Xi Jinping nie wchodzi w rozważania nad tym, co jest socjalizmem, a co kapitalizmem. Nie pieniądz go interesuje i nie rynek, a władza i jej sprawowanie. A pod tym względem niedoścignionym dla niego wzorem jest Mao Zedong. Dlatego, że zjednoczył Chiny, przejmując i utrzymując władzę. Znowu, jak za Mao, partia ma być wszechobecna i wszechmocna, a na jej potrzeby wprzęgnięto nie tylko więcej ludzi (ponad 90 mln członków), ale także najnowsze technologie i szybko rozwijaną cyfrową dyktaturę, co tak plastycznie pokazał długoletni korespondent niemiecki w Chinach Kai Strittmatter we właśnie wydanej i u nas książce „Chiny 5.0". Albowiem digitalizacja oraz związany z nią, stale rozwijany system społecznych nagród mają służyć jednemu, nadrzędnemu celowi: wzmocnieniu siły, oddziaływania i argumentacji partii.
Owszem, powrotu do walki klas się nie postuluje, ale powrót do niektórych maoistowskich pojęć, jak najbardziej. Na przykład do terminu „dangxing" rozumianego jako natura partii, który nakazuje nie tylko jej członkom, ale wszystkim obywatelom podporządkowywać swe plany, aspiracje, cele i pomysły projektom, wizjom partii oraz jej przywództwa, które staje się coraz bardziej jednoosobowe.
Natomiast ci, którzy się aktualnej linii partii i jej wodza przeciwstawiają, mogą trafić do „xin hei wulei", czyli pięciu ciemnych kategorii, rozumianych jako prawnicy – obrońcy praw człowieka, wyznawcy podziemnych kultów i wiary, nieposłuszni blogerzy, reprezentanci lobby niezadowolonych grup społecznych, no i prawdziwi dysydenci, podważający samą istotę sprawowanych rządów.
Rosnący autorytaryzm w praktyce miesza się z powrotem do ideologicznych korzeni KPCh, powołanej do życia prawie przed stuleciem (1 lipca 1921). Nowe, czy raczej odnowione idee, tak jak kiedyś konfucjanizm, mają zaszczepić stabilność i harmonię rozchwianemu moralnie i ideologicznie chińskiemu społeczeństwu, które w minionych dekadach tak szybko się zmieniało. Znowu, jak w konfucjanizmie, w cenie są powinności i posłuszeństwo (nakazom płynącym z góry), a nie zaufanie czy wolności indywidualne i obywatelskie prawa. Konsumpcja – jak najbardziej! Wolnomyślicielstwo – zapomnijcie o tym!
Tym samym powrotu do idei Mao nie należy rozumieć jako nawrotu do egalitaryzmu, chociaż Wujek Xi chętnie odwiedza biednych ludzi, siada z nimi w skromnym domu na kanapie czy je makaron na ulicy, przypominając – sobie i innym – trudną młodość spędzoną w jaskiniach. Często daje do zrozumienia, że największym osiągnięciem KPCh było wyciągnięcie setek milionów chińskich obywateli z biedy, a jego oczkiem w głowie jest „społeczeństwo umiarkowanego dobrobytu", czyli – ujmując w kategoriach zachodnich – mieszanka kwitnącej klasy średniej oraz „welfare state".
Ten układ, dobrobyt w zamian za posłuszeństwo, jest jasny i zrozumiały. Co by się jednak stało, gdyby wysokiego wzrostu zabrakło? Czy niespotykana od pół wieku recesja, która pojawiła się w początkach 2020 r. w związku z pandemią Covid-19, zachwieje tym reżimem? No cóż, przy poprzednim poważnym zakręcie, jakim były trzy kolejne krachy na dwóch chińskich giełdach, w Szanghaju i Shenzhen w połowie 2015 i początkach 2016 r., Chiny, jak się szacuje, straciły niemal bilion dolarów – i jakoś z tego wyszły. Jednakże od tamtej pory wydatki na służby bezpieczeństwa są większe niż na armię, bo miliony ludzi straciło majątek, a nierzadko dorobek życia.
Trzeba mieć więc świadomość, że rezerwy i zasoby Państw Środka są niebotyczne, tak pod względem materialnym, jak też, jak widzimy, ideowym – chociaż jest to świat od naszego zupełnie inny. ChRL pod wodzą Xi Jinpinga nie pójdzie drogą demokratyzacji jak na Tajwanie, to pewne. Wraca natomiast do swych korzeni, czyli autorytarnej z ducha mieszanki konfucjanizmu i legizmu, wspartych wiarą w rynek dengizmu oraz przekonaniem we wszechmoc partii, co wpajano w ramach ideowo podważającego konfucjanizm maoizmu.
Syndrom cesarza
Czy te trzy, tak różne spuścizny ideowe da się jakoś połączyć? Czy istnieje pomiędzy nimi jakiekolwiek spoiwo? Owszem, nawet niejedno. Pierwsze to nacjonalizm i duma narodowa, tak mocno upokorzone podczas zawieruchy i destabilizacji (luan) w okresie „stu lat narodowego poniżenia" (1839–1949). Albowiem nacjonalizm w chińskim wydaniu to zarazem głębokie przekonanie o swej wyjątkowości i wyższości – duma Państwa Środka otoczonego barbarzyńcami i trybutariuszami.
Natomiast drugie spoiwo to nic innego jak autorytaryzm, w czasach Wujka Xi wyraźnie wzmocniony. Wzbudza on, co oczywiste, coraz większe negatywne emocje w świecie demokratycznym, a wewnątrz kraju wywołał – nieodosobnione bynajmniej – głosy dysydenckie, co obecnym mandarynom w Pekinie powinno dawać do myślenia.
Tym bardziej że zauważalnie rośnie również kult jednostki, a wobec skupiającego coraz większą władzę w swoich rękach „przewodniczącego od wszystkiego" coraz częściej stosuje się w kraju terminologię „renmin lingxiu" – wódz ludu czy „główny lider" w państwie, co było terminem zarezerwowanym tylko dla Mao, Denga i Jiang Zemina (u władzy 1989–2003).
Oznacza to powrót jednej z najważniejszych wad dotychczasowego systemu, trafnie zdefiniowany przez Francisa Fukuyamę jako „syndrom cesarza". Silny wódz, silna partia, silne państwo i – teraz – silny obywatel, ale tylko w sensie kiesy i siły nabywczej, a nie swych praw czy wolności. Jak być w tym kontekście innowacyjnym?
Jedno jest pewne: większa władza to większa odpowiedzialność. Autorytaryzm bywa skuteczny doraźnie, ale na długą metę nierzadko przeradza się w totalitaryzm, a ten, jak wiemy z historii powszechnej, także Chin, jest prostą receptą na katastrofę.
Czy tym samym ma się spełnić przepowiednia lorda Actona, zgodnie z którą władza absolutna deprawuje absolutnie? Świat demokratyczny jest o tym głęboko przekonany. Przypomnijmy jednak, że Lee Kuan-yew, polityk skuteczny, przenikliwy, decyzje Deng Xiaopinga dotyczące Tiananmen chwalił. Natomiast Etienne Balazs, tak dobrze znający Chiny klasyczne, jeszcze w pierwszej połowie lat 60., w samym rozkwicie zimnej wojny, przepowiadał: „nasz obecny wiek rosyjsko-amerykański w XXI wieku będzie zastąpiony przez stulecie Chin. Cały potencjał tam jest".
Wniosek końcowy? Nie stosujmy względem Chin naszych miar, pojęć i wartości, bo możemy się pomylić. To inna cywilizacja, kierująca się własnymi kryteriami. A ponieważ jest teraz w fazie wzrostu znaczenia, ma już globalny wpływ, trzeba po prostu lepiej ją poznać, niż jedynie negować. Na szczęście nie ma ona wymiaru uniwersalnego, nie musimy się jej podporządkowywać, ale warto wiedzieć o niej więcej.
Dr hab. Bogdan Góralczyk jest politologiem, sinologiem, profesorem i dyrektorem Centrum Europejskiego na Uniwersytecie Warszawskim