Tajlandia. Monarchia na skraju przesilenia

W Tajlandii ludzie znów wylegli na ulice. Buntują się zarówno przeciw rządzącym, jak i przeciw monarchii. Dla kolejnego pokolenia wykształconych obywateli są elitami nie tylko przebrzmiałymi, ale też niedemokratycznymi. Protestujący domagają się poważnych zmian, ale na razie lądują w więzieniach.

Publikacja: 30.10.2020 18:00

By spacyfikować protesty z 14 października, władze wprowadziły stan wyjątkowy. Na zdjęciu marsz na p

By spacyfikować protesty z 14 października, władze wprowadziły stan wyjątkowy. Na zdjęciu marsz na parlament, któremu przewodzili m.in. aktywiści Unii Studentów Tajlandii

Foto: AFP

Październik w najnowszej historii Tajlandii to miesiąc burzliwy. Podobnie jest w tym roku. Przy okazji rocznicy wydarzeń z 14 października 1973 r., gdy masowe protesty obaliły długoletnie wojskowe rządy, miało znowu dojść do wieców, a nawet strajku powszechnego. Nie doszło, bo jak tylko ludzie ruszyli na ulice, szef rządu, gen. Prayuth Chan-o-cha zarządził wprowadzenie stanu wyjątkowego – czym jeszcze bardziej rozsierdził opozycję. W pierwszych godzinach i dniach po ogłoszeniu surowych przepisów demonstracje nadal trwały, mimo aresztów i policyjnych kordonów.

Utrzymująca się od lat polityczna i społeczna polaryzacja znów się pogłębiła. Wygląda to na kolejny październikowy zakręt w historii królestwa, podobnie jak ten z 1973 r. czy z 1976 r., gdy doszło do krwawej rozprawy z lewicującymi studentami. Wtedy związana z królewskim dworem arystokracja poparła rozwiązanie siłowe, obawiała się bowiem lewicowego zwrotu w kraju, po tym jak Wietnam stał się komunistyczny, a w sąsiedniej Kambodży do władzy doszli ludobójczy Czerwoni Khmerzy.




Nowe pieniądze wypierają stare

Tym razem przyczyny są raczej wewnętrzne niż zewnętrzne, ale społeczne niezadowolenie i polityczne kontrowersje są widoczne na tej samej płaszczyźnie: związana z królewskim dworem arystokracja oraz obecny rząd są ostro krytykowane przez warstwy wykształcone jako elita wsteczna i przebrzmiała oraz niedemokratyczna. Dziś znowu, podobnie jak w latach 70. minionego stulecia, na czele ruchu społecznego niezadowolenia stanęły inteligencja i młodzież.

Obecny gabinet, któremu przewodniczy gen. Prayuth Chan-o-cha, doszedł do władzy w wyniku wojskowego zamachu w maju 2014 r., a jego szef stał też na czele wojskowej junty, zwanej – a jakże – Narodową Radą Porządku i Pokoju. To na mocy przygotowanej przez nią nowej konstytucji i przeprowadzonych na jej podstawie wyborów w marcu 2019 r. powstał rząd niby cywilny, ale nadal z dominującą rolą wojskowych. Na czele gabinetu pozostał gen. Prayuth, jest w nim również szefem resortu obrony. Ma doświadczenie, kiedyś był bowiem głównodowodzącym tajską armią, pełnił też funkcję szefa ochrony królowej Sirikit (ur. 12 sierpnia 1932) – osobistości na tyle cenionej, że dzień jej urodzin do dziś jest czczony w królestwie jako Dzień Matki.

Polaryzacja w królestwie jest trwała. Zapoczątkował ją wcześniejszy wojskowy zamach, z 19 września 2006 r., który zakończył niezbyt długi okres liberalnej demokracji i doprowadził do głębokiego politycznego i społecznego podziału. Doszło do rozłamu na żółte koszule, czyli obóz królewski, oraz koszule czerwone, popierające populistycznego premiera (dziś powiedzielibyśmy: prototyp Donalda Trumpa) Thaksina Shinawatrę, multimilionera opowiadającego się za prawami prostego ludu.

Populistyczny Thaksin zyskał społeczny poklask m.in. za bezpardonową walkę z gangami narkotykowymi, za co organizacje międzynarodowe ganiły go jako osobę sięgającą po metody pozaprawne, tzw. extrajudicial killing. Sięgał więc po skryte morderstwa, wyprzedzając prezydenta Filipin Rodrigo Duterte.

Równocześnie Thaksin bratał się z ludem, latał na lokalne pikniki samolotami i helikopterami, jedząc z ludnością wspólne posiłki i dzieląc z nią zabawy. Sam będąc multimilionerem i przekonanym zwolennikiem globalizacji i rynku, dał też ludziom zarobić, forsując program OTOP (czyli produkcji najczęściej jednej uprawy lub rękodzieła w lokalnym tambon, danej wsi czy miejscowości). Dzięki temu stał się tak popularny, że bez problemu wygrywał kolejne demokratyczne wybory.

Gdy uwierzył, że jest silny, popełnił kardynalny błąd. Myślał, że jest potężny i kochany przez lud, a zapomniał, że kraj wciąż jest monarchią, a nie republiką, a panujący król jest jeszcze bardziej ubóstwiany niż on. W ten sposób szybko doszło, co naturalne, do starcia „starych pieniędzy" związanych z królewskim dworem z „nowymi pieniędzmi" nuworysza Thaksina, który dorobił się na publicznych zamówieniach sprzętu elektronicznego.

Żyjący Budda

Populistyczny i demagogiczny Thaksin w swojej zarozumiałości i pewności siebie jednocześnie formalnie i werbalnie szanował tradycję i królewski dwór. Faktycznie jednak podważał je niemal każdym dniem swojego urzędowania i zarządzania krajem niczym biznesmen. Wydał nawet bestsellerową książkę, gdzie porównał swe rządy do zarządzania korporacją. Był rzutki, śmiały, decyzyjny i popularny. Jednakże dość szybko przekonał się o tym, że porządek instytucjonalny w państwie to materia nieco bardziej złożona niż hierarchiczna korporacja.

Na czele tajskiej monarchii stał bowiem Rama IX, król Bhumibol Adulyadet – uwielbiany i wręcz deifikowany za życia przez naród – który swoim długim panowaniem (w istocie od czerwca 1946 r., choć koronowany był w 1950 r.) przywrócił splendor i siłę monarchii jako instytucji. Nie było i nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że król Bhumibol to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli dynastii Chakri, która panuje w kraju nieprzerwanie od – bagatela – 1782 roku. Wszedł do jej annałów jako najwybitniejszy król obok założyciela tej dynastii czy królów Ramy IV Mongkuta (Yul Brynner otrzymał Oscara za jego nieco groteskowe wcielenie) oraz Ramy V Chulalongkorna (który jako jedyny z tajskich władców odwiedził Warszawę, w 1897 r.). Każdy z tych władców miał swoje przymioty. Mongkut, wcześniej długoletni mnich, wykazał się rozległą wiedzą, natomiast Chulalongkorn miał wyobraźnię i chęć reform, za co jest do dziś ceniony. Jego portrety nadal można nagminnie spotykać w tajskich domach.

Jednakże to Rama IX swym długim panowaniem zarobił na baramee, czyli zyskał moralną władzę i stworzył emocjonalny związek z własnym narodem podobny do tego, jaki miał w Polsce papież Jan Paweł II. Jeszcze za życia nie tylko jego portrety, ale wręcz całe ołtarze i ołtarzyki były rozsiane po całym kraju. Stał się niejako żyjącym Buddą.

Niewątpliwie ten status podwyższał jeszcze monogamiczny związek króla (jego poprzednicy mieli po kilkadziesiąt dzieci z liczonych też w dziesiątki małżonek i nałożnic), z którego narodziła się czwórka rodzeństwa: trzy siostry i chłopiec, zgodnie z tradycją dynastii Chakri szybko ogłoszony następcą tronu.

Ojciec żył długo (Rama IX zmarł 13 października 2016 r.), więc syn Maha Vajilongkorn (ur. 28 lipca 1952 r.) równie długo czekał na tron. Przez ten czas było o nim głośno z racji wielu związków z kobietami, oficjalnych i nieoficjalnych, prowadzenia odrzutowców i prywatnych awionetek (ukończył akademię lotniczą w Australii), jak też innych ekstrawagancji, w tym choćby awansowania na najwyższe stopnie oficerskie pudelka Fufu, a nawet przyjmował w jego obecności, w imieniu chorego już w ostatnich latach ojca, ambasadorów obcych państw.

Uświęcona tradycja

Światli Tajowie wiedzieli, że następca wybitnego Ramy IX może nie być postacią zbliżonego formatu, więc przez lata trwały zakulisowe kontrowersje i spekulacje, czy przypadkiem następnym władcą nie będzie jedna z córek – popularna księżniczka Mahachakri Sirindhorn (ur. 2 kwietnia 1955 r.; w 1997 r. była z wizytą w Polsce). Ta pozostała jednak niezamężna (a brak potomka oznaczał brak ciągłości dynastii), a na dodatek była przecież kobietą, a tradycja tajska, także w dynastii Chakri, nakazywała sukcesję męską. Ojciec, jakkolwiek światły, jednak się jej nie przeciwstawił.

Tak oto Maha Vajilongkorn objął panowanie, a po buddyjskiej rocznej żałobie i należytych przygotowaniach w maju 2019 r. z tradycyjną pompą i przepychem wstąpił na tron. Niemal natychmiast wzbudził kontrowersje, zarówno kolejnym rozwodem i małżeństwem oraz oficjalnym przywróceniem konkubinatu, jak i twardym wkraczaniem bezpośrednio do polityki. Na przykład, sam czując się wojskowym, pokazywał bliskie związki z armią i rządzącą juntą, a najstarszej siostrze (Ubolratana) szybko wybił z głowy sugerowany jej przez popleczników pomysł zostania premierem.

Nowy monarcha wkracza ostro tam, gdzie rozważny i światły ojciec postępował zazwyczaj dyskretnie. Kilkakrotnie pokazał siłę tronu, także w wymiarze politycznym, a jeszcze więcej kontrowersji budził fakt, że więcej czasu spędzał w swej ulubionej willi w Niemczech niż w Królestwie, gdzie przybywał jedynie po to, by pełnić obowiązki ceremonialne i podejmować – odbierane ambiwalentnie – decyzje.

Te właśnie kontrowersje wokół dworu nałożyły się na wcześniejsze, zapoczątkowane obaleniem demokratycznie wybranego premiera Thaksina, a potem jego siostry Yingluck, skazanej na banicję. Tę drugą obalił obecny premier, gen. Prayuth, kończąc tym samym, przynajmniej pozornie, wielomiesięczne demonstracje w Bangkoku oraz wieloletnią kontrowersję między żółtymi a czerwonymi koszulami, które w szczytowych momentach doprowadziły nawet do zerwania międzynarodowych kongresów i zamknięcia wielkiego lotniska w Bangkoku.

Dziesięć postulatów

Społeczną frustrację od dłuższego już czasu kontrolowano brutalną siłą. Nowa konstytucja z 2017 r., przygotowana przez wojskową juntę, nie mogła się podobać ani przekonanym demokratom, ani warstwom wykształconym. Dawała bowiem gwarancje i nietykalność obecnie rządzącym, ściśle powiązanym z królewskim dworem i arystokracją, czyli starym pieniądzom.

Symbolicza iskra padła na podatny grunt w lutym tego roku, gdy władze podjęły decyzję o rozwiązaniu utworzonej zaledwie dwa lata wcześniej partii Nowej Przyszłości (Phak Anakhot Mai), która szybko wstępowała w buty niegdysiejszej Thai Rak Thai (Taj kocha Taja) byłego premiera Thaksina, przebywającego na banicji w Dubaju, bodaj najbardziej znienawidzonej osobistości w kręgach królewskich od lat. Zatrzymanie młodego, medialnego i popularnego założyciela, 41-letniego Thanathorna Juangroonguangkita, ponownie doprowadziło do społecznych, a raczej studenckich rozruchów. Jednakże wybuch pandemii Covid-19 spowodował lockdown i zamknięcie granic (utrzymane do dziś, Tajlandia przypadków zakażeń i ofiar ma mało), jak też zatrzymał protesty, które w swej pierwszej fazie ograniczyły się jedynie do akademickich kampusów.

Jak się okazało, na krótko. 18 lipca ludzie, głównie młodzi, ponownie wyszli na ulice, tym razem już stołeczne, i udali się pod traktowany jako symbol Pomnik Demokracji w śródmieściu Bangkoku. Częściowo ruszyła też prowincja. Trzy polityczne postulaty protestujących to: rozwiązanie parlamentu, przygotowanie nowej konstytucji oraz koniec politycznych prześladowań osób o odmiennych poglądach.

Na czele kształtującego się ruchu, przybierającego formę głównej siły opozycyjnej w kraju, stanęli nauczyciele akademiccy, w tym przede wszystkim prawnicy. Gdy bodaj najbardziej elokwentny z nich Anon Nampa został aresztowany, doszło w sierpniu do całej fali nowych demonstracji. Jednakże reprezentanci nowego ruchu nie tylko poszli w ślady Nampy, otwartego (i tym samym absolutnie bezprecedensowego) kontestatora monarchii, ale też domagali się ustąpienia obecnego gabinetu. Sformułowali aż dziesięć postulatów dotyczących, co niesłychane, głębokiej reformy nie tylko systemu politycznego, ale też zasad funkcjonowania monarchii.

Jest więcej niż pewne, że do czegoś podobnego nie mogłoby dojść za panowania poprzedniego króla – z powodów systemowo-kulturowych. Przecież trójkolorowa flaga Tajlandii to uosobienie narodu, dominującej religii buddyjskiej oraz właśnie monarchii, jako ostoi porządku instytucjonalnego w kraju. Nikt, nawet odważny i rzutki Thaksin, nie był w stanie otwarcie podważyć tej tradycji i fundamentów monarchii.

Tymczasem przedstawiciele obecnej fali protestów domagają się m.in. tak istotnych zmian jak: dokonanie audytu królewskiego majątku (szacowanego na kilkadziesiąt miliardów dolarów), ograniczenie dochodów królewskich i odseparowanie osobistego majątku króla oraz dworu, odrzucenie immunitetu jurysdykcyjnego wobec monarchy, ograniczenie jego bezpośrednich wpływów politycznych (do rangi publicznych oświadczeń), zniesienie surowego ustawodawstwa wymierzonego w krytyków monarchii czy rozpoczęcie dochodzeń w sprawie losów poprzednich krytyków dworu.

Nie wiadomo, do czego to wszystko doprowadzi, bo w królestwie nadal obowiązują ostre przepisy lese majesté, a więc ustawodawstwo wymierzone w tych, którzy dokonują obrazy królewskiego majestatu, czyli praktycznie wszystkich wychodzących ostatnio z politycznymi postulatami na ulice. Tyle tylko, że poprzedni majestat wydawał się niezachwiany, a obecny już został mocno podważony.

Najwyraźniej przyszedł czas na ukształtowanie nowego oblicza monarchii i jej porządku konstytucyjno-prawnego. Tuż przed ogłoszeniem stanu wyjątkowego jeden z portali wystąpił nawet z propozycją, by władze niemieckie nadały tajskiemu królowi status persona non grata. Został on oczywiście natychmiast zablokowany. Ale już sam ten fakt świadczy, że radykalizacja nastrojów postępuje, a w ślad za nią jak dotąd idą represje, dotychczas chętnie wspierane, a na pewno niehamowane przez króla, najwyraźniej nieuwzględniającego faktu, że sondaże opinii publicznej dają wyraźną przewagę zwolennikom zmian.

Co będzie dalej, nikt nie wie, bo długi cień poprzedniego monarchy jest jeszcze powszechnie widoczny i odczuwalny. Królowa Sirikit, choć dawno zniknęła z publicznego widoku, jeszcze żyje, a rodzeństwo obecnego monarchy jest aktywne. To niełatwa bariera do pokonania przez obecnych opozycjonistów, występujących z postulatami reformy co najmniej tak śmiałymi jak te z 1932 r., gdy monarchię feudalną i absolutną zamieniono na konstytucyjną.

Teraz gra toczy się o to, czy monarchia będzie nieco bardziej transparentna i nowoczesna. Stawka jest wysoka, a kolejne etapy tej rozgrywki trudne do przewidzenia, do bezprecedensowych procesów dochodzi też bowiem w tajskim parlamencie, gdzie ukształtowały się gremia domagające się zmiany aktualnej rzeczywistości, w tym funkcjonowania monarchii. Na razie skończyło się tym, że po ostatnich październikowych demonstracjach jeszcze więcej uprawnień nadano siłom porządkowym. Zamiast większej przejrzystości mamy więcej aktywności policji, aresztowań i zatrzymań, surowych przepisów narzuconych rektorom uczelni – czyli autokracji na szczytach. Najwyraźniej z przyzwoleniem obecnego króla.

Na powrót liberalnej demokracji – choć w ramach monarchii – jaka funkcjonowała w latach 1992–2006, na razie się nie zanosi. Na polityczne poluzowanie też, przynajmniej w najbliższym czasie. Jaka więc będzie ta monarchia oraz ustrój kraju? Skończy się na represjach czy jednak dojdzie do demokratycznych zmian, np. takich jak te w 1932 r., które mocno zmieniły tajską rzeczywistość? 

Prof. Bogdan Góralczyk był ambasadorem w Królestwie Tajlandii w latach 2003–2008. Jest autorem książki „Zmierzch i brzask. Notes z Bangkoku", w którym opisał m.in. zamach stanu w 2006 r. i jego następstwa

Październik w najnowszej historii Tajlandii to miesiąc burzliwy. Podobnie jest w tym roku. Przy okazji rocznicy wydarzeń z 14 października 1973 r., gdy masowe protesty obaliły długoletnie wojskowe rządy, miało znowu dojść do wieców, a nawet strajku powszechnego. Nie doszło, bo jak tylko ludzie ruszyli na ulice, szef rządu, gen. Prayuth Chan-o-cha zarządził wprowadzenie stanu wyjątkowego – czym jeszcze bardziej rozsierdził opozycję. W pierwszych godzinach i dniach po ogłoszeniu surowych przepisów demonstracje nadal trwały, mimo aresztów i policyjnych kordonów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi