a odejście od węglowodorów wydaje się być raczej przesądzone, co oczywiście stawia potężne wyzwania przed Rosją, której jednak – on też – nie radzi lekceważyć. Nie każe on nam też opierać się wyłącznie na sojuszu z USA, a przy tym – chyba najwyraźniej ze wszystkich tu omawianych – opowiada za zacieśnieniem więzi z Niemcami i Europą Zachodnią, mimo że ma obawy o brak ich determinacji w obronie Ukrainy (a więc i nas). Ponadto, co nie mniej ważne, jest przekonany o tym, raczej słusznie, że „cała Europa, a przede wszystkim Niemcy, muszą wymyślić się na nowo”.

Rosnąca rola Azji jest dla tego autora pewnikiem, a w jego ocenie „oś geopolityczna przeniosła się na Pacyfik”, co oczywiście każe stawiać pytania o zaangażowanie się tutaj, na wschodniej flance NATO, Stanów Zjednoczonych jako mocarstwa i gwaranta pokoju. Na tym m.in. polegają nowe zasady gry i nowy ład, którego kontury już się wyłaniają.

Najistotniejsza zmiana polega na tym, że „Waszyngton ma nadal siłę, wolę, potencjał i możliwości, żeby przewodzić światu, ale już niesamodzielnie”. Tu Kuraszkiewicz jest w zgodzie z innymi naszymi geopolitykami. Mamy nowy świat, a powrót do starego nie jest już możliwy. Historia wróciła i toczy się na nowo. Ale on też jest chyba najbardziej krytyczny wobec polskich realiów i rządzących elit. Pisze zgryźliwie: „Polską strategię można opisać w kilku słowach: teraz jest chaos, a potem jakoś to będzie”. Miejmy nadzieję, że nowa ekipa rządząca weźmie sobie takie słowa do serca, a przy okazji nie zignoruje zupełnie grona geopolityków, bo wiele ich tez jest godnych uwagi.

Wszyscy autorzy, o których tu mowa, (a można byłoby jeszcze dodać np. Klub Jagielloński), to bardziej środowiska polskiej prawicy i analityczne, działające poza oficjalnymi strukturami, takimi jak Polski Instytut Spraw Międzynarodowych czy Ośrodek Studiów Wschodnich. Te ostatnie raczej do kręgów geopolitycznych trudno zaliczyć, choć przecież zawodowo zajmują się analizą współczesnego świata. Jest też pewne i wyraźnie widoczne, że te akurat środowiska nie podzielają opinii jeszcze jednego ośrodka, tu nieomawianego, jakim jest Polskie Towarzystwo Geopolityczne, z kontrowersyjnymi analitykami tej miary, jak np. Leszek Sykulski (ten dużo zrobił dla przybliżenia nam rosyjskich teorii geopolitycznych).

Do geopolityków nie można też oczywiście zaliczyć, sceptycznych lub krytycznych wobec nich, środowisk liberalnych oraz ośrodków akademickich. Mają one wobec geopolityków całą paletę zarzutów. Wytykają im determinizm geograficzny, zbyt wielkie przywiązanie do klasyków, w tym nawet polityczny darwinizm i eksponowanie konfliktów, negowanie procesów integracyjnych i struktur ponadnarodowych, w tym przede wszystkim UE, a nade wszystko dość częste granie na ludzkich emocjach, uprzedzeniach czy niewiedzy. Jest faktem, że zdecydowana większość twórczości naszych rodzimych geopolityków nie spełnia kryteriów akademickich – i nawet nie stawia sobie takich celów. Dlatego te światy do siebie nie przystają, a akademicki porusza się bardziej w sferze strategicznej niż stosuje geopolityczne instrumentarium. To drugie, ważne środowisko badaczy współczesnej sceny międzynarodowej ciągle w sposób najbardziej uporządkowany prezentuje prof. Roman Kuźniar z UW, który już od ponad ćwierć wieku prezentuje cenną, cykliczną publikację „Rocznik Strategiczny”. Oczywiście, przez tyle lat zebrał wokół siebie całe grono najlepszych polskich specjalistów od zagadnień międzynarodowych i bezpieczeństwa (przykładowo: Adam Daniel Rotfeld, Stanisław Koziej, Marek Madej, Bolesław Balcerowicz, Robert Kupiecki i wielu innych).

To na tej podstawie, korzystając z tego płodozmianu autor ten wydał swój ostatni tom o znamiennym tytule „Zmierzch liberalnego porządku międzynarodowego 2011–2021”. Podkreśla w nim, że mamy rzeczywiście zmianę, bowiem np. „globalizacja jest w odwrocie”, a to ona „wcześniej unieważniła praktyczną użyteczność geopolitycznych paradygmatów”. Natomiast zarówno Kuźniar, jak i reprezentowane przez niego środowisko jest nadal zdecydowanie bardziej atlantycki. Niby docenia, ale powątpiewa w siłę Azji czy wschodzących rynków i światowego Południa. Po części nie dziwi więc, że kiedy na koniec autor zdaje pytanie: „Co dalej?”, to natychmiast odpowiada: „Najuczciwiej byłoby powiedzieć: nie bardzo wiadomo”.

Do tych samych źródeł, tzn. ustaleń autorów „Rocznika Strategicznego” sięga też w autorskiej książce geopolity amator Andrzej Paradysz. Jej treść dość dobrze oddaje już tytuł „Nowy (nie)porządek świata. Polska w epoce deglobalizacji”. Wstęp do niej napisał Roman Kuźniar. Chociaż lejtmotywem tej pracy jest odwrót od globalizacji, którego już doświadczamy, to jednak autor częściowo te tezy podważa. Sugeruje jednak – i to jest wartość dodana jego przedsięwzięcia – że stanowczo zbyt często szeroka opinia publiczna staje się obiektem manipulacji i postprawdy. Poddawani jesteśmy różnym siłom nacisku, lobby, w tym think tankom oraz teoriom bardziej lub mniej spiskowym.

Jak słusznie zauważa Paradysz, to też są cechy towarzyszące okresom przejściowym, jak ten, przez który teraz najwyraźniej przechodzimy. Albowiem gdyby szukać jakiejkolwiek wspólnej płaszczyzny wśród autorów tutaj omawianych, geopolityków i osób im przeciwnych, to jest właśnie ta: stary ład już nie funkcjonuje, a nowy się jeszcze nie narodził. Znaleźliśmy się w okresie przejściowym, geostrategicznym korytarzu, z którego na razie chyba jeszcze nikt nie wie, jak i kiedy wyjdziemy.

Jest jednak coraz więcej znaków, danych i zjawisk, dowodzących, że era bezwzględnej dominacji Zachodu ulega stałej erozji, rodzi się świat coraz bardziej złożony układ wielobiegunowy, a w nim oprócz rosnącej roli Chin, gdzie swoje „grzechy” ma też niżej podpisany, coraz częściej mówi się o innych wschodzących rynkach oraz rosnącej roli światowego Południa, począwszy od Indii i państw BRICS+.

Dowodem na to inny, przygotowywany do druku obszerny tom „Azjatycka Wielka Gra”. Dotyczy on rosnącej roli Indii i Azji Południowej w światowej grze, a został napisany przez akademika z UJ prof. Piotra Kłodkowskiego, którego podobnie jak Kuźniara trudno byłoby zaliczyć do grona geopolityków (jako przekonani liberałowie pewnie by się nawet obrazili…). On też, jako znakomity znawca spraw międzynarodowych, mając znajomość tamtego regionu, także dyplomatyczną i z autopsji (w Azji spędził ponad osiem lat), nie pozostawia wątpliwości co do tego, że trzeba nam, także tutaj w Polsce, coraz uważniej przyglądać się temu, co się dzieje poza nami i naszym kontynentem. Albowiem, tu Kłodkowski jest w zgodzie z omawianymi geopolitykami, doświadczamy właśnie końca europocentryzmu. Odrodziły się państwa cywilizacje, jak Chiny i Indie – i to samo przez się zmienia układ sił na globie.

Bezpieczeństwo, głupcze!

Dotychczas, na pewno przez ponad trzy ostatnie dekady, rządziły nami takie pojęcia, jak: korporacja, zysk, korzyść materialna, dywidenda, marketing, reklama. Wszystko podporządkowaliśmy wszechobejmującemu rynkowi, gospodarce i produkcji. Pandemia, rosyjskie agresje, a nade wszystko zmiany strukturalne na świecie – przesunięcie ośrodka siły z Atlantyku na Pacyfik, gwałtowny wzrost wschodzących rynków, począwszy od Chin, migracyjne fale, a nade wszystko wyraźnie zauważalne granice wzrostu – postawiły nam na porządku dziennym zupełnie nową agendę: bezpieczeństwo. Jest już jasne, że należy je rozumieć szerzej, niż klasycznie. Dziś mówimy także o bezpieczeństwie klimatycznym, energetycznym, ekologicznym, żywnościowym, migracyjnym czy cybernetycznym.

Także podstawowe i wręcz wyjściowe tak dla realistów politycznych, jak geopolityków pojęcia siły i potencjału (ekonomicznego, ludnościowego czy militarnego) należy znacznie rozszerzyć, bo liczy się dzisiaj nasz system energetyczny, infrastruktura, a nade wszystko potencjał innowacyjny i nasycenie rynku i życia wiedzą oraz wysokimi technologiami. Dlatego nowe fronty są nie tylko w Donbasie czy na Bliskim Wschodzie, gdzie trwają otwarte walki, ale też, jak najbardziej, zarysowały się w nowych obszarach – jak półprzewodniki (chipy), ziemie rzadkie, sztuczna inteligencja czy kosmos. Dawniej obowiązująca mantra epoki globalizacji mówiła: gospodarka, głupcze. Dziś w epoce deglobalizacji, a nawet potencjalnego decouplingu, czyli rozejścia się rynków i mocarstw, ich stałej i nabrzmiewającej konfrontacji, mamy nowe zawołanie: bezpieczeństwo, głupcze!

