Zające, które ruszyły za zimnem

Gracja w spoczynku i elegancja w ruchu wyróżniają te zwierzęta. Każdy, kto zobaczy rozpędzonego po łuku zająca na stromym polu śnieżnym, zrozumie, dlaczego egipski hieroglif przedstawiający zająca nad zygzakiem wody oznacza czasownik „być”.

Publikacja: 16.02.2024 17:00

Mountain Hare (Lepus timidus) in the snow in the Scottish Highlands

Mountain Hare (Lepus timidus) in the snow in the Scottish Highlands

Foto: Karen Miller

Seria pogodnych nocy na początku listopada przyniosła pierwsze mrozy. Na stojącej wodzie pojawiła się warstewka lodu. Księżyc wisiał nisko nad miastem – żółty, gdy rósł; srebrny, gdy zanikał. Po mrozie przyszły wichury, a liście kasztanowca, poluźnione przez mróz, opadały setkami tysięcy na krawężniki i żywopłoty.

W dniu, kiedy wiatr strącał gawrony z drzew, pojechałem do Hope Valley w Peak District, żeby spotkać się z Johnem i Jan Beatty, którzy wiele miesięcy wcześniej zawieźli mnie żaglówką na Enlli. Chciałem jakoś podsumować serię podróży i wydawało się właściwe zrobić to w tym towarzystwie, z którym zacząłem. Poza tym John obiecał mi, że pójdziemy zobaczyć zające bielaki.

John urodził się i wychował w Peak, z widokiem na Kinder Downfall, i zanim skończył szkołę, został strażnikiem w parku narodowym. Potem pracował w różnych miejscach na świecie, osiadł znów w Peak, we wsi Bamford koło zbiornika Ladybower. Dziesięciolecia wędrówek i wspinaczek w tej okolicy sprawiły, że rzadko używał mapy, bo miał ją w głowie. Znał Peak na wylot: jego wypłowiałe wyższe partie, piaskowcowe obrzeża, zalesione parowy. Wiedział, o jakiej porze roku przybywają poszczególne gatunki migrujących ptaków. Droździki i kwiczoły jesienią. Siewki złote, bekasowate i biegusy wiosną. Czasem śnieguły, po północnej wichurze w połowie zimy. Znał położenie konkretnych drzew: klony polne o gwiaździstych liściach, wielkie samotne brzozy i kasztany jadalne o czarnej korze, które jesienią płonęły żółcią siarkową. Znał położenie sideł i przynęt z padliny, które strażnicy leśni umieszczali na prywatnych łanach wrzosowisk, by chwytać wszystko, co mogłoby żerować na pardwach. Wiedział, na których nachylonych na południe skałach żmije wygrzewają się w gorące dni. Wiedział, na którym modrzewiu para jastrzębi utrzymywała swoje gniazdo i na dnie którego zagłębienia we wrzosowisku kwoki błotniaka pomyślnie wysiedziały kiedyś jaja.

Wiedział też, gdzie żyją zające bielaki.

Zające od dawna były moimi totemicznymi zwierzętami i bardzo się cieszyłem, kiedy zające, podobnie jak jastrzębie, pojawiały się podczas moich podróży. Widywałem je w różnych rejonach kraju: dyskretnie skulone w swoich kryjówkach w Orford Ness, siedzące czujnie na zaoranych polach Suffolk i pędzące po zaśnieżonych zboczach Meall nan Tarmachan oraz krasowych hrabstwach Burren. Znalazły się też nieoczekiwanie w nazwie wojskowego obozu szkoleniowego Edwarda Thomasa z czasu pierwszej wojny światowej, Hare Hall Camp, i w nazwie „hare’s ear”, przewiercienia [rodzaj rośliny z rodziny selerowatych – przyp. red.], którego widziałem na półwyspie Dengie.

Czytaj więcej

Sto lat „Czarodziejskiej góry”. Tomasz Mann zapowiada koniec naszej belle époque?

Paradoks bielaka

Jastrzębie i zające: idealna para krewniaków do mojej mapy. Jastrząb kręcący swoje strażnicze koła w powietrzu, patrzący na ziemię z góry. Zając, niezrównany znawca terenu na poziomie gruntu, zdolny poruszać się po nim szybciej od innych naziemnych istot. Moje noclegi pod gołym niebem, w jamach, pod nawisami skał, w ziemi i śniegu – to był zajęczy zwyczaj. Ale pociąg do miejsc wysoko położonych, szczytów i grzbietów, do patrzenia na ziemię z góry – to było naśladowaniem jastrzębia.

Ze wszystkich zajęcy to właśnie zające bielaki, Lepus timidus, fascynowały mnie najbardziej. Mniejsze i bardziej starożytne od nizinnych kuzynów, Lepus europaeus, zające bielaki rozpowszechniły się w Europie w plejstocenie. Kiedy lodowce się wycofały, one ruszyły za zimnem: zimowe ubarwienie pozwoliło im przetrwać w śnieżnym otoczeniu. Pliniusz uważał, że zając bielak zbielał od jedzenia lodu; faktycznie linieją w swoją zimową biel, zrzucając przydymioną, niebieskawobrązową sierść, którą zadowalają się przez większą część roku. Linienie na zimę jest wywoływane redukcją światła docierającego do oczu. Coraz krótsze dni wywołują linienie jesienią, a podtrzymują je niskie zimowe temperatury.

Po ustąpieniu lodowców zające chroniły się na wysoko położonych terenach – w Walii, Górach Pennińskich, Kumbrii, Szkocji – po czym wymarły wszędzie, z wyjątkiem Highlands. Potem, w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku, szkockie zające bielaki sprowadzono do Peak District, aby urozmaicić łupy łowieckie na cietrzewiowych wrzosowiskach. Przetrwały, ale się nie rozpowszechniły; może dwieście osobników żyje na wielomilowych wrzosowych płaskowyżach między Manchesterem, Sheffield i Derby. To jest paradoks ich obecności w Peak: dla wielu ludzi, w tym mnie, stały się symbolem dzikiej przyrody, ale żyją tu wyłącznie w wyniku działań człowieka. Nawet w Cairngorms, ich prawdziwej ostoi, są zagrożone skutkami zmian klimatycznych i eliminacją przez leśników, którzy uważają, że zające są wtórnymi nosicielami odkleszczowych chorób cietrzewi.

Zające bielaki, oprócz zjawiskowego piękna zimowego futra, charakteryzują się wyjątkowo wdzięczną nonszalancją. Gracja w spoczynku i elegancja w ruchu wyróżniają te zwierzęta. Każdy, kto zobaczy rozpędzonego po łuku zająca na stromym polu śnieżnym, zrozumie, dlaczego egipski hieroglif przedstawiający zająca nad zygzakiem wody oznacza czasownik „być” w szczególnej formie rzeczownika odsłownego: „bycie”, „istnienie”, „trwanie”.

Zajęcza dłubanka

Przez lata John śledził i obserwował konkretną kolonię zajęcy, która mieszkała wśród luźnej grupy skałek gruboziarnistego piaskowca. Skały są usadowione na wysokości dwóch tysięcy stóp w odległym zakątku wrzosowiska. Tundra wysoko w Peak dostarcza niewiele schronienia, dlatego naturalnie zające ciągną do grup skałek, które wystają tu i ówdzie, a każda z nich ma swoją nazwę, swoją historię i swoje podobieństwa: latający spodek, palankin na słonia, strusie jajo, kamień młyński.

To tę kolonię John obserwował podczas wielkich marcowych śniegów, kiedy ja udałem się na nocną wycieczkę w Kumbrii, i napisał do mnie, żeby mi opowiedzieć, jak bawiły się wśród zlodowaciałych zasp. Na początku listopada, na tydzień przed naszym spotkaniem, zadzwonił i powiedział mi, że poszedł do skałek i znalazł tam zające zmieniające futro na zimowe, z brązową sierścią i białymi łatami. Powiedział też, że gdybym chciał nocować, namierzył dobrą jamę biwakową dla nas obu: tunel, otwarty po obu końcach, utworzony przez wietrzenie w północno-zachodniej ścianie jednej ze skałek, z dnem z jasnego grubego plażowego piasku. Rzeczywiście, zajęcza dłubanka. Nocleg wewnątrz skałki! Nie mogłem się doczekać.

Białe duszki

Zaczęliśmy marsz późnym popołudniem, z silnym wiatrem wciskającym deszcz w nasze twarze i siekącym wodę w zbiorniku. Najpierw szliśmy na północ, przez milę lasku modrzewiowego i brzozowego. Za wiatrem przyszedł mróz, który otrząsnął miliardy złotych igiełek z modrzewi – leżały teraz w błyszczących szafranowych rafach obok każdej drogi i ścieżki i mieniły się nawet w tym słabym świetle, posiadając raczej połysk niż kolor. John mówił przez cały czas, pokazując ptaki, drzewa, rośliny, opowiadając o swojej miłości do wrzosowisk. Nie było nic na pokaz w wiedzy Johna; emanowała z niego głęboka pasja. Jego prawość i entuzjazm ciągle przypominały mi Rogera i żałowałem, że nie udało im się poznać.

Po dwóch milach John zatrzymał się i wskazał na widnokrąg: skałki, jakąś milę przed nami i trzysta stóp wyżej, ledwo widoczne o zmierzchu. Zbudowane były z grubego piaskowca: warstwy podmorskiego piasku złożone około trzysta milionów lat temu, a potem ubite z upływem czasu w pogrążającej się niecce, aby stać się twardą skałą. Lód, wiatr i woda ostatecznie wyżłobiły partie odsłoniętego piaskowca w wyszukane kształty skałek. Przypominały mi szlifowane przez wiatr piaskowcowe wychodnie gór Ahaggar koło Tamanrasset w Algierii, które zostały zabradowane przez niosące piasek wiatry w struktury lekceważące grawitację: głazy wielkości domów, usadzone niepewnie na skalnych nóżkach.

Zaczęliśmy stromo podchodzić po bagnistym gruncie, ślizgając się na paprociach i trawie. Ubrania, już mokre od deszczu, teraz się ubłociły. Zbliżyliśmy się do skał. Wtedy: „Zające! Zające!”. Dwa okrzyki Johna i dwa zające wyrywające się z kryjówki w skałach nad nami, uciekające skokami w górę. I były białe! Poruszały się z taką łatwością, jak duszki przemykające między głazami, nad jeżynami i wrzosami. Pięć sekund i nie ma, zostawiając mnie z mocno bijącym sercem.

Doszliśmy w górę, do serca skałek, płosząc kolejne zające. Skałki były rozrzucone wzdłuż krawędzi płaskowyżu, zwrócone ku dwudziestu otwartym milom wyżynnego wrzosowiska. Na tej wysokości wiatr był potężny, gnał z czarnego zachodu z taką siłą, że nie dało się prosto ustać. Przechodziliśmy od skały do skały, przytrzymując się, by zachować pion, jak na pokładzie statku podczas sztormu. Deszcz ciskał teraz ciężkie, zimne monsunowe krople. Schroniłem się za parą dwudziestostopowych skałek, które nachylały się ku sobie, tworząc prześwit dla wiatru, i wyszedłem zza osłony w sam prześwit, siła wichury była taka, że napinała mi skórę twarzy. Przypomniałem sobie inne przejście, do innego świata na wysokościach: Chalamain Gap, granitowy portal, który wyznacza północne wejście do środka Cairngorms.

Czytaj więcej

Na szczyt albo do lochu

Życie na krawędzi

John znalazł jaskinię biwakową i przykląkłem, żeby ją obejrzeć. Była już zalana, kałuża wody błyszczała na mikowym piasku przy bliższym końcu. To była dzika noc, wspaniała na swój sposób i cieszyłem się, że widzę wrzosowisko w takich okolicznościach. I z całą pewnością chciałem się obudzić wśród zajęcy. Ale to nie była dobra noc do spania na dworze. Szesnaście godzin burzowej, mokrej ciemności bez schronienia tylko by nas wymęczyło. Zające mogły to wytrzymać, my – nie. Znalazłem w jaskini piaskowcowy czworokąt i zabrałem go, a potem cofnęliśmy się za skałkę, chuchaliśmy sobie w palce, napiliśmy się kawy z termosu i krzyczeliśmy do siebie przez wiatr, planując powrót w niemal całkowitej ciemności przez trzy mile nierównego stromego terenu.

W poszukiwaniu schronienia podeszliśmy w górę przez garb wrzosowiska i wtedy, nagle, znów pojawiły się zające, całe dziesiątki, białe na tle ciemnego wrzosowiska. Poruszały się chaotycznymi skokami, zygzakując i kierując się w nieprzewidywalnych kierunkach, jak cząsteczki w komorze Wilsona. Zapewne tak jak my, wygnane spomiędzy skał przez wiatr, przyszły szukać schronienia w zagłębieniach torfu. Ich białe futra przyciągały resztki światła, tak, że lśniły na tle czarnego torfowiska. Jeden duży samiec w brązowym futrze miotał się w tę i we w tę, zatrzymał się, spojrzał na nas przez ramię, po czym odskoczył w ciemność.

Tak mało dzikich stworzeń zostało w Wielkiej Brytanii i Irlandii. Tak mało w świecie. Realizując nasz projekt cywilizacyjny, zepchnęliśmy tysiące gatunków na krawędź wyginięcia i wiele tysięcy innych poza tę krawędź. To nie tylko ich strata, ale też nasza. Dzikie zwierzęta, jak dzikie miejsca, są dla nas bezcenne właśnie dlatego, że nie są nami. Są bezwzględnie inne. Ścieżki, którymi kroczą, impulsy, którymi się kierują, są z innych porządków. Zniewalające spojrzenie foki, zanim odpłynie torować nowy tunel przez morze, ucieczka zająca, spirale jastrzębia na niebie, takie rzeczy są dzikie. Obserwując je, człowiek na chwilę staje się świadomy świata istniejącego wokół i obok nas, świata działającego według innych wzorów i celów niż nasze. Uświadamiamy sobie, że to są stworzenia, które żyją głosami niesłyszalnymi dla nas.

Do rana burza wygasła prawie całkowicie i długie skośne promienie słońca padały na skraj wrzosowiska i na wieś w dole. Niebo nabrało wypłukanej po burzy ostrości. Na dzisiejszą niedzielę przypadał Dzień Pamięci i po jedenastej w czystym powietrzu zabrzmiał sygnał trąbki. Wzięliśmy z Johnem udział w nabożeństwie, które odprawiono na głównej ulicy wsi. Myślałem o Gurneyu, o Thomasie, o nienazwanych i niezliczonych innych.

Po skończonym nabożeństwie podeszliśmy na Bamford Edge, krawędź spękanego piaskowca ciągnącego się wzdłuż wrzosowiska tuż nad wsią. Po dwóch czy trzech milach spaceru znaleźliśmy się nad głęboką zalesioną doliną, która opadała stromo od wrzosowiska.

Bukowy ostaniec

Dolina poniżej płonęła kolorami. Trwała wielka jesienna pożoga. Setki akrów drzew zmieniało barwy: modrzewie, brzozy, buki, kasztany jadalne, odziane w pomarańczowe, karminowe, siarkowożółte i złote liście. Ten widok rozpalił we mnie nagłą serię wspomnień z innych fosforescencji, jakie widziałem podczas moich wcześniejszych podróży: świecące morze koło półwyspu Lleyn, tęczę w Coruisk, pyłek dryfujący między sosnami Morlich, zorzę polarną widoczną z Ben Hope – a teraz ten jesienny las, o milę od wsi.

Koloryt jesiennych liści to przejaw śmierci, która jest również odnową. Wiosną i latem dominującym pigmentem w liściach jest zielony chlorofil. Ale kiedy długość dnia się skraca, a temperatura się obniża, produkcja chlorofilu spada, ostatecznie aż do zaniknięcia. W miarę jak zmniejsza się zawartość chlorofilu, zaczynają się przebijać inne pigmenty: karotenoidy – substancje chemiczne wychwytujące światło słoneczne, które płoną na pomarańczowo, żółto i złoto – brązowe garbniki i rzadsze, bardziej czerwone antocyjany. Antocyjany powstają w wyniku długotrwałego działania silnego światła na cukry uwięzione w liściach, kiedy system naczyniowy drzewa przygotowuje się do zrzucenia liści. W ten sposób drzewa liściaste wypalają się spektakularnie do gołych gałęzi, aby przetrwać zimę i przygotować się do odrodzenia wiosną.

Wysoko nad doliną znaleźliśmy buk. Pojedyncze stare drzewo, nie więcej niż dwadzieścia stóp wysokości, rosnące w małym błotnistym zagłębieniu. Ta jamka była wszystkim, czego buk potrzebował dla osłony przed wiatrem, wyrósł dokładnie do poziomu otaczającego terenu. Stworzył też tratwę solidniejszego gruntu na mokradle, wiążąc korzeniami błoto tak, że mogła powstać darń. To drzewo było prawdziwym ostańcem. Każda z setek jego gałęzi wykręcała się w skomplikowany sposób, wyginana latami to w tę, to w tamtą stronę przez wiatr. Ziemia pod nim złociła się opadłymi liśćmi.

Czytaj więcej

Portret trumienny człowieka i planety

To było drzewo, które zapraszało do wspinaczki. John usiadł pod nim i spoglądał na dolinę w dole, a ja się wdrapywałem. Było to najlepsze drzewo do wspinania, jakie kiedykolwiek napotkałem: następna gałąź zawsze była tam, gdzie trzeba, doskonale wygięta i zgrubiała, by przyjąć stopę lub rękę. Wydawało się pomagać mi w sunięciu w górę. Umościłem się blisko wierzchołka na chyba dziesięć minut, myślami ku południu i wschodowi, do mojego własnego buka na szczycie jego pagórka. Daleko w dole kościelny zegar wybił pierwszą.

Zszedłem i przez chwilę John i ja siedzieliśmy razem pod drzewem. Nagle usłyszeliśmy wysoki pisk i spojrzeliśmy w górę. Garstka małych ptaszków wyprysnęła z ziemi i usiadła w wyższych partiach buka. Mysikróliki! Po minucie zakotłowało się w górnych gałęziach i ptaki odleciały, w dół, w stronę gęstszego lasu w dolinie, by ozłocić jakieś inne drzewo.

Fragment książki Roberta Macfarlane’a „Dzikie miejsca” w przekładzie Katarzyny Bażyńskiej-Chojnackiej, która ukaże się 28 lutego nakładem Wydawnictwa Poznańskiego

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Seria pogodnych nocy na początku listopada przyniosła pierwsze mrozy. Na stojącej wodzie pojawiła się warstewka lodu. Księżyc wisiał nisko nad miastem – żółty, gdy rósł; srebrny, gdy zanikał. Po mrozie przyszły wichury, a liście kasztanowca, poluźnione przez mróz, opadały setkami tysięcy na krawężniki i żywopłoty.

W dniu, kiedy wiatr strącał gawrony z drzew, pojechałem do Hope Valley w Peak District, żeby spotkać się z Johnem i Jan Beatty, którzy wiele miesięcy wcześniej zawieźli mnie żaglówką na Enlli. Chciałem jakoś podsumować serię podróży i wydawało się właściwe zrobić to w tym towarzystwie, z którym zacząłem. Poza tym John obiecał mi, że pójdziemy zobaczyć zające bielaki.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi