O tym, jakie było jego miejsce w polskiej debacie i rzeczywistości, najlepiej pokazują reakcje na wieść o jego śmierci. Media, mimo że pochłonięte były wówczas aresztowaniem Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika oraz wejściem do Pałacu Prezydenckiego policji, znalazły jednak miejsce na szeroką informację, że odszedł ksiądz z archidiecezji krakowskiej. Żegnali go ludzie z każdej strony politycznego sporu. Zwolennicy PO i PiS, a nawet Lewicy, księża, którym na co dzień nie było z nim po drodze, czytelnicy „Gazety Wyborczej” i „Gazety Polskiej”, dawni opozycjoniści i opiekunowie osób z niepełnosprawnością, wojujący ateiści i zaangażowani działacze katoliccy. Tylko jego rodzima archidiecezja krakowska, której kapłanem był aż do śmierci, choć już w dniu śmierci wykreśliła go z listy duchownych, to jednocześnie – dzień po odejściu – nie wspomniała o tym fakcie ani słowem. Za to szeroko informowała o tym, że arcybiskup Marek Jędraszewski przejechał się tramwajem. Czy to się zmieni i archidiecezja znajdzie odwagę by wspomnieć tego kapłana? Mam nadzieję, jednak takie, a nie inne reakcje na tę śmierć doskonale pokazują, jak traktowany był ks. Isakowicz-Zaleski przez opinię publiczną z jednej strony i przez Kościół instytucjonalny z drugiej.
Z symbolicznego przemilczenia księdza we własnej archidiecezji wyłamał się tylko biskup pomocniczy Damian Muskus. Na swoim profilu w mediach społecznościowych poświęcił mu obszerny wpis. „Ludzie dyskryminowani i skrzywdzeni mogli zawsze liczyć, że będzie ich głosem” – napisał. Bp Muskus zastrzegł, że „zdarzało się, że [ks. Isakowicz-Zaleski] zbyt szybko wydawał osądy, może nawet czasem błądził w swojej pasji docierania do prawdy”, ale od razu zastrzegł, że „to wszystko nie przesłania tego, co najważniejsze – był to człowiek wielkiego serca”. „Zabierał więc głos wtedy, gdy inni »dyplomatycznie« milczeli. Był tam, gdzie inni woleli nie zaglądać. Nie godził się na obojętność czy zamiatanie problemów pod dywan. Osobista wygoda czy święty spokój schodziły na dalszy plan, gdy na horyzoncie pojawiał się człowiek w potrzebie” – uzupełnił.
A potem zwrócił uwagę na jeszcze istotniejszy element życia ks. Isakowicza-Zaleskiego. „Ze wzruszeniem myślę o tej mniej medialnej twarzy Księdza Tadeusza. O człowieku, który zamieszkał wśród osób z niepełnosprawnościami i stał się dla nich ojcem i bratem, jak równy między równymi, z prostotą i w prawdziwie franciszkańskim ubóstwie. O tym, jak ten wojownik zdejmował przy nich zbroję i uśmiechał się łagodnie” – wskazał. To ważne słowa, i dobrze, że ktoś z hierarchów je napisał. Ale trzeba też jasno powiedzieć, że był to głos „wołającego na pustyni”, bo pozostali hierarchowie nabrali wody w usta.
Czytaj więcej
Jego zaangażowanie, odwaga i upór zmieniały Kościół w Polsce. Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski był jedną z tych osób, które są rzeczywiście niezastąpione.
Życie jak scenariusz filmowy
To „wygumkowanie” jest tym bardziej szokujące, że życiorys ks. Isakowicza-Zaleskiego jest bez żadnej przesady materiałem na scenariusz filmowy. I nie mówimy o kolejnej hagiograficznej „bule”, którą z trudem mogliby przełknąć najbardziej nawet wierzący katolicy, ale opowieści o człowieku z krwi i kości, wojowniku i poecie, pełnym empatii choleryku, który nigdy nie zdejmował nogi z gazu, a jednocześnie często płacił gigantyczną cenę za to, że wyprzedzał swoich współczesnych. Tak było, gdy – po raz pierwszy w wywiadzie rzece napisanej wraz ze mną pt. „Chodzi mi tylko o prawdę” – wskazywał, że w Kościele w Polsce istnieje problem nadużyć seksualnych, i że trzeba go załatwić. Na jego głowę posypały się wówczas gromy. Publicyści, księża i liderzy opinii przekonywali, że „się zagalopował”, że problem nie istnieje i że obraża Kościół. Jego własna archidiecezja wzywała go na przesłuchania, a metropolita i prymas odsądzali od czci i wiary.