Wróciła historia, a z nią polityka siły. Globalizacja podważała fundamenty państwa, kwestionowała jego kluczowe wyznaczniki: terytorium, ludność i władzę, rysując wizje transnarodowych powiązań o bezgranicznej – wydawałoby się – konektografii (Parag Khanna). Ta wiara się załamała, wraca państwo, jak przekonują geopolitycy. A w ślad za tym w odwrocie, choć oczywiście nie całkowitym, jest również globalizacja. Jak głęboki jest i będzie ten odwrót, to przedmiot poważnych sporów.

Globalizacja, choć ma nadal zagorzałych obrońców, jest teraz dość wyraźnie zastępowana przez izolacjonizm, protekcjonizm, nowe mury, zasieki i bariery. Każdy egoistycznie dba o rozwój własnych potencjałów. Mantra geopolityków jest jasna: najpierw musimy bronić się sami. Dlatego pojawiają się – i słusznie – obawy o odrodzenie nacjonalizmu, któremu trzeba tym bardziej stawiać tamy, i dlatego też na czele naszej nowej agendy mamy bezpieczeństwo. Stary porządek wywrócił się i nie ma już do niego powrotu, tu akurat też panuje dość wyjątkowa zgoda.

Wszelkie spory, poszukiwania, peregrynacje, dociekania dotyczą natomiast tego, dokąd my – w Polsce, w regionie, w Europie – mamy teraz iść? Z kim zawierać sojusze i jakie? Jak zagwarantować sobie spokój w tych niespokojnych czasach, gdy wszystko jest w grze i w stanie wrzenia? Oczywiście, jesteśmy częścią Zachodu, więc punkty wyjścia są niepodważalne: sojusz w NATO i Trójkąt Weimarski (niby wszyscy nasi geopolitycy się z tym zgadzają, ale jednak w różnym stopniu, a najbardziej ich dzieli przyszłość UE).

Mamy – czujemy to i widzimy – okres przejściowy, swoiste interregnum, a taki okres, jak uczy historia, to zawsze czas niepewności i niejasności, bo brak w nim stabilnych filarów i jednoznacznych punktów odniesienia. W takich niepewnych czasach w najwyższej cenie są takie wartości jak trzeźwość, rozsądek, dojrzałość, cierpliwość, ale w nie mniejszym stopniu odwaga i wyobraźnia, by należycie radzić sobie z traumatycznymi, nowymi wyzwaniami, których całe multum. Nie wolno też nam poddać się, korzystającym garściami z otaczającej nas niepewności, hochsztaplerom i podpowiadaczom dróg na skróty. Takich łatwych rozwiązań nie ma, a wkroczenie na nie może okazać się kosztowne. Trzeba być odpornym na ideowe i programowe pokusy i twardo stąpać po ziemi. Takie czasy.

Geopolityka wróciła, a z nią geopolitycy, jak zwykle różnej miary i wartości. Jak widać, nawet w Polsce mają się dobrze, a ich grono jest całkiem spore. Jest ono godne zainteresowania w tym, co mówi i pisze. I niech to będzie bodaj najbardziej optymistyczna konkluzja w tych raczej mało optymistycznych czasach i rozważaniach.

Bogdan Góralczyk jest politologiem i sinologiem, znawcą polityki międzynarodowej. Profesor Uniwersytetu Warszawskiego.

Na przełomie stuleci – i tysiącleci – znany dotychczas raczej jako polityk Leszek Moczulski wydał pionierski, obszerny tom o znamionach solidnej pracy naukowej „Geopolityka. Potęga w czasie i przestrzeni” (teraz, i słusznie, wznowiony). Nie spotkał się on wówczas z większym odzewem, choć w pełni na to zasługiwał. Nie trafił w swój czas.

To była epoka pełnej amerykańskiej dominacji w ramach „jednobiegunowej chwili” (Charles Krauhammer), optymistycznej globalizacji i otwartych rynków, transgranicznego handlu, współzależności, a zarazem czas rozszerzania NATO i Unii Europejskiej (UE). Na fali optymizmu po długiej zimnowojennej konfrontacji wszystko wydawało się być poukładane, stabilne i jasne, nawet jeśli w Kosowie, a potem w Afganistanie czy Iraku „światowy policjant” starał się narzucać własne porządki.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku