Takiego księdza już nie będzie

Nie da się go zastąpić – zgodnie mówią przyjaciele i współpracownicy ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Pierwsze święta bez niego uświadamiają to aż nadto dobitnie.

Publikacja: 29.03.2024 17:00

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski w Sejmie podczas protestu rodziców dzieci niepełnosprawnych domagający

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski w Sejmie podczas protestu rodziców dzieci niepełnosprawnych domagających się zwiększenia pomocy finansowej dla ich rodzin, 3 kwietnia 2014 r.

Foto: ADAM CHEŁSTOWSKI/FORU

Doskonale pamiętam ostatnią z nim rozmowę. Początek Adwentu, umawialiśmy się na kolejną rozmowę do książki, którą wówczas pisałem. – Wiesz, teraz mam masę pracy, spotkania, jasełka, nie wiem, czy wcisnę spotkanie – mówił mi wtedy, ale jednak je wcisnął. Tyle że wtedy mnie coś wyskoczyło i przełożyliśmy rozmowę na po Bożym Narodzeniu. Wtedy zabrakło już jednak czasu. Odszedł krótko po nich, zaskakując także swoich najbliższych.

– Wiedzieliśmy, że jest chory, ale chyba nikt się nie spodziewał, że to już ostatnie jego święta. Rozmawialiśmy przecież o planach na kilka miesięcy do przodu – mówi mi Małgorzata Urbanik, prezeska Fundacji Brata Alberta. – W ostatnie Boże Narodzenie był już w szpitalu, ale modliliśmy się i mieliśmy nadzieję, że wróci. Mieliśmy tyle planów – uzupełnia.

Na pogrzebie ks. Tadeusza w Radwanowicach niemal identyczne słowa wypowiedziała Anna Dymna, bliska współpracownica, ale i przyjaciółka. „Będę mówiła do Tadzika. Kochany Tadeuszu. Nasza ostatnia rozmowa przez telefon była bardzo optymistyczna i radosna. Śmiałeś się i żartowałeś, snuliśmy różne plany. Moje ostatnie zdanie do niego było: »Zdrowiej, Tadek, bo w lipcu jedziemy do Armenii«. A ty to skwitowałeś »Naprawdę? To się biorę w garść. Zbieram się, jedziemy, dobra?«” – wspominała.

Takich słów można było usłyszeć naprawdę wiele, również od najbliższej rodziny zmarłego kapłana. Był chory, ale do końca, do niemal ostatnich tygodni, w ruchu, w pędzie, wśród ludzi, których kochał i którym służył. Teraz zaś ten jego brak widać najlepiej.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Kościelne kontrowersje – prawo kanoniczne wygrywa z empatią

Zrobiło się ciemno nad Doliną Słońca

Jeśli o kimś można powiedzieć, że był niezastąpiony, to z pewnością o Tadeuszu Isakowiczu-Zaleskim. Gdy przygotowuję obecnie programy radiowe o sytuacji w Kościele, gdy myślę o tym, kto mógłby skomentować – z pasją, ale i miłością do Kościoła – jakieś wydarzenia, z kim mógłbym spróbować zrozumieć to, co się dzieje, to nieodmiennie przychodzi mi do głowy on. Mam jeszcze, niewykasowany, numer telefonu do niego, a w starej komórce zapisane esemesy, które niekiedy wymienialiśmy. I czasem, szczególnie gdy jak ostatnio w diecezji sosnowieckiej, o której wielokrotnie rozmawialiśmy i wymienialiśmy się na jej temat informacjami i opiniami, wychodzą na jaw nowe skandale, myślę, żeby zadzwonić ponownie, aby zapytać, co o tym sądzi i kiedy to się skończy.

Wiem, że nie jestem w tym osamotniony. Wielu, naprawdę wielu i to nie tylko dziennikarzy, lecz także działaczy społecznych czy skrzywdzonych w Kościele oraz ludzi zaangażowanych w walkę z pedofilią klerykalną jest tego samego zdania. – Gdyby tylko Tadeusz żył – mówią osoby z najrozmaitszych stron sceny eklezjalnej, a niekiedy też politycznej.

– Najbardziej brakuje jego zaangażowania na czterech polach – mówi ks. prof. Andrzej Kobyliński, od wielu lat dobry znajomy ks. Isakowicza-Zaleskiego. – Pierwszym jest pamięć o rzezi wołyńskiej. On na tym polu nigdy nie odpuszczał. Drugim dekomunizacja i lustracja w Kościele, będące już niemal całkowicie zapomniane, a których, choć lata mijały, Tadeusz był niezmiennie orędownikiem. Trzecim jest pomoc ofiarom pedofilii klerykalnej i oczyszczenie Kościoła z różnego rodzaju skandali obyczajowych. Jego głosu, jego wiedzy, jego empatii i stanowczości będzie naprawdę bardzo brakować. I wreszcie istotne dla Kościoła w Polsce było jego ogromne zaangażowanie na rzecz osób z niepełnosprawnością. To był prawdziwy radykalizm ewangeliczny, stanowiący dla wielu przykład całkowitego oddania swego życia najsłabszym – wylicza ks. Kobyliński.

O tym ostatnim wymiarze często wspominał sam ks. Tadeusz. Właśnie ze spotkania z osobami z niepełnosprawnością czerpał swoją prawdziwą siłę, bo jego serce zawsze było w Radwanowicach. „Czasem jak przyjeżdżał zmartwiony czymś, bo przecież był nieprzejednanym rycerzem prawdy, uczciwości i sprawiedliwości, i cierpiał, że jest tyle zła, to przychodził tu do Radwanowic, siedział z nami i już się śmiał” – wspominała podczas pogrzebu Anna Dymna.

Ta radość była zaraźliwa. On czerpał z siły podopiecznych i współpracowników, ale oni także czerpali z jego stałości, z tego, co im ofiarował. I dlatego to jest bardzo trudny dla nich czas. – Wciąż nie możemy sobie poradzić z tym, że go nie ma, może nawet nie do końca w to wierzymy. Bardzo nam go brakuje, bo zawsze mogliśmy na niego liczyć – opowiada Małgorzata Urbanik. I znów podobnie w dniu pogrzebu mówiła Anna Dymna: – Zrobiło się ciemno nad Doliną Słońca i nad Radwanowicami. Były bezbrzeżna złość, smutek i łzy. Jak sobie poradzić w takiej chwili?

Łzy pojawiają się do tej pory. – Płaczemy, nie tylko podopieczni, ale także i my – podkreśla Urbanik.

Serce Radwanowic

I trudno się temu dziwić. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski był – można tak chyba obrazowo powiedzieć – sercem Radwanowic, a osoby z niepełnosprawnością były w centrum jego działania od czasów seminaryjnych. I one to czuły,wiedziały, że tak po prostu jest. „Dla osób z niepełnosprawnością intelektualną – nie tylko podopiecznych Fundacji im. Brata Alberta, którą kierował, ale i wielu innych – był księdzem-znakiem. Symbolem, że mogą się czuć bezpiecznie, że nic im się nie stanie, nawet jeśli cały świat wywróci się do góry nogami. Bo jest ksiądz, z brodą i psem Grandem, i ten ksiądz się o nich upomni. To jest najważniejsze i najtrudniejsze zarazem: bo jego nagłe odejście właśnie w te osoby uderzy najmocniej” – pisał w „Tygodniku Powszechnym” jego przyjaciel i człowiek, podobnie jak on zaangażowany w ruch Wiara i Światło Wojciech Bonowicz. A Magorzata Urbanik podkreśla, że dla nich – tych z Fundacji Brata Alberta – to właśnie zapewnienie poczucia bezpieczeństwa jest obecnie najważniejsze.

Z Ruchem Wiara i Światło, czyli wspólnotą zrzeszającą osoby z niepełnosprawnością intelektualną i ich rodziny, ks. Isakowicz-Zaleski zetknął się już w 1979 r. za sprawą Joanny Puzyny (później Krupskiej) i studentów z Warszawy, którzy ściągali go do pierwszych takich grup w Warszawie oraz Wrocławiu. Sam zakładał podobne wspólnoty w Krakowie i jako diakon im posługiwał. To w tamtych latach w rozmowach z rodzicami osób z niepełnosprawnością pojawiło się pytanie, co stanie się z ich dziećmi po ich śmierci.

„Wtedy zjawił się świętej pamięci Stanisław Pruszyński z wołyńskiej rodziny arystokratycznej, który stwierdził, że trzeba założyć »dom z ogródkiem« dla ludzi niepełnosprawnych. To była połowa lat osiemdziesiątych. Ten pomysł wydawał mi się absolutną abstrakcją, a jednak stopniowo go realizowaliśmy” – wspominał ks. Tadeusz w przeprowadzonym przeze mnie wywiadzie rzece „Chodzi mi tylko o prawdę”. „Najpierw – w 1986 roku – znaleźliśmy panią Zofię Tetelowską, która była właścicielką dworu w Radwanowicach pod Krakowem. Pruszyński przyjechał wraz ze mną do niej i powiedział, że chciałby tu, na jej ziemi, założyć ośrodek dla niepełnosprawnych. Choć brzmi to niewiarygodnie, ona – w ciągu kilku miesięcy – się zgodziła. W efekcie powstała Fundacja im. Brata Alberta. Z czasem zaczął powstawać ośrodek, którym ktoś się musiał zająć” – dodawał w tamtej w rozmowie.

Tym kimś był on sam, a nie było to dla niego łatwe zadanie, bo jak wspominał Wojciech Bonowicz, „jego naturalnym środowiskiem był Kraków, nie wieś”. „Nigdy nie prowadził żadnej inwestycji, urzędnicy go irytowali, miewał konflikty z panią Zofią o to, że pola leżą odłogiem. Pruszyński snuł plany, że w Radwanowicach powstaną drugie Laski, tylko dla osób z rozmaitymi niepełnosprawnościami – a on jakoś nie mógł się w tej wizji odnaleźć” – opisywał tamten czas Bonowicz w „Tygodniku Powszechnym”.

Kiedy się to zmieniło? Odpowiedź jest prosta. Wtedy, gdy pojawili się pierwsi podopieczni. „Kiedy dotarło do mnie, że oni stąd już nie mają dokąd pójść, moja opcja się zmieniła. Zrozumiałem, że powinienem dzielić z nimi ten los” – opowiadał ksiądz Tadeusz Bonowiczowi w książce.

Czytaj więcej

Tomasz P. Terlikowski: Pora na nowy model papiestwa

Trzeba użerać się z urzędnikami, rozmawiać z donatorami

I to nie było dzielenie życia tylko na pokaz, ks. Tadeusz naprawdę prowadził życie wzorowane na postaciach Brata Alberta i św. Franciszka. Inspirowała go do tego rodzona siostra jego mamy, była franciszkanka z Lasek. On sam wspominał nawet, że był czas, gdy chciał wstąpić do albertynów, ale jako księdza nie chciano go przyjąć. Mimo to zachował franciszkański sznyt i autentyczne ubóstwo.

„Uwierało mnie, kiedy spotykałem dyrektorów podobnych placówek jak nasza, którzy byli nawet dobrymi menedżerami, ale jednak mieli luksusowy samochód, na wakacje wyjeżdżali do Maroka itd. Uważam, że byłoby to nie w porządku wobec podopiecznych, którzy na ogół są niezamożni, żebym ja żył na wyższym poziomie niż oni. Jem to samo, mieszkam podobnie, dość podobnie spędzam wakacje, ubrań też mam niewiele” – mówił Wojciechowi Bonowiczowi w „Moje życie nielegalne”. A Bonowicz uzupełniał te słowa obrazkiem, który sam zapamiętał. „Przez całe lata nosił na ręce zegarek, który nie pokazywał właściwej godziny. Wyczerpała się w nim bateria, a on nie miał czasu, żeby kupić nową. Lubił go – to był prezent od kolegów z Solidarności” – pisał w „Tygodniku Powszechnym”.

W rozmowie ze mną ks. Tadeusz wspominał, że pamiętał doskonale pierwszych mieszkańców ośrodka, że był z nimi bardzo zżyty, ale że ostatnio coraz częściej czuje się kimś, kto przede wszystkim zarządza i organizuje pieniądze. „Jestem prezesem Zarządu Krajowego i wszyscy zwracają się do mnie, co coraz mniej mnie śmieszy, »księże prezesie«. Główna moja działalność polega na zdobywaniu środków, organizacji, administracji, spotkaniach z ludźmi. Trzeba użerać się z urzędnikami, rozmawiać z donatorami” – podkreślał.

Nie ma co ukrywać, że było w tym trochę krygowania się. Prawda jest bowiem taka, że poza administrowaniem fundacją (która opiekowała się wieloma placówkami w Polsce) ks. Tadeusz zajmował się jeszcze dziesiątkami innych rzeczy. Spotykał się z osobami skrzywdzonymi w Kościele, rozmawiał z nimi niekiedy godzinami, opracowywał notatki z tych rozmów, do niego zgłaszali się duchowni, którzy czasem tracili już nadzieję. Komentował też sprawy w mediach, a gdy było trzeba, pomagał dziennikarzom zdobywać informacje.

Kresy i sprawa upamiętnienia Wołynia, nawet jeśli budziła kontrowersje, także nieustannie była w polu jego zainteresowań. Kolejne petycje, teksty, spotkania – to także zabierało czas. A jednocześnie nigdy nie miało się, spotykając z nim, wrażenia, że mu go brakuje. On był dla ludzi, którzy się z nim spotykali i pamiętał o tych, którym kiedyś towarzyszył (lub kiedyś jemu towarzyszyli).

– Myśmy nie zdawali sobie nawet sprawy, jak z wieloma osobami rozmawiał i dla jak wielu był ważny, aż do momentu potrzeby – opowiada Małgorzata Urbanik. – Odbierał kilkadziesiąt telefonów dziennie, wciąż rozmawiał, ale… wieczorem miał czas dla podopiecznych. Oglądał z nimi skoki narciarskie, żartował, po prostu był – wspomina.

Bo ks. Tadeusz mieszkał w Radwanowicach, jadł posiłki z podopiecznymi, nieustannie się z nimi spotykał i rozmawiał, a także żartował. I to dlatego był tam centrum, kimś, kto dawał podopiecznym poczucie bezpieczeństwa i trwałości. Jego odejście było dla wszystkich bardzo trudne.

– Ksiądz tu mieszkał, tu żył, i dlatego dla mieszkańców Radwanowic jego odejście było bardzo trudne. Oni bardzo się przestraszyli, nie wiedzieli, co dalej z nimi, co będzie z fundacją, nie potrafili sobie wyobrazić, co teraz będzie. My staramy się zapewnić im poczucie bezpieczeństwa, zapewniamy ich, że ksiądz nadal nam nimi czuwa. Jego zdjęcie jest przed wejściem, podopieczni bardzo pilnują, by zawsze palił się tam znicz, co dwa dni chodzimy grupami na cmentarz, żeby się z nim spotkać i pomodlić – opowiada Małgorzata Urbanik.

Pierwsze święta bez

Szczególnie mocno ten brak widać w Wielkim Tygodniu i w Wielkanoc. W Radwanowicach był to cały rytuał. Już w Wielki Czwartek, w ciągu dnia, osoby korzystające z pomocy dziennej przychodziły do mieszkania księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, by z pięknymi białymi kwiatami podziękować mu za dar kapłaństwa. Później była wspólna liturgia Wielkiego Czwartku, w której uczestniczyli mieszkańcy ośrodka w Radwanowicach. W Wielki Piątek podopieczni ośrodka, mieszkańcy Radwanowic, ale także goście, którzy przyjeżdżali licznie z całej Polski, uczestniczyli w Kresowej Drodze Krzyżowej. To także jest jedna z tych realizacji księdza Tadeusza, która z całą pewnością przetrwa. Kresowa Droga Krzyżowa powstała w niezwykłych okolicznościach. Zaczęło się od propozycji Caritas Diecezji Bielsko-Żywieckiej. W Szczyrku-Czyrnej dwa lata temu zakończył działalność jej ośrodek rekolekcyjny, obok którego w 2014 r. powstały stacje Drogi Krzyżowej i Golgota. Ich pomysłodawcą był ks. Paweł Hubczak – opowiadał kilka lat temu dziennikarzowi krakowskiego „Gościa Niedzielnego” ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Droga stopniowo się rozrastała, upamiętniała kolejne ofiary zbrodni wołyńskiej, a jej odprawianie w Wielki Piątek przyciągało wiele rodzin osób poległych na Wołyniu.

Czytaj więcej

Tadeusz Isakowicz-Zaleski – odszedł wojownik. Tylko on nie bał się walczyć o Kościół

Kolejne wydarzenia w Radwanowicach wyznaczał kalendarz liturgiczny. Po liturgii Wielkiego Piątku i poświęceniu pokarmów w Wielką Sobotę następowało wreszcie wielkanocne śniadanie, w którym ksiądz uczestniczył. – To było dla wszystkich oczywiste, że ksiądz jest cały czas z nami, z mieszkańcami. On wpadał do nich na chwilę, rozmawiał, żartował, jadł posiłki. O 9 w niedzielę było jeszcze dodatkowe spotkanie, potem wszyscy szliśmy do kościoła na mszę, później były kolejne spotkania, rozmowy. Drugiego dnia świąt zawsze pamiętał o śmigusie-dyngusie, oczywiście pokropił podopiecznych delikatnie wodą – wspomina Małgorzata Urbanik i dodaje, że nawet gdy jechał do rodziny, to często zabierał do niej wychowanków. – Ksiądz dla nich był jak ojciec, jak najlepszy przyjaciel. Oni zresztą tak do niego mówili: czasem po imieniu, czasem wujku. I tak samo było z nami, pracownikami. Myśmy go traktowali jako przyjaciela, a nie tylko jako szefa. On znał nasze rodziny, był z nimi związany. Wszyscy wiedzieli, że zawsze mogą na niego liczyć. Ale potrafił też żartować, bawić się, być z nami. On był dla nas i dla podopiecznych kimś absolutnie wyjątkowym – dodaje.

A jakie będą święta tym roku? Do pewnego stopnia podobne. – Będziemy się starali realizować to, co nam zostawił. Teraz z białymi kwiatami, jak co roku, poszliśmy, by mu podziękować, ale na jego grób. W Wielki Piątek też będzie tradycyjna Kresowa Droga Krzyżowa, którą przygotowuje nasz teatrzyk Radwanek, mieszkańcy Radwanowic i ośrodka, i wreszcie w niedzielę będzie wspólne śniadanie – opowiada Małgorzata Urbanik. – Mamy jednak świadomość, że to będą dla nas trudne święta, święta wspomnieniowe, bo jego nie da się zastąpić – dodaje. I nie jest to jedna przestrzeń, gdzie ksiądz Tadeusz pozostaje niezastąpiony. Niewielu jest duchownych tak bardzo niezależnych, niewielu świeckich tak bardzo autentycznych, i wreszcie niewielu jest ludzi, którzy są gotowi całkowicie zmienić swoje życie, by zrobić to, co powinni. Ksiądz Tadeusz taki właśnie był i dlatego tak bardzo go wszystkim brakuje.

Doskonale pamiętam ostatnią z nim rozmowę. Początek Adwentu, umawialiśmy się na kolejną rozmowę do książki, którą wówczas pisałem. – Wiesz, teraz mam masę pracy, spotkania, jasełka, nie wiem, czy wcisnę spotkanie – mówił mi wtedy, ale jednak je wcisnął. Tyle że wtedy mnie coś wyskoczyło i przełożyliśmy rozmowę na po Bożym Narodzeniu. Wtedy zabrakło już jednak czasu. Odszedł krótko po nich, zaskakując także swoich najbliższych.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi