Koniec naszej pięknej epoki

W tym roku przypada stulecie wydania „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna, czołowej powieści XX w. Opisane w niej procesy zaczynają się powtarzać. Czy unikniemy wojny, w której zginął główny bohater Hans Castorp?

Publikacja: 16.02.2024 17:00

Schatzalp Hotel w Davos, pierwowzór Berghofu, gdzie rozgrywa się akcja „Czarodziejskiej góry”. Mann

Schatzalp Hotel w Davos, pierwowzór Berghofu, gdzie rozgrywa się akcja „Czarodziejskiej góry”. Mann zaczął pisać nowelę w 1913 r. Dwutomowe dzieło zakończyl w 1924 r.

Foto: Jacek Cieślak

Jednym z wydarzeń towarzyszących stuleciu premiery „Czarodziejskiej góry” będzie sierpniowy spektakl Krystiana Lupy na Festiwalu Salzburskim. Inscenizator przyzwyczaił nas, że jego przeczucia, zapowiadające groźny dla nas rozwój wypadków w przyszłości, lubią się potwierdzać. Posądzano go o histerię, gdy wystawiając „Capri – wyspę uciekinierów”, sięgał po zapomniane książki Curzia Mallapartego, autora „Kaputt” i „Skóry”, opisujące piekło II wojny światowej. Podobnie było gdy wystawił „Austerlitz” W.G. Sebalda, przypominające przemysłowe i cywilizacyjne przyczyny Holokaustu w Europie – spektakl z wieloma druzgocącymi sekwencjami. W jednej z nich naga kobieta i mężczyzna byli selekcjonowani do śmierci w obozie koncentracyjnym.

Pytano: po co to przypominać? Odpowiedź przyszła dwa lata temu w Ukrainie, gdy Rosjanie w bestialski sposób zaatakowali ten kraj, tworząc nowe kaźnie w starym stylu, ukrywając własne straty w obwoźnych spalarniach ciał.

Czytaj więcej

Michał Merczyński: Nowy minister musi zmienić antydemokratyczny model kultury

Pocisk szatana

Czarodziejska góra” Tomasza Manna ma wręcz niewyczerpane bogactwo wątków, które opisywały bądź zapowiadały nowoczesną Europę, poczynając od kwestii zmian duchowych po technologiczne. Pisarz nawiązał przewrotnie do popularnego w Niemczech gatunku powieści edukacyjnej, opowiadającej o dojrzewaniu głównego bohatera. Uczynił nim 23-letniego Hansa Castorpa, który odwiedza w 1907 r. szwajcarskie sanatorium w Davos, i chorego na gruźlicę kuzyna Joachima. Młody inżynier z Hamburga, wyspecjalizowany w budowie statków, na chwilę przed rozpoczęciem kariery nie spodziewa się oczywiście, że los uwięzi go z dala od portów na szczytach Alp aż na siedem lat. I uczyni XX-wiecznym następcą poszukiwaczy Świętego Graala, który poprzez doświadczenie choroby własnej i współkuracjaszy, a także ich śmierć, dowiaduje się czym jest życie, miłość, wiedza, wiara i niejednoznacznie płynący czas.

W środowisku reprezentującym przekrój ówczesnej Europy o duszę Hansa walczą przedstawiciele skrajnie rożnych ideologii. Lodovico Settembrini to racjonalista, humanista i mason, a Leon Naphta – potomek żydowskiej rodziny, który postanowił zostać jezuitą, a stał się radykałem zafascynowanym nowymi formami terroru, łączącym zachwyt nad Państwem Bożym i komunizmem.

Dla nas najstraszniejsze jest jednak to, że książka, która w pewnym sensie wydawała się historyczną – opisywała bowiem koniec belle époque – nabiera gorzkiego posmaku współczesności, bo, niestety, historia lubi się powtarzać, choć trzeba raczej stwierdzić, że to ludzie nie wyciągają wniosków z historii, nie jest ona dla nich nauczycielką życia i ciągle powtarzają znane z przeszłości błędy, dążąc do katastrofy, jaką jest wojna.

Czym była belle époque dla Tomasza Manna i Hansa Castorpa? Wspaniałym okresem po zakończeniu wojny francusko-pruskiej w 1871 r. – do wybuchu I wojny światowej, kiedy Europa świętowała wyjątkowy długi czas bez konfliktu zbrojnego, manifestowała rozkwit i postęp. To wtedy wzrosło znaczenie kolei, rozwinął się druk i znaczenie prasy, wynaleziono telefon, radio, samochód, samolot. Kwitło życie kulturalne, powstawały kabarety i kina. Nasilały się tendencje postępowe, demokratyczne, rozwijał ruch robotniczy i walka o sprawy socjalne.

Skończyło się jak zawsze: wybuchem wielkiej wojny, pierwszej ze światowych czy jakbyśmy dziś nazwali – globalnych. Późniejszy międzywojenny porządek ukształtowany w Wersalu, stał się jedynie krótką przerwą przed jeszcze potężniejszym konfliktem: wtedy najważniejsze role odegrały hitlerowskie Niemcy i bolszewicka Rosja.

Nam, którzy cieszymy się niepodległością Polski po 1989 r., członkostwem w Unii Europejskiej i NATO, jeszcze kilka lat temu nie przyszłoby do głowy, by myśleć, że i nasza belle époque może kiedykolwiek się skończyć, a jednak coraz częściej się zastanawiamy, co znaczą dla nas wypowiedzi Putina i Trumpa: ile lat dzieli nas od wybuchu nowej wojny, która nie ograniczy się tylko do Ukrainy, lecz zaangażuje również nasz kraj. Wtedy zaś dywagacje Tomasza Manna, który w finale swojej powieści opisuje wybuch I wojny światowej, nie są wyłącznie pieśnią przeszłości. Całkiem współcześnie czytamy finał powieści o Castorpie w tłumaczeniu Władysława Tatarkiewicza, który ukrył się pod pseudonimem Jan Łukomski (Muza, 2015): „Patrzcie, nastąpił na rękę koledze, który padł – wdeptuje ją podkutymi butami w błotnisty, odłamkami gałęzi pokryty grunt. (…) rzucił się na ziemię, albowiem nadlatuje, wyjąc, piekielny pies, olbrzymi granat (…) A twór zdziczałej nauki, naładowany tym, co najokropniejsze, pada jak szatan (…) pęka tam z okropną mocą i wybucha wysoką fontanną ziemi, ognia, żelaza, ołowiu i rozerwanych ludzkich ciał. Leżeli tam dwaj przyjaciele, którzy przytulili się do siebie w potrzebie; teraz zmieszali się z sobą i zniknęli”.

Narrator wobec takich obrazów, odwołując się do głównego bohatera, nie przesądza „czy żyć będziesz, czy też padniesz”. Dla nas, zwłaszcza zaś dla osób wchodzących w dorosłe życie, czyli współczesnych rówieśników Castorpa, ważniejsze jest stwierdzenie: „Złe masz widoki na przyszłość, straszliwy tan, który cię porwał, potrwa jeszcze dobrych parę latek i nie założylibyśmy się, czy wyjdziesz z tego cało”. Pesymistycznie brzmi też finałowe zdanie: „Czy z tych śmiertelnych zapasów, z gorączkowych orgii, która wokół ciebie zapala teraz dżdżyste niebo wieczorne, zrodzi się również kiedyś miłość?”.

Patrząc z tej wojennej perspektywy, zastanawiać nas może, jak Krystian Lupa pokażę scenę seansu spirytystycznego z tomu drugiego, z rozdziału „Sprawy najbardziej zagadkowe”, zakończonego próbą wywoływania ducha kuzyna Joachima. Joachim cierpiał z powodu bezczynności kuracjuszy, spędzanej każdego dnia na pięciu obfitych posiłkach, spacerach i wielogodzinnym werandowaniu – tym bardziej że był oficerem i czuł się powołany do służby wojskowej. Wbrew lekarskim zaleceniom, zdecydował się wyjechać z Davos, choć równało się to samobójstwu na raty, choroba na nizinach musiała bowiem czynić postępy szybciej niż w rozrzedzonym alpejskim powietrzu.

Tak też się stało. Joachim wrócił z wojska do sanatorium, by szybko umrzeć. Drugi raz powraca do Hansa właśnie podczas seansu spirytystycznego. Czytamy: „Kuzyn Joachim nie był po cywilnemu; szable oparł, jak się zdawało, o nogę założoną na nogę, ręce złożył na rękojeści; miało się wrażenie, że ma u pasa rewolwer. A jednak nie był to właściwy mundur”. Dla tych, którzy teraz będą czytać „Czarodziejską górę” bądź ją wystawiać, wygląd munduru jest kluczowy, ponieważ Joachim nie zmarł ani w czasie służby w garnizonie, ani na polu bitwy. W jego wyobrażeniu Mann zawarł obraz wojny, która ma wkrótce się rozpocząć. W mundurze nic nie było „świecącego ani kolorowego (…) a okrycie głowy? Wyglądało tak, jak gdyby Joachim osłonił ją jakimś naczyniem polowym, garnkiem żelaznym, i umocował je pod brodą za pomocą rzemyka. Robiło ono wrażenie staroświeckie i wojownicze”. To obraz, który w belle époque może wywoływać tylko rozpacz. Tak też się dzieje. Choć współuczestnicy seansu, namawiają Hansa, by przemówił do Joachima, ten, nie mogąc wytrzymać ponurej projekcji przyszłości, czuje się sparaliżowany. Serce podchodzi mu do gardła. Jest w stanie powiedzieć do zmarłego kuzyna jedynie: „Przebacz!” i nerwowo kończy sens, włączając światło.

Jakiego Joachima pokaże nam Lupa? Jaki los spotka za kilka lat żołnierzy z naszej części Europy?

Straszny terrorysta

Jeśli można użyć dzisiejszego określenia, Hans Castorp w kilku co najmniej kwestiach, zostaje przez Manna wypchnięty ze strefy komfortu. To oczywiście choroba, czyli gruźlica, miłość do Kławdii Chauchat, która też przedstawiona jest jak choroba – fizyczna i mentalna, a także wspomniany już spór ideologiczny, jaki wiodą w obecności Hansa fundamentalista Naphta, jezuita i Settembrini, liberał. Obecne Światowe Forum Gospodarcze w Davos ma spokojniejszy przebieg, a warto przypomnieć, że Tomasz Mann do wybuchu I wojny światowej czuł się konserwatystą i dopiero pod wpływem wojennej masakry ewoluował światopoglądowo. Dziś uważany jest za przedstawiciela europejskiego liberalizmu, biseksualna zaś tożsamość i ojcostwo homoseksualnych dzieci, również artystów – uczyniły z niego idealnego patrona środowisk LGBT+.

Historia pokazała, że choć stał się liberałem, był przede wszystkim przedstawicielem europejskiego mainstreamu, reprezentantem świata wolności, ale i zdrowego rozsądku, którego nie tolerowały dwa totalitaryzmy – nazistowski hitleryzm i stalinowski komunizm. Jako zwolennik Republiki Weimerskiej, stopniowo aż do skutku niszczonej przez Hitlera i jego zwolenników, musiał opuścić Niemcy, ale – co mniej znane – był też persona non grata w Związku Radzieckim, który chętnie kokietował lewicujących intelektualistów. Zapraszał ich do potiomkinowskich wiosek w bolszewickim wydaniu, gdzie „pożyteczni idioci” z Zachodu, mieli przekonać się, jaką oazą sprawiedliwości społecznej jest rzekomo ojczyzna światowego proletariatu. Gdy książki Manna palono w III Rzeszy jako symbol literatury nie dość niemieckiej, nie dość patriotycznej, będącej „wyrazem moralnej zgnilizny”, w Moskwie „Czarodziejska góra” znalazła się na kremlowskim indeksie. Powód jest oczywiście jeden: Mann pokazał komunistów jako współczesnych jezuitów, którzy idąc tropem kontrowersyjnego zakonu wzywają do ideologicznego terroru, nie szczędząc ofiar, byle tylko osiągnąć swój cel, potraktowany – zdaniem Naphty – jako nowy odpowiednik państwa Bożego na ziemi.

Można być niemal pewnym, że gdyby Mann nie napisał rozdziału o „Państwie Bożym i złym zbawieniu” stosunek stalinistów do niego byłby inny. Portret Naphty jest jednak zbyt znaczący. W jego pokoju zwraca uwagę Castorpa gotycka, polichromowana pieta – „wzruszająca i przerażająca”, prymitywna i ascetyczna, a z perspektywy tego, co powie jezuita – dziwny symbol zgody na cierpienie milionów ofiar gułagów, bo jak podkreśla Naphta: cel uświęca środki. Jego zdaniem wiara ma większe znaczenie poznawcze niż nauka, zaś „argumentacja Świętego Officium przeciw Galileuszowi dowodziła, że tezy jego są filozoficznie niedorzeczne. Trafniejszej argumentacji nie ma”.

Z dzisiejszej perspektywy, gdy wiele środowisk ogłasza koniec antropocenu, bo zachwiana przez człowieka równowaga w naturze niszczy planetę – Naphta z kart powieści głosi reakcyjną wyższość człowieka nad światem przyrody. Mówi: „Poznanie teoretyczne, bez praktycznego związku z ideą zbawienia człowieka, jest tak dalece mało interesujące, że nie można go uważać za prawdziwe, a nawet nie należy na nie pozwalać. Wieki chrześcijańskie były całkowicie co do tego zgodne, że przyrodoznawstwo jest z ludzkiego punktu widzenia mało ważne”.

Naphta jest też przekonany, że ludzkość jest na najlepszej drodze do rezygnacji z uganiania się za „bezbożnymi wiadomościami”, o co walczy dziś egzotyczny sojusz: katoliccy radykałowie, putinowska moskiewska cerkiew, kościoły popierające Donalda Trumpa w Ameryce, a także islamiści.

Settembrini nie ma wątpliwości, że postawa jezuity otwiera „wrota każdej zbrodni” i stanowi koniec demokracji. Dla kogoś takiego jak Naphta jest to jednak bez znaczenia. Oświadcza Settembriniemu: „Ale jeśli myśli pan, że owocem przyszłych rewolucji będzie wolność, to jest pan w błędzie. Hasło wolności w ciągu pięciu wieków i dopełniło się i przeżyło (…) Wszelkie organizacje naprawdę wychowawcze od niepamiętnych czasów wiedziały, o co w pedagogice może jedynie chodzić: mianowicie o bezwzględny rozkaz, żelazną konieczność, o dyscyplinę, ofiarę, samozaparcie, o zadanie gwałtu indywidualności”. I zdanie kluczowe Naphty: „To nie wyzwolenie i rozwój jednostki stanowią tajemnicę i nakaz naszych czasów. Tym, czego one potrzebują, czego pragną, tym, co stworzą, jest – terror”.

Żeby nie było wątpliwości: jezuita za największego wroga uważa gospodarczą emanację wolności, czyli kapitalizm. Własność prywatna jest dla niego „przywłaszczeniem i kradzieżą”, skutkiem grzechu pierworodnego. Dlatego domaga się dyktatury proletariatu, który podjął naczelną ideę papieża Grzegorza Wielkiego, czyli państwa Bożego na ziemi.

Lektura monologu Naphty była pewnie nieprzyjemna zarówno w Watykanie, jak w i „trzecim Rzymie”, czyli Moskwie, a szyderstwo Manna zawarte jest również w opisie kwatery jezuity w Davos. W przeciwieństwie do skromnie mieszkających kuracjuszy ma bogato wyposażony apartament „jak z bajki”, z biblioteką, wybity czerwonym jedwabiem, z lambrekinami w oknach, barokowymi fotelami, mahoniowymi meblami. Na jego usługach jest lokaj.

Castorp, potomek rodziny, która doszła do bogactwa własną pracą, kwituje opinie Naphty następująco: „Mówił on wiele przeciw pieniądzowi (…) przeciw własności, dlatego że jest kradzieżą (…) przeciw kapitalistycznemu bogactwu, o którym (…) powiedział, że jest paliwem ognia piekielnego (…) i na wszystkie tony zachwalał średniowieczny zakaz pobierania procentów” – sam zaś Naphta pławi się w luksusach. Taki komentarz ma Settembrini: „oni tam nikomu nie pozwolą znosić niedostatku, kto do nich należy”, bo jak dodaje mason, choć Naphta osobiście jest ubogi „zakon rozporządza niezmiernymi bogactwami i dba o swoich”. To bardzo mocne porównanie komunistycznego modelu państwa i państwa kościelnego, dobrze ilustrujące bogactwo wielu partyjnych i kościelnych dostojników, niemające nic wspólnego z głoszonymi ideami.

Dodajmy, że Settembriniego też nie omija ostrze satyry. Nazywany jest „włoskim kataryniarzem”, wypomina się mu liczne myślowe niekonsekwencje, typowe błędy racjonalistów i usprawiedliwianie terroru jakobinów. Jednak nie da się ukryć, że to Naphta w powieści wydaje się bardziej niebezpieczny ze swoją tendencją do ograniczanie wolności, niż Settembrini z ideą jej poszerzenia.

Szyderstwo skierowane przeciwko jezuicie, który utożsamia się z komunistami, wyraża również biedny, zaharowany krawiec Lukaček, wynajmujący pokoje jezuicie. Postać jezuity wzorowana była na węgierskim komunistycznym filozofie Györgym Lukácsu, który urodził się w rodzinie zamożnego żydowskiego bankiera barona Józsefa Löwingera i jak wielu komunistów nie „zhańbił się” fizyczną pracą, co było w przeciwieństwie do Lukácsa losem wielu milionów takich wyrobników jak Lukaček – również, gdy komuniści doszli do władzy poza Rosją. Naphta tego nie doczekał: tuż przed pojedynkiem z Settembrinim popełnił samobójstwo. Zwątpił w komunizm? Czy w Państwo Boże?

Czytaj więcej

Boskie światło u Jona Fossego

Zachowajmy dystans

Oczywiście dzisiejsza lektura „Czarodziejskiej góry” w stulecie jej premiery nie ogranicza się do motywów ideologicznej wojny, która na nowo rozgorzała na świecie, czy też wojny w ogóle, jaka wszędzie się tli. Wiele mamy wątków współczesnych, w tym motywy miłosne, m. in. miłości homoerotycznej, Hans Castorp odnajduje bowiem w fizyczności Kławdii Chauchat podobieństwo do szkolnego kolegi Przybysława Hippego, z którym łączyła go szczególna więź. Tabuizowane przez religię ciało jest więc jedynie jedną z wielu form bytu człowieka, za jaką kryje się w różnych proporcjach element kobiecy lub męski, trochę jak na balu karnawałowym, będącym zresztą chwilą miłosnego i erotycznego przesilenia w książce.

Jak zauważa Małgorzata Łukasiewicz w książce „Jak być artystą na przykładzie Tomasza Manna”, ciało i zmiana stosunku do ciała jest wielkim tematem „Czarodziejskiej góry”. Łukasiewicz przywołuje wyznanie miłosne Castorpa wobec Kławdii, podczas którego niczym w „Lekcji anatomii doktora Tulpa” Rembrandta, Hans dokonuje analizy konstrukcji człowieka, improwizując hymn pochwalny nawet na temat wydzielin, co Kławdia kwituje żartobliwie: „Zaiste jesteś zalotnikiem, który umie się oświadczać gruntownie, po niemiecku”.

Można powiedzieć, że wątek miłości utrzymany jest w tonie przypowieści, bo jak się okazuje, zbyt późne wyznanie może przynieść zawód – w postaci innych planów życiowych ukochanej osoby: wyjazdu bądź związku z kimś innym. W tym przypadku z holenderskim milionerem Peeperkornem. W tej zaś osobie Mann sparodiował swojego wielkiego mistrza, niemieckiego noblistę Gerharta Hauptmanna, z czego wyniknął gigantyczny skandal, z którego musiał się tłumaczyć na wielu frontach, o czym czytamy w „Listach 1889–1936”.

A przecież bogactwo „Czarodziejskiej góry”, gdzie dochodzi do alchemicznej wręcz transmutacji bohatera, okazało się ważniejsze. Nawet jeśli nie każdy jest w stanie wspiąć się na szczyty mannowskiej literatury, może śledzić narodziny nowoczesności w wielu przejawach. Przełomu medycznego w postaci badań RTG, początków kariery psychoanalizy, inwazji nowych maszynek do golenia, filmu i kina, czy gramofonu upowszechniającego muzykę w mechaniczny sposób. Mamy nowe sporty – saneczkarstwo, bobsleje, narty. Bohaterowie grają w brydża, tańczą tango, fotografują się. Uprawiają sztukę – malując obrazy, pozując do nich.

Również dlatego „Czarodziejska góra” stała się kulturowym mitem, który spora część czytelników chce poznać nie tylko w lekturze, ale także podczas literackiej pielgrzymki do Davos. Wizyta w hotelu, będącym pierwowzorem Berghofu, jest przeżyciem, ponieważ obiekt zachował się niemal w nienaruszonym stanie, włącznie z sanitariatami, łazienkami, kaloryferami, korytarzami, pokojami, jadalnią. Przede wszystkim zaś z werandami i widokiem na szczyt, który każdy może obserwować na swój sposób.

Można się w Berghof poczuć jak na planie filmowym, który urządził tam Paolo Sorrentino, kręcąc „Wielkie piękno”. DVD z tym filmem można zresztą kupić w recepcji. Szkoda, że nie ma rejestracji opery Pawła Mykietyna z libretto Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk i scenografią Mirosława Bałki w reżyserii Andrzeja Chyry, wyprodukowanej przez Malta Festival Poznań, której założyciel Michał Merczyński jest posiadaczem pierwszego wydania powieści z autografem Manna.

Nie byłoby „Czarodziejskiej góry”, gdyby nie choroba Katii Mann, żony pisarza, która po urodzinach czwórki dzieci, popadła w kłopoty zdrowotne i lekarze wysłali ją m. in. do Davos, skąd pisała do męża listy z inspirującymi opisami, a inspirujący był również pobyt pisarza w Szwajcarii. Katia Mann nie miała wątpliwości, że w Hansie Castorpie zawarł wiele z siebie, pieczętując to m.in. motywem ulubionych marcepanów. Castorpowi przysyłano je co prawda z rodzinnego Hamburga, ale jak wiadomo, pochodzą z Lubeki Manna.

Wielką rolę w powstaniu powieści odegrała ironia, którą Mann uwielbiał. W tym przypadku: ironia losu. Gdy bowiem w 1970 r. dokonano analizy wyników Katii Mann – nic nie potwierdziło, że była chora na gruźlicę, o czym piszą Inge i Walter Jens w „Pani Tomaszowej Mann”. Przywołują też opinię matki Katii, która bez żadnych badań uważała, że metoda stosowana w Davos to szwindel, który każdego, nawet najzdrowszego, może wpędzić w chorobę.

Mamy w tej anegdocie zawartą myśl, że do nowinek należy podchodzić z dystansem, bo nasza cywilizacja wielokrotnie już pobłądziła, nie tylko hołdując starym przesądom, ale też biegnąc na oślep za nowościami.

Dla Manna największą zaś ironią losu było chyba to, że jak świadczyły przecieki z Akademii Szwedzkiej – literackiego Nobla nie otrzymał w 1929 r. za „Czarodziejską górę”, lecz za napisanych bo „bożemu” „Buddenbrooków”, ponieważ historię Hansa Castorpa jeden z wpływowych akademików uznał za dziwaczną. Dziwny jest ten świat, prawda?

Wnętrze hotelu w oryginalnej stylistyce. Pobyt kosztuje ponad 320 franków

Wnętrze hotelu w oryginalnej stylistyce. Pobyt kosztuje ponad 320 franków

Jacek Cieślak (2)

Korytarz hotelowy z zegarem, ale czas płynął w sanatorium w niejednoznaczny sposób

Korytarz hotelowy z zegarem, ale czas płynął w sanatorium w niejednoznaczny sposób

Tomasz Mann (1875–1955). Polski przekład powieści ukazał się w 1930 r., autorstwa Józefa Kramsztyka

Tomasz Mann (1875–1955). Polski przekład powieści ukazał się w 1930 r., autorstwa Józefa Kramsztyka i Władysława Tatarkiewicza

GETTY IMAGES

Jednym z wydarzeń towarzyszących stuleciu premiery „Czarodziejskiej góry” będzie sierpniowy spektakl Krystiana Lupy na Festiwalu Salzburskim. Inscenizator przyzwyczaił nas, że jego przeczucia, zapowiadające groźny dla nas rozwój wypadków w przyszłości, lubią się potwierdzać. Posądzano go o histerię, gdy wystawiając „Capri – wyspę uciekinierów”, sięgał po zapomniane książki Curzia Mallapartego, autora „Kaputt” i „Skóry”, opisujące piekło II wojny światowej. Podobnie było gdy wystawił „Austerlitz” W.G. Sebalda, przypominające przemysłowe i cywilizacyjne przyczyny Holokaustu w Europie – spektakl z wieloma druzgocącymi sekwencjami. W jednej z nich naga kobieta i mężczyzna byli selekcjonowani do śmierci w obozie koncentracyjnym.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi