Bogdan Góralczyk: Z Mjanmy wypędzono prawie milion ludzi

Niepokoje w Mjanmie nie ustają. Nie wiadomo, czy kraj kiedykolwiek będzie w stanie uporać się ze swymi problemami. Jednakże nadzieja obywateli na lepsze jutro wciąż nie gaśnie.

Publikacja: 22.12.2023 17:00

Bojownicy etnicznej grupy rebeliantów Ta'ang Narodowej Armii Wyzwolenia (TNLA) spacerujący po uliczn

Bojownicy etnicznej grupy rebeliantów Ta'ang Narodowej Armii Wyzwolenia (TNLA) spacerujący po ulicznym targu w mieście Namhkam w północnym stanie Shan, 10 listopada 2023 r. Niespodziewana ofensywa etnicznych grup zbrojnych Mjanmy zablokowała dwie strategiczne drogi do Chin, największego partnera handlowego kraju, dławiąc handel transgraniczny i uniemożliwiając wprowadzenie przez juntę podatków i dewiz, które ograniczają gotówkę

Foto: Mai Nyi/AFP

Mjanma, dawna Birma, to kraj związkowy złożony z siedmiu krain oraz rodzimych ziem birmańskich, również podzielonych na siedem regionów. I zarazem jest to prawdziwa językowa wieża Babel – tamtejsza ludność posługuje się przeszło stu językami i narzeczami. W efekcie władze centralne praktycznie nigdy nie kontrolowały tych ziem i ludów. Od momentu wyjścia brytyjskich kolonizatorów w styczniu 1948 r. władze w Rangunie (Yangonie; od 2005 r. w nowej stolicy Naypyidaw – Siedzibie Królów) stale borykały się z kwestiami etnicznymi oraz niespokojnym pograniczem. Przez to kraj wszedł do historycznych annałów jednym, niezbyt chlubnym, rekordem świata – najdłużej trwającej wojny partyzanckiej, toczonej w latach 1948–2010.

To właśnie groźba wyjścia z federacji obszernej, tajsko-, a nie birmańskojęzycznej krainy Szan (Shan) doprowadziła w 1962 r. do wojskowego zamachu stanu generała Ne Wina i połączenia przysłowiowej dżumy z cholerą: wojskowej dyktatury z „birmańską drogą do socjalizmu”. Ten drugi program oparto na założeniach marksistowskich, a gdy później pojawiły się także maoistowskie, jedna z kolejnych bardziej aktywnych partyzantek miała podłoże ideologiczne, a nie etniczne, bo maoiści ścierali się z marksistami.

Ta zbitka ideowo-programowa w wykonaniu władz oraz stałych turbulencji na obszarach etnicznych i niespokojnym pograniczu sprawiła, że pod koniec lat 80. ubiegłego stulecia ONZ zaliczyła Birmę-Mjanmę do grona najsłabiej rozwiniętych państw na świecie – i tak jest do dziś.

Czytaj więcej

Tajlandia: Przyszłość demokracji w rękach wojskowych

Fasadowa demokracja

Nie za bardzo pomogło odejście od realnego socjalizmu w wykonaniu kolejnego dyktatora, starszego generała Than Shwe, który też rządził żelazną ręką, w latach 1992–2010. Zmiana była taka, że wprowadzenie mechanizmów rynkowych do gospodarki tak naprawdę uwłaszczyło dwie jedynie funkcjonujące struktury w państwie: wojsko, zwane Tatmadaw, oraz hierarchię buddyjską – Sangha.

Przygotowana za tego reżimu konstytucja pozwoliła jednak dokonać wiosną 2011 r. autentycznego zwrotu i prawdziwego ożywienia, a nawet otwarcia. Dokładnie przez dekadę do Mjanmy trafiały obce delegacje, także z Polski. Dwukrotnie był też tam urzędujący wtedy amerykański prezydent Barack Obama, co zdarzyło się po raz pierwszy w historii tego kraju. Amerykański gość walczył o zmianę zapisów obowiązującej konstytucji. Gwarantowały one bowiem Tatmadaw kontrolę nad państwem, mimo wyraźnej politycznej i gospodarczej odwilży. Nie zmienił tego nawet rok 2015, odkąd rządy formalnie sprawowała noblistka Aung San Suu Kyi, która w epoce Than Shwe była trzymana przez lata w domowym areszcie.

Obama, podobnie jak inni zachodni politycy, którzy wówczas jeździli do Mjanmy, kierowali się sugestiami noblistki, która chciała dokonać autentycznej demokratyzacji kraju, a nie mogła tego zrobić, mając resorty siłowe poza swoją kontrolą. Jej relacje z dowodzącym Tatmadaw od 2010 r. starszym generałem Min Aung Hlaingiem układały się poprawnie, ale na dystans. To jednak były dwa odrębne światy, a postulowana demokracja miała charakter ograniczony, limitowany, a więc ilustracyjny i fasadowy, gdyż prawdziwe rękojmie władzy nadal pozostawały w gestii Tatmadaw oraz resortów siłowych.

Noblistka broni podpalaczy

Aung San Suu Kyi, wówczas globalna ikona demokracji i walki o prawa człowieka, weszła do parlamentu – Hluttaw – w lecie 2011 r., a w roku 2015 jej partia, Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD), w cuglach wygrała wybory, także na obszarach etnicznych państw związkowych. Dla nich również była ona bowiem ikoną, tylko innego rodzaju: dawała nadzieję na poprawę ich, zazwyczaj nędznego, losu.

Wychodząc od tych kalkulacji, mając na względzie losy państwa i zamieszkałych na jego terytorium obywateli różnych narodowości, Aung San Suu Kyi po wyborczej wygranej wykazała się taktyczną zręcznością. Weszła w zakulisowe negocjacje z generałami, a kluczowe rozmowy przeprowadziła nie tyle z Min Aung Hlaingiem, ile przebywającym już wtedy na emeryturze Than Shwe. Te ustalenia pozwoliły jej pełnić najwyższe funkcje w państwie na wzór kanclerza (prezydent z jej nadania pełnił jedynie ceremonialne role). Tyle że nadal nie kontrolowała Tatmadaw oraz MSW oraz niezwykle ważnych w tym kraju służb granicznych. Resorty siłowe nadal wymykały się jej nadzorowi, a Tatmadaw, na mocy przygotowanej przez siebie i pod siebie konstytucji, uniemożliwiał ich jakiekolwiek nowelizacje.

NLD i jej wyrazista liderka powtórzyły wyborcze zwycięstwo jeszcze bardziej przekonująco pod koniec 2020 roku. Niestety, pani premier, a zarazem minister spraw zagranicznych, dbająca o dobre stosunki zarówno z Zachodem, jak i Chinami, Indiami i państwami ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej, której Mjanma jest członkiem), kierując się racjami państwa, i w nie mniejszym stopniu stawiając na kolejne zwycięstwo wyborcze, popełniła jeden, kardynalny błąd: broniła, nawet osobiście, przed Trybunałem w Hadze, Tatmadaw, która, przy duchowym wsparciu Sanghi, dokonywała czystki etnicznej muzułmańskiej mniejszości Rohingya na pograniczu z Bangladeszem.

Wygoniono z kraju blisko milion ludzi. To była tak jaskrawa niesprawiedliwość, że zwróciła uwagę świata, a zachowanie Aung San Suu Kyi, zrozumiałe i wytłumaczalne na scenie wewnętrznej, spotkało się z otwartym potępieniem na zewnątrz, w tym nawet w gronie noblistów. Nikt nie mógł zrozumieć, jak ikona demokracji może pozwolić na wypędzenie z kraju tak ogromnej rzeszy ludzi, przedstawicieli już wcześniej mocno sekowanej mniejszości, którą zamieniono w bezpaństwowców. Nie pojmowano jej postępowania nawet w potencjalnie sojuszniczym ASEAN, nie mówiąc już o demokratycznym Zachodzie. Oburzenie było powszechne.

Na scenie wewnętrznej ta zagrywka była jednak opłacalna, Sangha przyjęła bowiem postępowanie pani Aung San Suu Kyi bardzo dobrze. W końcu Mjanma to kraj zdecydowanie buddyjski. W rezultacie przyszedł kolejny sukces wyborczy NLD. Na tyle duży, że tym razem, inaczej niż przed pięcioma laty, pani premier nie zgodziła się na zakulisowe targi z Tatmadaw i jej głównodowodzącym, a wiadomo, że było jej to nieformalnie proponowane.

Nie wiadomo natomiast, jakie były tym razem kalkulacje szefowej rządu, bo nigdy się na ten temat nie wypowiedziała, a raczej – nie otrzymała takiej możliwości. Czy uwierzyła w moc wyrazistego zwycięstwa wyborczego i dokonanych już po 2015 r. zmian, także w wymiarze społecznym i mentalnym? Czy chciała pójść va banque, uwzględniając swój wiek (urodziła się w 1945 r.) i chcąc doprowadzić demokratyzację do końca? Nie wiemy.

Czytaj więcej

Tajlandia. Monarchia na skraju przesilenia

Krwawy powrót wojska

Wiemy natomiast, co się stało. Znamy fakty: 1 lutego 2021 r., dzień przed pierwszym posiedzeniem nowego Hluttaw, armia starszego generała Min Aung Hlainga dokonała zamachu stanu, a jej głównodowodzący stanął na czele rządu i praktycznie stał się dyktatorem. Uwięził Aung San Suu Kyi i kierownictwo NLD, a całemu państwu po latach odwilży zaproponował nic innego jak kolejną surową dyktaturę.

Chyba jednak nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo zmieniła się Mjanma w ciągu dekady (2010–2020). Natychmiast po zamachu doszło do masowych rozruchów, a wojsko ruszyło na ulice i zaczęło strzelać. Wkrótce stało się jasne, że chodzi nie tylko o zrewoltowaną młodzież w miastach, lecz ożył też stary demon – na scenę powróciły etniczne partyzantki.

Utarczki, bojowe starcia, akty przemocy, palenie wiosek, wysiedlanie ludności – pacyfikacje były na porządku dziennym. Według starannych i konsekwentnie prowadzonych oraz publikowanych przez wyspecjalizowane Stowarzyszenie Pomocy Więźniom Politycznym (w Mjanmie; AAPP) danych, pod koniec listopada br. było już 4200 ofiar śmiertelnych stosowanej przez wojsko przemocy (a dodatkowe 500 przypadków jest badanych przez tę organizację). Od chwili puczu aresztowano 25 450 osób, spośród których 19 721 nadal siedzi w więzieniu. Te dane jednoznacznie pokazują zarówno skalę przemocy, jak i społeczny opór wobec niej.

Wojna domowa

Zupełnie nowy etap nadszedł 27 października br., kiedy to siły kilku armii etnicznych, ale też sił reprezentujących niezadowolonych Birmańczyków, połączone w tzw. Sojusz Braterstwa (najważniejsze w nim są: Sojusznicza Armia Demokratycznej Mjanmy, Armia Arakanu, Armia Wyzwolenia Kachinów, Ludowa Armia Wyzwolenia Bamar – czyli Birmy, Narodowa Armia Wyzwolenia Ta’ang) rozpoczęły najwyraźniej dobrze skoordynowaną akcję na dużych obszarach i w różnych regionach kraju o nazwie „Operacja 1027”, której nazwa wzięła się od daty jej wszczęcia.

Główny atak nastąpił na terenach rozległej krainy Szan, tej samej, której potencjalne wyjście ze Związku doprowadziło kiedyś wojsko do dyktatorskiej władzy. Działania bojowe przybrały formę zajmowania z zaskoczenia posterunków Tatmadaw oraz przechwytywania ich uzbrojenia. W pierwszym dniach ataku zajęto ponad 130 obiektów, a 300 żołnierzy przeszło na stronę rebeliantów. Od początku cel powstańców był wyraźny i stanowi ich dyrektywę do chwili pisania tych słów: zajmować posterunki, a nawet jednostki wojskowe i przechwytywać broń, a tam, gdzie tylko się da, zajmować („wyzwalać”) dane obszary i miejscowości, wypędzając stamtąd jednostki Tatmadaw.

Jak dotychczas, powstańcy odnoszą wiele sukcesów, a walki trwają. Przykładowo, 23 listopada, po 28 dniach walk, zajęto dużą bazę wojskową pod miastem Lashio w krainie Szan, zdobywając przy okazji kolejne spore zasoby sprzętu i amunicji (w tym także czołgi i haubice). Udało się to mimo uruchomienia przez Tatmadaw lotnictwa, które stosowało metodę spalonej ziemi.

Za niezwykle ważny moment, a niektórzy nazywają go wręcz przełomowym, należy uznać zajęcie po 11-dniowym oblężeniu przez zbuntowane jednostki w dniu 13 listopada kluczowego komunikacyjnie miasta Kunlong w krainie Szan, dającego dostęp do pobliskiej Tajlandii. To już nie była tylko kolejna wioska czy miasteczko, lecz ważny węzeł komunikacyjny.

Partyzanckie uderzenie wkrótce przeniosło się też poza krainę Szan, niemal rozlało po całym kraju. Do toczących się do dziś, a nawet narastających walk doszło w kolejnych państwach związkowych Cin (Qin) i pobliskim Rakhine w pobliżu Bangladeszu i Indii, a więc po przeciwległej stronie tego rozległego kraju. Następnie przeniosło się na krainy Karenów i Karenni oraz Kachinów daleko na północy, na pograniczu Chin i Himalajów.

Niepokoje i zbrojne starcia odnotowuje się też na ziemiach czysto birmańskich, głównie na obszarach dystryktu Sagaing (Sikong), położonych na północ od Mandalaj (rebelianci zajęli tam m.in. miejscowości Kawlin, Pinlelbu, Tigaying, Kahmapt). Natomiast w samym Sagaing, stolicy regionu i ważnym ośrodku buddyzmu bunt przeniósł się na ulice i przedmieścia. W istocie już od chwili zamachu był to jeden z głównych ośrodków społecznego buntu, toteż wojsko kilkakrotnie dokonywało tam pacyfikacji, paląc domostwa i wysiedlając ludzi. W lipcu 2021 r. doszło nawet do ukrytych morderstw, co wiadomo na podstawie odkrytych potem masowych grobów.

Zarówno tam, jak i na innych niespokojnych teraz obszarach wojska rządowe dokonują kolejnych pacyfikacji oraz masowych wysiedleń, podobnie jak kiedyś w przypadku Rohingya. Według najnowszych danych ONZ od momentu rozpoczęcia „Operacji 1027” wysiedlono już 333 500 osób, w tym ponad 82 tys. w krainie Szan, gdzie to wszystko tak naprawdę się zaczęło.

Rozlewająca się rozpacz

Mjanma jest tragiczna – w każdym wymiarze. Tragiczne są rządy armii – tępe, brutalne, oparte na nagiej sile i przemocy, bez żadnej wizji przyszłości. Tragiczny jest los Aung San Suu Kyi, tym razem siedzącej w więzieniu, a nie w areszcie domowym jak dawniej (krótki epizod przejścia do rządowej willi wiosną tego roku, po interwencji ministra spraw zagranicznych Tajlandii, nie przyniósł prawdziwej zmiany jej położenia). Tragiczny jest los wszystkich mieszkańców, a szczególnie młodzieży, która w dekadzie odwilży poszła na uczelnie, zyskała dostęp do internetu i smartfonów i przynajmniej w ten sposób zobaczyła zewnętrzny świat – zyskała nadzieję, którą jej teraz odebrano. Tragiczne są losy mniejszości, teraz już nie tylko Rohingya, której domostwa się pali, wypędza z rodzinnych wiosek, a wielu nadal zmusza, jak przed laty, do ucieczki poza granice, czy to do Indii, czy do Tajlandii.

Czy trwająca rewolta społeczna i bunt mniejszości etnicznych przyniosą upragnioną zmianę i pozwolą na obalenie wojskowej dyktatury? Trudno powiedzieć. Na tę chwilę sytuacja jest dynamiczna i na tyle dramatyczna, że Chiny rozpoczęły po swojej stronie granicy ćwiczenia wojskowe z użyciem broni nabitej ostrymi nabojami, a wcześniej zakazały swym obywatelom wyjazdu do tego kraju. Czy pójdą dalej w obronie swych rozległych tutaj interesów, w tym gazociągu i ropociągu z portu Sittwe do prowincji Yunnan, jak spekulują niektórzy? Na razie nie jest to przesądzone. Natomiast faktem jest, że Tajlandia i Indie notują coraz większy napływ uchodźców od pogrążonego w zamieszkach sąsiada.

W chwili pisania tych słów trwają walki o Loikaw, stolicę państwa związkowego Kayah (Karenni), na pograniczu ze zrewoltowaną Szan i Tajlandią. Natomiast na południowym zachodzie toczą się zacięte walki o miasto Pauktaw w pobliżu stolicy Rakhine (dawnego Arakanu), Sittwe, które już przechodziło z rąk do rąk.

Czytaj więcej

Chiński renesans Xi Jinpinga

Trwają też starcia z jednostkami rządowymi w krainach Szan, Cin, Kachin, Karenni i Karen. Zdolności przywódcze i bojowe Tatmadaw są testowane na wielu frontach i jak bodaj nigdy przedtem. Natomiast w Rangunie szerzą się pogłoski o przymusowej brance do wojska, co wzmaga społeczny ferment i opór. Tym bardziej że Sojusz Braterstwa ustami swoich rzeczników wezwał szeregowych i oficerów Tatmadaw, by przechodzili na jego stronę, „dopóki nie jest za późno”.

Co z tego ostatecznie wyniknie, trudno powiedzieć, ale obserwować trzeba. Sojusz Braterstwa legitymuje się siłami szacowanymi początkowo na 20 tys. żołnierzy, ale ma mocne poparcie lokalnej ludności i cały czas zdobywa coraz więcej broni, a także ludzi – jego szeregi się powiększają, a nie zmniejszają. Jak mówi stare birmańskie powiedzenie: wojsko bez poparcia ludności szybko złamie swój nóż lub wyszczerbi szablę. Czy i teraz się ono sprawdzi?

Niestety, trzeba brać pod uwagę fakt, że siły Tatmadaw, jeszcze wzmocnione i powiększone po ostatnim zamachu, sięgają nawet 350 tys. żołnierzy. Tyle że jak widzimy z różnych ostatnich przypadków, wielu świeżych poborowych nie ma woli walki, a nierzadko nawet sympatyzuje z powstańcami. Czy armia skruszeje? Czy do akcji wejdzie, dotychczas milcząca, Sangha? No i pytanie bodaj najważniejsze: czy ten rozległy (ponad 676 tys. km kw.) kraj związkowy, jakim jest Mjanma, i jego 55 mln mieszkańców przetrwają w swym dotychczasowym kształcie? Wiele pytań, mało odpowiedzi.

Nie będzie łatwo, bo Ukraina i Strefa Gazy skupiły na sobie uwagę świata. Na pomoc z zewnątrz trudno liczyć. Należy się jednak zgodzić z dwoma birmańskimi autorami żyjącymi na uchodźstwie, Htet Min Lwinem i Thiha Wing Aungiem, którzy 24 listopada na łamach cenionego magazynu „The Diplomat” napisali: „Dramatyczne wydarzenia ostatniego miesiąca pokazują zmierzch legitymizacyjny junty, ale walka o przyszłość kraju dopiero się rozpoczyna”. Jednak co tak właściwie ze sobą przyniesie?

Autor był ambasadorem w Związku Mjanmy, już po wojskowym zamachu wydał tom „Złota ziemia roni łzy. Esej birmański” (2021)

Mjanma, dawna Birma, to kraj związkowy złożony z siedmiu krain oraz rodzimych ziem birmańskich, również podzielonych na siedem regionów. I zarazem jest to prawdziwa językowa wieża Babel – tamtejsza ludność posługuje się przeszło stu językami i narzeczami. W efekcie władze centralne praktycznie nigdy nie kontrolowały tych ziem i ludów. Od momentu wyjścia brytyjskich kolonizatorów w styczniu 1948 r. władze w Rangunie (Yangonie; od 2005 r. w nowej stolicy Naypyidaw – Siedzibie Królów) stale borykały się z kwestiami etnicznymi oraz niespokojnym pograniczem. Przez to kraj wszedł do historycznych annałów jednym, niezbyt chlubnym, rekordem świata – najdłużej trwającej wojny partyzanckiej, toczonej w latach 1948–2010.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem