Marcin Piątkowski: Polska musi dziś przycisnąć pedał gazu, inaczej nigdy nie dogoni Zachodu

Nie zgadzam się z tymi, którzy uważają, że możemy sobie spokojnie ten Zachód po cichu doganiać. Teraz albo nigdy: to jest ten moment, żeby przycisnąć pedał gazu - mówi Marcin Piątkowski, ekonomista.

Publikacja: 26.04.2024 10:00

Marcin Piątkowski: Polska musi dziś przycisnąć pedał gazu, inaczej nigdy nie dogoni Zachodu

Foto: Mirosław Stelmach

Plus Minus: Kiedy instytucjonalnie i mentalnie bardziej zmieniła się Polska: przez 15 lat między 1989 a 2004 rokiem czy przez 20 lat, jakie właśnie mija od naszego wejścia do Unii Europejskiej?

Zmieniliśmy się i w pierwszym, i w drugim okresie. W pierwszym dlatego, że jak nigdy w historii mieliśmy społeczny konsensus co do tego, w jakim kierunku idziemy, do czego dążymy. Wcześniej, w całej historii Polski, tak nigdy nie było. A po 1989 roku właściwie wszystkim nam zależało na powrocie na Zachód, do Europy. W całej klasie politycznej i w społeczeństwie widać było wielką wolę i przekonanie, że wiemy, czego chcemy. I że nie potrzeba żadnego cudu, że nie trzeba szukać żadnej trzeciej drogi między Wschodem a Zachodem, tylko że warto postawić wszystko na jedną kartę: na akcesję do Unii Europejskiej, NATO, OECD.

Czyli, parafrazując tytuł pańskiej książki, była to złota dekada polskiego konsensusu?

Złota era społecznej zgody co do tego, czego chcemy jako społeczeństwo. Lubimy idealizować naszą przeszłość, ale I Rzeczpospolita to właściwie rządy oligarchów, którzy nie pytali nigdy o zdanie reszty społeczeństwa, szczególnie chłopów pańszczyźnianych. W XIX wieku decydowali o nas zaborcy plus zblatowana z nimi część polskich elit – bo o niej też nie można zapominać. W II RP rządziła nami już nowa elita: biurokratyczno-wojskowo-ziemiańska. Ale dalej społeczeństwo miało relatywnie mało do powiedzenia, szczególnie po 1926 roku i dojściu do władzy Piłsudskiego. Za czasów PRL też trudno mówić o konsensusie społecznym, chociaż krótko, zaraz po 1945 roku, on rzeczywiście miał miejsce.

Polskie społeczeństwo było raczej antykomunistyczne.

Tak, ale na samym początku na pewno niecałe. Po wojnie były wyraźne oczekiwania co do tego, żeby skończyć z XIX-wiecznym drapieżnym kapitalizmem, który panował w II RP, i zbudować Polskę na nowo. Ale jasne jest, że Polacy jako naród i społeczeństwo dopiero po 1989 roku dostali pierwszą szansę, żeby pokazać, czego tak naprawdę chcą. No i szczęśliwie się zdarzyło, że z jednej strony my sami doskonale wiedzieliśmy, czego chcemy, czyli powrotu do Europy, a z drugiej strony zachodnia Europa też nas chciała. Mogło przecież być tak, że np. Europa z różnych powodów tak jak dzisiaj się nie chce rozszerzać, tak i wtedy też mogła nie chcieć. Ale Europa Zachodnia i Ameryka już na nas czekały i miały świetny instrument, żeby nas przyciągnąć na Zachód, czyli akcesję do Unii Europejskiej. To sprawiło, że od razu wiedzieliśmy, w jakim kierunku mamy iść.

A po 2004 roku?

Po akcesji zmiany już były bardziej łagodne, dlatego że gros dorobku instytucjonalnego i cywilizacyjnego, który Polska ściągnęła z Zachodu, skopiowaliśmy już w procesie akcesyjnym. Kluczową robotę więc już wykonaliśmy. I to usilne dążenie do Unii Europejskiej sprawiło też, że zmniejszały się w kraju napięcia polityczne. Choć później obecność w Unii też zmieniła mentalność Polaków. Bo pierwszy raz w naszej historii udowodniliśmy sobie, że możemy być bogaci, że możemy mieć własne autostrady, których wcześniej nie potrafiliśmy wybudować, że potrafimy urządzić sobie taką stolicę, jaką teraz widzę wokół siedziby „Rzeczpospolitej” – naprawdę imponujące, bardzo nowoczesne miasto.

Jeszcze dekadę temu nasz budynek był najwyższy w okolicy, a teraz, wśród tych wszystkich wieżowców wokół ronda Daszyńskiego, wygląda jak biurowiec z odległej epoki.

I pewnie niedługo trzeba będzie go przebudowywać. Ten przykład dobrze pokazuje, jak szybkie, bezprecedensowe były to zmiany. Jako społeczeństwo zdaliśmy egzamin.

Czytaj więcej

Gdzie jest nasza Europa

Nie lubię masochizmu narodowego. Tak, skopiowaliśmy Zachód, ale skok rozwojowy to nasz sukces

Ale zmienialiśmy się nie sami dla siebie, tylko pod presją integracji unijnej.

Tak, w dużym stopniu pod presją, ale u podstaw tych zmian stały głęboka wiara w zachodnie wartości i prawdziwe poczucie wspólnoty z Zachodem: kulturowej, moralnej, cywilizacyjnej. To była pierwsza taka okazja w historii Polski, gdy mieliśmy wystarczająco wolne, inkluzywne, egalitarne społeczeństwo, które wreszcie mogło się pełną piersią wypowiadać na temat tego, czego chce. Pomogły w tym na pewno doświadczenia Solidarności, ale też otwarcie na Zachód już w czasach PRL. To nas odróżnia od np. Rumunów, Bułgarów, nie wspominając już o Ukraińcach, Białorusinach czy Rosjanach, którzy takiego otwarcia na Zachód nie przeżyli i konsensu społecznego nie zbudowali.

Ale to chyba powinno dać nam do myślenia, że ten pierwszy prawdziwy skok rozwojowy zaliczyliśmy wyłącznie pod presją Zachodu, wypełniając krok po kroku kolejne wytyczne unijnej integracji, a sami z siebie nigdy podobnych zmian instytucjonalnych nie przeprowadziliśmy.

Ja nie lubię takiego masochizmu narodowego i samobiczowania się, że coś z nami jest nie tak. Trzeba potrafić wykorzystywać szanse i tym razem wykorzystaliśmy ją świetnie. W tym sensie, że wiedzieliśmy, jakie rozwiązania kopiować. A przecież równie dobrze mogliśmy uwierzyć jakimś demagogom, którzy by twierdzili, że trzeba iść jakąś własną, trzecią drogą – znaleźć własny, katolicki, piastowski sposób na rozwój. Ex post nam się wydaje, że wszystko było oczywiste, ale ex ante tak wcale nie było. Nawet jeśli jest więc prawdą, że nasz sukces w dużym stopniu wynika ze skopiowania cywilizacyjnego dorobku Zachodu: instytucji, norm kulturowych, to jednak to my wykonaliśmy tę robotę, to my, jako społeczeństwo, osiągnęliśmy ten sukces. Bo to my musieliśmy wykształcić elitę polityczną, która mimo głębokich podziałów politycznych, które bardzo dobrze widać dzisiaj, jednak miała na tyle wspólne wartości, że ciągnęliśmy wszyscy razem i do NATO, i do OECD, i do Unii.

W swojej książce stawia pan kontrowersyjną tezę, że w dużej mierze udało się to dzięki PRL, bo dopiero po 1945 roku staliśmy się egalitarnym społeczeństwem.

Uważam, że ta teza jest dobrze uzasadniona. Prawdziwie bogatych krajów – czyli wyłączając te, które mają wyłącznie surowce naturalne czy są rajami podatkowymi – jest dziś raptem mniej niż 50. I jak popatrzymy na te kraje, to one wszystkie są politycznie i ekonomicznie inkluzywne. Politycznie – bo są demokracjami; i ekonomicznie – bo każdy może z dnia na dzień założyć własną firmę i osiągnąć biznesowy sukces: nikt mu w tym nie przeszkodzi. I jak uważnie prześledziłem historię tych bogatych, demokratycznych krajów, to gros z nich w pewnym momencie musiało przejść przez okres przemocy – niestety, często fizycznej – która była potrzebna do tego, żeby te państwa pokonały drogę od oligarchicznego, feudalnego społeczeństwa przeszłości, które hamowało rozwój, do inkluzywnego, egalitarnego społeczeństwa przyszłości, które jest kluczowe dla rozwoju.

W przypadku Polski i całego naszego regionu tą przemocą była II wojna światowa i później komunizm, który sprawił, że nasze stare feudalne, rachityczne elity utraciły władzę. Niestety, stało się to dużym kosztem społecznym – i chcę to zdecydowanie podkreślić, bo nie jestem apologetą PRL i komunizmu. Ale to właśnie sprawiło, że uwolniliśmy nasze społeczeństwo. Później oczywiście system PRL-owskiej gospodarki planowej był na tyle absurdalny ekonomicznie, że nie mogliśmy czerpać korzyści z tego inkluzywnego społeczeństwa, ale to dzięki temu właśnie po 1989 roku, gdy odzyskaliśmy wolność, nastąpiła prawdziwa erupcja przedsiębiorczości.

W lata 90. wchodziliśmy z egalitarnym społeczeństwem?

Tak, przynajmniej co do zasady. I skutki tego cały czas dziś widać. Jeśli spojrzymy na listę najbogatszych Polaków, to – dając to w cudzysłowie – są to nazwiska „znikąd”. W tym sensie, że nie są to żadni arystokraci, oligarchowie, żadni Czartoryscy, Koniecpolscy, jacyś spadkobiercy wielkich fortun rodzinnych. To raczej ludzie, którzy sami zapracowali na swoje bogactwo, chociaż jest prawdą, że nie wszyscy, bo np. jakaś część z nich odziedziczyła po PRL dobre kontakty. Pozostali mieli talent, dobry pomysł, chęć do ciężkiej pracy i dużo szczęścia. Jako społeczeństwo naprawdę weszliśmy w transformację, mając wszyscy w miarę podobny start. Mieliśmy szansę trafić do dobrych liceów, a potem na dobre, darmowe studia, dołączaliśmy do budującej się kapitalistycznej gospodarki. I naprawdę nigdy w polskiej historii nie było takich pokoleń, jak te nasze generacje 30-, 40- i 50-latków. Idealnie wstrzeliliśmy się w rozwój po 1989 roku. Ale pamiętajmy, że to PRL podłożył pod to społeczny fundament. A później oczywiście bardzo pomogła III RP, bo przecież w 1989 roku studiowało tylko 10 proc. Polaków, a dekadę później już połowa.

Ale pamięta pan, jaki był główny argument za utrzymaniem bezpłatnego szkolnictwa wyższego? Wysokie bezrobocie. Myślano tak: „Niech studiują, bo i tak nie mają nic do roboty”.

Tak, to rzeczywiście była swego rodzaju przechowalnia, ale dzięki Bogu to nam się opłaciło.

Tyle że to się szybko zmienia. Jeszcze 20 lat temu zamożne rodziny często posyłały dzieci do publicznych szkół, to było normalne. A dziś jednak nawet w klasie wyższej średniej to już się prawie nie zdarza.

I to mnie bardzo martwi. Daleko nam jeszcze do oligarchii z czasów I czy II RP, ale jako państwo coraz słabiej zdajemy egzamin z egalitaryzmu – coraz gorzej idzie nam podtrzymywanie tego historycznie niespotykanego społeczeństwa inkluzywnego, które zbudowaliśmy po 1989 roku. Zrobiłbym wszystko, żeby bogaci Polacy czuli, że ten egalitaryzm jest także w ich interesie. I tu jest bardzo ważne zadanie dla państwa oraz dla polityków, żeby rzeczywiście np. publiczne podstawówki i szkoły średnie cały czas były nie tylko alternatywą, ale wręcz wyborem numer jeden dla najbogatszych rodziców.

W USA edukacja wygląda jednak inaczej, a Stany Zjednoczone technologicznie stoją na wyższym poziomie niż zapóźniona w tej kwestii Europa. Może więc trzeba postawić na świetne szkoły i uczelnie, ale jednak prywatne?

Prawie jedną trzecią dorosłego życia spędziłem w Ameryce, na co dzień mieszkam w Waszyngtonie i uważam, że jeśli mamy projektować świat dla naszych dzieci i wnuków, to zdecydowanie lepiej by było, żeby wyglądał on nie jak Chiny czy Ameryka, tylko jak nasza Unia Europejska. Stany Zjednoczone są krajem ogromnych kontrastów, gdzie trzeba mieć bardzo dużo szczęścia, żeby osiągnąć sukces. Wbrew mitom Ameryka ma niższą społeczną mobilność niż Europa, czyli jeżeli jesteś nawet Einsteinem, ale się akurat urodzisz z niewłaściwym kolorem skóry i w niewłaściwej części miasta, to szanse na osiągnięcie sukcesu masz o wiele niższe niż u nas. Do tego Europa jest historycznie niespotykaną maszyną konwergencji, która zaprasza do siebie biedne kraje, takie jak Polska, i czyni je bogatymi. Wśród sąsiadów USA nic takiego się nie dzieje: np. Meksyk właściwie od dekad gospodarczo stoi w miejscu. W UE jest inaczej: praktycznie wszystkie jej kraje członkowskie i państwa wokół niej się bogacą. Wychodząc poza PKB, Unia bije Amerykę we wszelkich rankingach jakości życia i poziomu szczęścia. Europa potrafi po prostu lepiej żyć niż Ameryka. Bo jak ma się tylko dwa tygodnie urlopu, który jeszcze nie za bardzo Amerykanie biorą, bo się boją reakcji szefa, to naprawdę trudno być szczęśliwym. Uważam, że Europa stworzyła najlepszy model życia dla całej ludzkości.

W Polsce rzadko patrzymy na te wszystkie rankingi jakości życia, dobrostanu społecznego.

Na pewnym poziomie rozwoju, na jakim jest już Polska, nie liczą się jedynie dochody, bo szczęście przynoszą zupełnie inne rzeczy: poziom bezpieczeństwa, jakość demokracji, jakość infrastruktury, jakość więzi społecznych, tzw. work-life balance. To są wszystko rzeczy, w których Europa jest zdecydowanym liderem na świecie, bije pod tym względem Japończyków, Koreańczyków, Amerykanów. Co ciekawe – i to warto podkreślić – według rankingu jakości życia OECD Polakom już dzisiaj żyje się lepiej niż Koreańczykom i Japończykom. W ogóle według globalnych badań poziomu szczęścia my już dawno ich prześcignęliśmy, mimo że według wskaźników PKB cały czas jesteśmy od nich o nawet 20–30 proc. biedniejsi. To więc pokazuje, że nie tylko dochodami, nie tylko PKB się żyje, ważne są też inne rzeczy.

Czytaj więcej

Jakub Kiersnowski: Apelujemy do Tuska o ukrócenie pushbacków

Do końca dekady Polak może mieć jakość życia przeciętnego Hiszpana. Ale powinniśmy gonić Zachód jeszcze szybciej 

Ale czy w świecie jednak tak zdestabilizowanym jak dzisiaj, kiedy poszukujemy nowej geopolitycznej równowagi sił, kiedy postępuje rozproszenie sił nie tylko ekonomicznych, ale także wojskowych, ta staruszka Europa na pewno sobie poradzi? Mamy wielki wyścig USA i Chin, gdzie prym wiodą wielkie biznesy związane z AI i innymi technologiami przyszłości, a my siedzimy tutaj sobie jak nigdy nic z tym swoim well-beingiem. Czy my w końcu nie stracimy tego wszystkiego, jak tak zostaniemy z tyłu?

Boję się, że stracimy, bo Europa robi o wiele za mało, aby iść do przodu. Do końca naszego życia będzie trwała wielka hegemoniczna walka pomiędzy Ameryką i Chinami o prymat nad światem. I oczywiście Europa ma w niej ważną rolę do odegrania jako młodszy, mniejszy brat USA. I jako część Zachodu będzie walczyła o to, żeby to Zachód dalej dominował nad światem, a nie inne kraje. Ale dzisiaj Europa ma ogromny problem. I wcale nie głównie przez to, co robią Chiny – chociaż to też generuje nam wiele trudności, np. z uwagi na wysoką konkurencyjność Chin, subsydiowanie przez nie eksportu: od paneli po samochody elektryczne. Ale co ważniejsze, Europa nie odrabia swojego zadania domowego. Otóż jesteśmy za mało innowacyjni, z wielu różnych powodów – to jest długa dyskusja na temat tak naprawdę istniejących, choć niewidzialnych granic pomiędzy poszczególnymi częściami Unii. Jesteśmy też przeregulowani – i tak jak ja lubię różne regulacje, bo Unia Europejska często cywilizuje tymi regulacjami świat, to niestety, nierzadko idziemy w tych regulacjach zdecydowanie za daleko. Co więcej – i to jest najważniejsze – daliśmy się otumanić ideologii fiskalnego fundamentalizmu i fiskalnej anoreksji.

Co to oznacza?

Mówiąc najkrócej, jak się da: za mało inwestujemy w swoją przyszłość. Wracam właśnie z Dublina i byłem zszokowany tym, że Irlandia – która osiągnęła oczywiście ogromny sukces w ostatnich 30 latach, tak duży jak Polska, mimo że ma relatywnie niski poziom długu i jest bogatym krajem, który cały czas przyciąga ogromny kapitał zagraniczny – wydaje jedynie 2 proc. swojego dochodu narodowego na inwestycje publiczne. I gołym okiem widać, że infrastruktury tam brakuje. I tak samo Niemcy – największa gospodarka w Europie, od której głównie zależy, czy nasz kontynent gospodarczo przetrwa, czy nie, z powodu fiskalnej anoreksji, szkodliwej ideologii zaciskania pasa po to tylko, żeby mieć niższą cyferkę długu w Excelu – od dwóch dekad wydają na inwestycje publiczne jedynie trochę ponad 2 proc. PKB. Naprawdę nie trzeba być noblistą, żeby zrozumieć, że jak ze 100 euro swojego dochodu narodowego tylko 2 euro wydaje się na inwestycje w przyszłość, to perspektywy muszą być marne.

A my ile wydajemy?

4,4–4,5 proc. PKB, czyli więcej niż Niemcy, ale dalej o wiele mniej, niż trzeba. A takie Chiny wydają 20 proc. PKB, czyli dziesięć razy więcej niż Niemcy i Irlandia. Jak mamy więc walczyć z hegemonami światowymi, mając zawiązaną jedną rękę za plecami, bo za mało inwestujemy w przyszłość? I my sami sobie tę rękę związaliśmy. Obawiam się więc, że naprawdę Europa kiedyś może zostać skansenem.

Ale to chyba dobrze, że my, goniąc wciąż Zachód, wydajemy ponad dwa razy więcej niż Niemcy?

Ale to i tak jest stanowczo za mało, powinniśmy wydawać jeszcze dwa razy więcej. Czyli być gdzieś między Niemcami a Chinami. Polska jest świetnym przykładem kraju, w którym cały czas gołym okiem widać, że cywilizacyjnie i infrastrukturalnie dalej nadrabiamy tysiącletnie zacofanie. Możemy jeszcze przez dwie dekady wydawać dwa razy więcej na szeroko rozumiane inwestycje publiczne i dalej dobrych pomysłów na te inwestycje nam nie zabraknie. I dalej one będą się spłacać, bo mamy ogrom potrzeb i wszystkie te inwestycje będą wysokorentowne. Jestem ogromnym zwolennikiem inwestycji, uważam, że Polska powinna przejść od polityki i ekonomii braku do polityki i ekonomii rozmachu. Jest to nam potrzebne, żeby nie tylko dogonić np. Hiszpanię – bo teraz nasza perspektywa jest taka, że do końca dekady, jeśli chodzi o poziom dochodów i jakość życia, uwzględniając cały czas niższy poziom cen, ją dogonimy – ale też mieć szansę dogonić najbogatsze gospodarki na północy Europy.

Czyli zaraz dogonimy Hiszpanię?

Tak, do końca dekady przeciętny Polak może mieć jakość życia przeciętnego Hiszpana, oczywiście minus słońce. Nie znam ani jednej osoby, a rozmawiałem z wieloma ekspertami polskimi i zagranicznymi, która w 1989 roku by przewidywała, że do 2030 roku nie tylko dogonimy Hiszpanię, ale zaraz potem będziemy doganiać Włochy i Japonię. To jest zupełnie nieprawdopodobne. Ale to, co mnie martwi i co właśnie dzisiaj się rozstrzyga, to: co potem.

A co może być?

Możemy pójść scenariuszem rozwoju Hiszpanii, że jak już ich dogonimy, to wpadniemy w stagnację. Hiszpania przed kryzysem finansowym 2008 roku dogoniła średnią Unii Europejskiej, jeśli chodzi o dochód, a od tego czasu cały czas spada – ze 102 proc. średniej do tylko 89 proc. teraz. I jest dziś tylko lekko ponad nami. Dzieje się tak z wielu powodów, bo Hiszpania wydaje na badania i rozwój już mniej niż my, jej gospodarka jest zbyt mało otwarta i mało konkurencyjna, bo za mało inwestują w kapitał ludzki. Plus jeszcze jest wiele różnych spraw, również kulturowych, które sprawiły, że Hiszpanie właściwie wpadli w pewien dryf rozwojowy. Daj nam Boże taki Real Madryt i Barcelonę, ale poza klubami piłkarskimi Hiszpania jest w gospodarczej stagnacji. I teraz się rozstrzyga, czy powtórzymy ten hiszpański scenariusz, czy pójdziemy raczej drogą, umownie mówiąc, holenderską. Czyli staniemy się jednym z liderów gospodarczych Europy i Zachodu.

Ale to potrzebujemy jakiejś drugiej transformacji.

Tak, potrzebujemy drugiej transformacji, która będzie polegała na tym, że zaczniemy przede wszystkim inwestować w siebie, w infrastrukturę, nowe pomysły, innowacje, kapitał ludzki. Czyli porzucimy obecny minimalizm, który cały czas co prawda pozwala nam doganiać Zachód, ale tylko dlatego, że jesteśmy w jego tunelu aerodynamicznym, co sprawia, że jest nam po prostu łatwiej go gonić.

I ten tunel zaraz zniknie?

Zaraz nie zniknie, bo jeszcze przez dekadę będziemy konkurencyjni, ale chodzi o to, że my, podjeżdżając do tego Zachodu, nie będziemy mieć wystarczającej mocy silnika, żeby go przegonić. I dzisiaj tę moc musimy budować. Jednym z jej przykładów jest zakumulowany majątek. Dziś przeciętny Polak dysponuje majątkiem produkcyjnym wartym mniej niż połowę tego, co przeciętny Niemiec. Czyli korzystając z samochodowej analogii, to jest tak, że Niemiec jedzie samochodem, który ma 1 tys. koni mechanicznych, a my jedziemy takim, który ma niecałe 500 koni. No, to na razie możemy go jeszcze doganiać, bo jesteśmy w jego tunelu, ale nie ma szans, żebyśmy go kiedyś przegonili. Powinniśmy więc zwiększyć inwestycje praktycznie we wszystko.

Ale skąd wziąć na to pieniądze? Zabrać z programów socjalnych, które dopiero co zaczęliśmy budować?

Widzę trzy takie źródła. Przede wszystkim: nie obniżać podatków. Odwrotnie: jest dużo pola na to, żeby dochody państwa zwiększyć, szczególnie teraz, kiedy mamy dodatkowe ogromne wydatki na zbrojenia. Polska ma dzisiaj jeden z niższych poziomów opodatkowania w UE. Przez podatki plus ZUS państwo zbiera ok. 35 proc. naszego dochodu narodowego. Kraje, do których aspirujemy, np. Niemcy czy Szwecja, zbierają grubo ponad 40 proc. swojego PKB. Holandia zbiera 39 proc. PKB.

Są bogatsi, więc mogą więcej oszczędzać.

Ale nie da się konkurować z tymi najlepszymi, nie inwestując we własne mięśnie. Nie chodzi o to, że od razu mamy podnieść dochody budżetowe do poziomu niemieckiego. Ale warto iść w dobrym kierunku. Ważnym źródłem dodatkowych dochodów może być, po pierwsze, np. tymczasowa składka na obronność, zmniejszenie luki podatkowej w PIT czy podniesienie akcyzy na używki. I to będzie jedno ze źródeł finansowania dodatkowych inwestycji. Po drugie, przegląd wydatków budżetowych. Tutaj przydałby się porządny audyt. A po trzecie, trzeba pożyczyć. Tak jak my pożyczamy na to, żeby kupić sobie mieszkanie, i bierzemy kredyt hipoteczny, tak jak polscy przedsiębiorcy na co dzień biorą kredyty inwestycyjne i budują nowe fabryki, tak Polska nie powinna się bać pożyczać, wiedząc, że mamy miliony dobrych pomysłów, jak te pieniądze dobrze zainwestować: w zieloną gospodarkę, w sieci przesyłowe, w innowacje, w profesorów, w metro w Warszawie, w szybkie tramwaje itd.

Czyli gigantomania?

Nie gigantomania, ale wielkie TAK dla rozwoju! Nie zgadzam się z tymi, którzy uważają, że możemy sobie spokojnie ten Zachód po cichu doganiać i może potrwa to trochę dłużej, może jakieś 40 lat, ale w końcu i tak go dogonimy. Ja uważam, że mamy teraz największą historyczną szansę od początku istnienia Polski, żeby naprawdę dogonić Zachód. I możemy to zrobić do roku 2050. Albo nawet wcześniej. Nigdy w historii nie mieliśmy takiej szansy i to jest ten moment, żeby przycisnąć pedał gazu. Albo zrobimy to w ciągu kolejnej dekady albo stracimy szansę na zostanie jednym z gospodarczych liderów Europy, bo podobne historyczne okno może się nie powtórzyć. Sądzę, że realny będzie scenariusz hiszpańskiej stagnacji.

To znaczy, że i tak dogonimy średnią europejską.

Tak, z tego punktu widzenia ten gospodarczy złoty wiek Polski, o którym mówię od kilkunastu lat, będzie trwał, bo nigdy w historii nie mieliśmy tak wysokiej jakości życia i poziomu dochodów w stosunku do Europy Zachodniej.

To po co więc się tak męczyć, skoro i tak nam się tak dobrze żyje? Po co tu się w ogóle głowić, jak dogonić Niemcy, skoro zaraz będziemy drugą Hiszpanią?

Po pierwsze, dlatego, że jednak lepiej się żyje Niemcom i Holendrom, i to pod każdym względem, niż Hiszpanom. A po drugie – i ważniejsze – my nie jesteśmy ani Hiszpanią, ani Holandią, jeśli chodzi o położenie geograficzne. Nie możemy więc myśleć tylko o tym, żeby zmaksymalizować szanse na rozwój, które teraz mamy, ale musimy też brać pod uwagę, że my mamy zaraz za miedzą Putina. I powinniśmy przycisnąć pedał gazu nie tylko dlatego, że tego wymaga chwila i mamy szansę na przyspieszenie wzrostu, ale dlatego, że niestety z powodu rosyjskiego zagrożenia przez kolejne dekady będziemy żyć w regionie o podwyższonym poziomie ryzyka. I to jest moment nie na to, żeby tylko jeździć na majówki i osiadać na laurach, tylko żeby państwo na poważnie zainwestowało w nasze narodowe muskuły. Oczywiście począwszy od armii, co już robimy, ale w muskuły szeroko pojmowane. Właśnie w infrastrukturę, poziom edukacji, wielkość populacji, bo przecież też powinniśmy się otworzyć na mądrą imigrację. Jest więc cały zestaw zadań, które jednocześnie pomogą nam zarówno zmaksymalizować szanse rozwojowe, jak i zminimalizować strategiczne ryzyka.

Dr hab. Marcin Piątkowski jest ekonomistą pracującym w Waszyngtonie, profesorem Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, autorem bestsellera „Złoty wiek. Jak Polska została europejskim liderem wzrostu i jaka czeka ją przyszłość“. Wcześniej m.in. główny ekonomista PKO BP i wizytujący naukowiec na Uniwersytecie Harvarda.

Plus Minus: Kiedy instytucjonalnie i mentalnie bardziej zmieniła się Polska: przez 15 lat między 1989 a 2004 rokiem czy przez 20 lat, jakie właśnie mija od naszego wejścia do Unii Europejskiej?

Zmieniliśmy się i w pierwszym, i w drugim okresie. W pierwszym dlatego, że jak nigdy w historii mieliśmy społeczny konsensus co do tego, w jakim kierunku idziemy, do czego dążymy. Wcześniej, w całej historii Polski, tak nigdy nie było. A po 1989 roku właściwie wszystkim nam zależało na powrocie na Zachód, do Europy. W całej klasie politycznej i w społeczeństwie widać było wielką wolę i przekonanie, że wiemy, czego chcemy. I że nie potrzeba żadnego cudu, że nie trzeba szukać żadnej trzeciej drogi między Wschodem a Zachodem, tylko że warto postawić wszystko na jedną kartę: na akcesję do Unii Europejskiej, NATO, OECD.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku