Najważniejsze, że mogę wyjść z domu

Pracuję ósmy rok, lubię bardzo, jak jest dużo pracy, robienie kawy, espresso, cappuccino, gorącej czekolady, krojenie ciasta, sałatkę robiłam, tortille – wylicza Zuza niemal jednym tchem, choć z mówieniem ma trudności.

Publikacja: 09.02.2024 10:00

Do klubokawiarni toMy w Warszawie częściej zaglądają przypadkowi przechodnie niż okoliczni mieszkańc

Do klubokawiarni toMy w Warszawie częściej zaglądają przypadkowi przechodnie niż okoliczni mieszkańcy

W publikacji „Praca i zatrudnienie osób z niepełnosprawnością intelektualną” Karolina Pawłowska-Cyprysiak i dr Katarzyna Hildt-Ciupińska powołują się na badania, z których wynika, że „grupa ta postrzegana jest najczęściej jako: smutna, cierpiąca, nieprzewidywalna, powolna, potrafiąca kochać i zaprzyjaźnić się, ale również: agresywna, o niechlujnym wyglądzie, słaba, lękliwa, nerwowa, samotna, wycofująca się, niepewna siebie, niezadowolona z życia”. Oraz że w związku z powyższym zaledwie 3,1 proc. z nich ma stałą pracę.

Wśród tych szczęśliwców są Łukasz, Mateusz i Marta, zatrudnieni w klubokawiarniach w Warszawie i Częstochowie. Opowiadają „Plusowi Minusowi” o swoich doświadczeniach zawodowych.

Łukasz: – Kiedyś marzyłem, żeby pracować w salach weselnych, trochę się spełniło, bo pracuję w klubokawiarni. Już nie mam marzeń. Koncentruję się na tym, co teraz.

Mateusz: – Nie zawsze osoba z papierami (niepełnosprawnością – red.) może znaleźć pracę. Ja w ogóle się cieszę, że fundacja chce ze mną współpracować. Tutaj (w klubokawiarni) przynajmniej wszystko jest ustabilizowane, mogę w swoim tempie robić.

Marta: – Fajnie jest mieć pieniądze, coś własnego. I czegoś się w życiu nauczyć, żeby móc się usamodzielnić. Poradzić sobie, jak kiedyś zabraknie rodziców, nie musieć prosić kogoś o pomoc.

Czytaj więcej

Biedaszyby. Skansen, cmentarz czy poligon technologii

1.

Częstochowa, ul. Przemysłowa, róg Mielczarskiego. Dobry punkt (parę minut piechotą do dworca kolejowego, tyle samo do Galerii Jurajskiej), choć jeszcze do niedawna ta okolica nie cieszyła się dobrą sławą – Mielczarskiego była zwana „ulicą cudów”, przewrotnie, bo cudem było tu nie oberwać. „Położona na uboczu, zaniedbana, niepowalająca estetyką (…) to wymarzone miejsce dla miłośników ulicznych bójek. To także miejsce, w którym nikt nie chce znaleźć się sam po zmroku”, pisał parę lat temu portal Halo Częstochowa. Ale to właśnie tu znalazł się lokal dostosowany dla osób z niepełnosprawnością, w którym spółdzielnia socjalna Jasne, że alternatywa 21 otworzyła osiem lat temu klubokawiarnię Alternatywa 21.

– Rzeczywiście, ta dzielnica była od dawna dotknięta wieloproblemowością, nie było więc łatwo. Ale też nie było aż tak trudno, jak się spodziewaliśmy – śmieje się Paulina Fronczak, wiceprezes zarządu Fundacji Oczami Brata, która założyła spółdzielnię. I opowiada, że niektórzy zaglądali tu sami, zaciekawieni ulotkami, plakatami, flash mobami, innych zagadywali pracownicy, opowiadali, co się tu będzie działo. Pocztą pantoflową niosła się wieść, że będzie można dobrze zjeść i że „ci niepełnosprawni” wcale nie są tacy „inni”, jak by się wydawało. Trochę jednak trwało, zanim mieszkańcy się do nich przekonali. – Na początku zdarzało się, że wchodziły tu osoby pod wpływem alkoholu, czasem ktoś się przyczepił, „kto tutaj pracuje?!”. Parę razy musiała zadziałać grupa interwencyjna, ale bardzo szybko się to skończyło – zapewnia Paulina Fronczak. W łaski społeczności lokalnej wkupili się raczej po dobroci, chociaż donice z ziołami, które zasadzili na potrzeby restauracji, zostały skradzione niemal od razu. – Stwierdziliśmy, że jeśli zaprosimy sąsiadów do współpracy, poczują się za to współodpowiedzialni. Organizowaliśmy więc grille, nasadzenia, spotkania tematyczne, organizujemy co roku Festiwal Kultury Alternatywnej e/FKA. I z każdą donicą, z każdą kolejną imprezą widzimy, jak społeczność lokalna poznaje nas z innej perspektywy i coraz bardziej się do nas przekonuje.

Inną perspektywę mieli też poznać pracownicy klubokawiarni. Fundację znali już wcześniej: byli uczestnikami zajęć w placówkach dziennych, warsztatów terapii zajęciowej, występowali w teatrze Oczami Brata. – Zauważyliśmy, w jakich obszarach poruszają się najbardziej swobodnie: sprzątanie, praca w kuchni, za barem, relacje z klientami. I stwierdziliśmy, że właśnie w tym kierunku pójdziemy – wyjaśnia Fronczak. – Chcieliśmy mieć lokal gastronomiczny, w którym będą mieć bezpośredni kontakt z innymi ludźmi, nie tylko z nami, swoimi rodzicami i najbliższą rodziną, ale też otrzymają szansę na interakcję i integrację ze środowiskiem zewnętrznym.

Fundacja Oczami Brata wytypowała kilkanaście osób do praktyk w zaprzyjaźnionych kawiarniach. – Współuczestniczyli w przygotowaniu różnych dań pod okiem ekspertów, szefów kuchni, kelnerów i menedżerów sali, mieli zajęcia z matematyki, liczenia pieniędzy, spotkania z psychologiem – wylicza Paulina Fronczak. Finałem była wielka impreza i egzamin zarazem, na kolację zaproszeni zostali urzędnicy, wiceprezydenci, dyrektorzy lokalnych organizacji. – Tak wybraliśmy grono pracowników, którzy naszym zdaniem byli gotowi do podjęcia pracy.

Środowisko zewnętrzne zjawia się w Alternatywie 21 nie tylko w postaci mieszkańców, ale też: turystów, pracowników okolicznych firm czy grup mniej lub bardziej zorganizowanych. – Mamy na przykład zaprzyjaźnioną grupę hafciarek, głównie seniorek, które spotkały się u nas przypadkiem, zaprosiły koleżanki, grupa się rozrosła do prawie dziesięciu osób. Spotykają się regularnie, jednej z nich nawet organizowaliśmy wieczór panieński, a później małe wesele – opowiada Paulina Fronczak z rozczuleniem. – I właśnie o budowanie takich więzi nam chodzi.

W 2021 roku powstał drugi lokal, na płycie świeżo zrewitalizowanego Starego Rynku. – Chcieliśmy dać szansę nowym pracownikom, ale też naszym dotychczasowym nieco zmienić otoczenie. Czuliśmy, że jeszcze nie są gotowi do pracy na otwartym rynku, ale też wiedzieliśmy, że potrzebują czegoś nowego – wyjaśnia wiceprezeska. Po drodze jednak okazało się, że ta gotowość, by wypłynąć na szersze wody, w kilku osobach dojrzała. – Wyfrunęło nam już parę osób, na przykład Monika, która znalazła pracę w hotelu. Najpierw poszła spróbować, na parę dni, żeby sprawdzić, jak się zaaklimatyzuje, została otoczona takim wsparciem, że została na dłużej – opowiada Fronczak. I dodaje: – W takich momentach chyba najbardziej widać sens naszej pracy.

Zatrudnienie w spółdzielni socjalnej to tylko (i aż) jeden z etapów programu wsparcia osób z niepełnosprawnością intelektualną w Fundacji Oczami Brata. – Dążymy do ich jak największej samodzielności – podkreśla wiceprezeska. Droga, jaką przechodzą podopieczni, wiedzie od szkoły (specjalnej albo integracyjnej), przez kształcenie w jednej z placówek dziennych fundacji (m.in. warsztacie terapii zajęciowej). – Tam uczą się wszystkiego, co pozwala im później rozpocząć pracę w którejś z naszych klubokawiarni lub na otwartym rynku pracy. Kiedy ją rozpoczynają, mają pieniądze, a kiedy mają pieniądze – mogą zamieszkać samodzielnie – wyjaśnia Fronczak. Zaznacza przy tym, że nie każdy zdoła przejść tę ścieżkę. – To oczywiste, że są osoby różnie funkcjonujące, nie każda będzie w stanie wywiązywać się z pracy, obowiązków, niektórzy mimo wielkich nakładów wsparcia, nie są w stanie samodzielnie zjeść posiłku – podkreśla. Nie oznacza to jednak, że nie warto się starać. – Mnie ta walka o nich sprawia wielką satysfakcję. A co to daje im? O to już musi pani sama ich zapytać.

2.

Ja jestem kelnerką, pracuję, robię kawę. Mam aparat, bo jestem niedosłyszącą – Zuza przedstawia się z marszu. – Pracuję ósmy rok, lubię bardzo, jak jest dużo pracy, robienie kawy, espresso, cappuccino, gorącej czekolady, krojenie ciasta, sałatkę robiłam, tortille – wylicza niemal jednym tchem, choć z mówieniem ma pewne trudności. To przez wadę słuchu, Zuza nosi aparat w jednym uchu, w drugim ma założony implant, pierwszą operację przeszła w 2008, kolejną w 2022 roku. – Od małego miałam dużo aparatów. Czekałam, czekałam, długo czekałam na nowy implant. Bardzo się bałam operacji, co będzie, bardzo płakałam. Ale teraz lepiej słyszę.

To ważne nie tylko w pracy, gdzie nawet wcześniej sobie radziła (bo umie czytać z ruchu warg), ale też prywatnie, bo Zuza uwielbia słuchać muzyki. – Najbardziej lubię muzykę śpiewaną, na koncerty chodzę i też różne piosenki mam w komputerze albo płytę sobie puszczam. Moja mama lubi słuchać muzyki granej na pianinie, ja też z nią słucham, ale kiedyś aż usnęłam – śmieje się. W wolnych chwilach czyta sporo książek i uczy się menu na pamięć, żeby sprawniej obsługiwać gości. – Trzeba zapytać koleżanki, co mamy dzisiaj na danie dnia. Bo codziennie mamy inne, a resztę to ci pokażę – Zuza biegnie do baru, przynosi kartę, na jej przykładzie pokazuje, jak zbiera zamówienia. – Jak ktoś mówi szybko i nie rozumiem, to mówię, żeby pokazał palcem. I ja zapisuję na kartce – wyjaśnia. Gdy pytam, czy zdarzają się jakieś problemy, przypomina jej się jedna sytuacja: – Raz pan mówił, że mamy duże porcje. To ja mu powiedziałam, że może sobie wziąć na wynos.

Zuza lubi porządek nie tylko w pracy. – W domu wycieram kurz i odkurzam, sprzątam w szafie, bo dużo mam ubrań, kupuję sama w galerii raz w miesiącu. W pracy noszę ubrania czarne, a po pracy kolorowe – opowiada. W klubokawiarni pracuje nie tylko na froncie, umie pomóc w kuchni i umyć naczynia. – Ale najlepiej mi tu. Ja czuję się dobrze w pracy, bo nie lubię siedzieć w domu.

Marta, 31 lat, w Alternatywie 21 jako jedyna ze starej gwardii ma wykształcenie kierunkowe. – Chodziłam do zawodówki gastronomicznej, udało się, bo klasy miało nie być, ale zapisało się więcej osób i jednak zrobili – wyjaśnia. W klubokawiarni jest zatrudniona jako pomoc kuchenna, często wychodzi jednak za bar, przyjmuje zamówienia i rozlicza rachunki. Głównie natomiast pracuje na zmywaku, czasem ziemniaki obierze, generalnie więcej podgląda, niż sama gotuje, ale co podejrzy, może później powtórzyć w domu. – Sama nieraz coś upichcę, żeby rodzice czegoś innego spróbowali. Albo jak mama robi na obiad golonkę, której nie lubię, to muszę sama sobie coś ugotować, bo samą zupą człowiek się nie zaspokoi, prawda?

Samą pracą również nie, dlatego Marta spełnia się także prywatnie, przede wszystkim maluje, bo „każdy może malować, nie tylko dziecko, prawda?”. Lubi też zumbę, trenowała regularnie, ale przez problemy z kolanami musiała zrezygnować. Nie narzeka jednak, ma przez to więcej czasu, by pomagać w domu mamie i na spotkania z chłopakiem. Są razem od ponad siedmiu lat, tak się złożyło, że Marcie życie zawodowe i prywatne niemal w tym czasie się poukładało, planów jednak dalekosiężnych ani w jednym przypadku, ani drugim nie snuje. – Myślę przede wszystkim o tym, żeby dobrze funkcjonować na co dzień, spełniać się w kawiarni, cały czas być samodzielną.

Marta z lekkim rozrzewnieniem wspomina rekrutację. – Może dlatego się udało, że podeszłam na luzie, przyjmą mnie, to przyjmą, będzie, co będzie – mówi absolutnie beztrosko. Ale gdy pytam, co by było, gdyby jednak jej nie przyjęli, zamyśla się. – Pewnie dalej bym szukała pracy, bo w domu bym nie wytrzymała. W domu mi się nudzi, chcę do ludzi wyjść, pogadać, a w domu sami swoi. Po tacie chyba to mam, też z każdym zagada – śmieje się. Już na poważnie Marta przyznaje, że praca daje jej satysfakcję, jej rodzicom zaś spokój. – Bardzo się cieszą, że jestem samodzielna, że sama tu przyjeżdżam spod Częstochowy, że nikt mnie nie musi wozić – zauważa. – I ja się cieszę, że mogę sobie coś odłożyć, samej móc sobie zapłacić za własne przyjemności, a nie być zdaną tylko na kogoś.

Mateusz jest jeszcze bardziej wygadany i, jak sam mówi, „obeznany”. – Cały szkopuł w tym, że ja nie jestem po szkole gastronomicznej – podkreśla na dzień dobry. Najpierw przyuczał się na krawca, ale w szkole jego mama usłyszała: „syn sobie nie da rady”. – Wysłali mnie więc na tapicera, uczyłem się ściegów, miałem taką półokrągłą dratwę i tak szyłem i szyłem, i tak przez trzy lata – opowiada. – Ale w zakładach pracy chronionej nie ma pracy dla tapicera, więc i tak nic z tym nie mogłem zrobić. Tyle że jak sobie dzisiaj człowiek przypomina, to zawsze coś tam się przyszyje, nie?

Od ośmiu lat Mateusz sprawdza się więc w gastronomii, gotować co prawda potrafi („jajecznicę, ziemniaki się obierze, zawsze się jakiś podstawowy obiad zrobi”), brak mu jednak do tego cierpliwości. – Dlatego pracuję bezpośrednio przy gościu, na zapleczu po części też, ale raczej wolę mieć kontakt z ludźmi. Z reguły goście do nas przychodzą zawsze dobrze zjeść, ale wiadomo, czasem się jakiś trafi, co atmosferę popsuje, człowiek nie ma wpływu na to, kto przyjdzie – wyjaśnia. Przypomina sobie jednak tylko jeden incydent. – Straż miejska musiała kiedyś wyprowadzić pana z lokalu, bo przyszedł pod wpływem alkoholu, placki ziemniaczane zamówił, musieliśmy dzwonić, żeby go zabrali, bo chodził do innych stolików, gościom przeszkadzał.

Więcej nieprzyjemności Mateusz nie pamięta ani w żadnym z lokali Alternatywy 21, ani tym bardziej na wolontariacie. – Prezes fundacji mi zaproponował, żebym pomagał innym podopiecznym, na warsztatach terapii zajęciowej. Chodzę tam, kiedy mam wolne w pracy, sprzątam, pomagam gotować, kartki na Dzień Kobiet robić czy inne takie – opowiada. Sam dla siebie z kolei preferuje „komputer, telewizor, wyjście na spacer, jak pogoda pozwala”. – Na komputerze to głównie gry, kiedyś prowadziłem bloga, wrzucałem tam zdjęcia i linki do artykułów, fajnych stron, co uznałem za ciekawego. Ale przestałem, bo już pomysły mi się wyczerpały, a przez pracę też jakoś czasu nie było, żeby to kontynuować.

Praca daje mu przede wszystkim „samodzielność i satysfakcję”. – Finansową też? – dopytuję. – Też, też. Teraz raczej sam dysponuję swoimi pieniędzmi. Trzymam ogólnie na karcie, oszczędzam na wakacje – wyjaśnia. Najważniejsze jest jednak dla niego co innego. – Póki mam pracę, to wierzę w siebie – stwierdza zdecydowanie. A jakby tej pracy nie było? – To bym szukał innej albo chodził na wolontariat, byle w domu nie siedzieć – odpowiada Mateusz. I śmieje się: – Ale z wolontariatu człowiek nie pojedzie na wczasy.

Czytaj więcej

Jak zarobić na Pokemonach i zapalniczkach?

3.

Do klubokawiarni toMy w Warszawie częściej zaglądają przypadkowi przechodnie niż okoliczni mieszkańcy, bo lokal mieści się w Alejach Jerozolimskich, w samym sercu Warszawy, nieopodal słynnej Rotundy przy rondzie Dmowskiego. – Nieraz ktoś wchodzi i dopiero po chwili orientuje się, że pracują tu osoby z niepełnosprawnościami – przyznaje Emilia Jarosz, dyrektorka warszawskiego oddziału Fundacji Leny Grochowskiej. To trzeci lokal spod szyldu toMy, w 2022 roku powstały klubokawiarnie w Siedlcach i Gdańsku. Jeszcze wcześniej fundacja otworzyła: Warsztat Rękodzieła Artystycznego w Siedlcach, cztery pracownie rzemieślnicze w Łochowie (cukiernicza, ceramiczna, rzeźbiarska i tkacka) oraz pracownie ceramiczną i piekarniczo-cukierniczą na warszawskim Ursynowie. Zatrudnienie znalazło w nich kilkadziesiąt osób z niepełnosprawnością intelektualną, wodogłowiem, epilepsją, autyzmem, mózgowym porażeniem dziecięcym i schizofrenią.

Ale by sięgnąć początku, trzeba cofnąć się jeszcze dalej, do konkursu „Szukamy Nikifora”, organizowanego przez założycieli fundacji od 13 lat celem propagowania „sztuki amatorskiej oraz twórców z kręgu sztuki naiwnej, którzy wykształcili swój sposób obrazowania świata, niemieszczący się w naukowych schematach”. – Okazało się, że gros nagradzanych prac jest tworzona przez osoby z niepełnosprawnością intelektualną i w żaden sposób nie odbiegają jakością, wartością, techniką od tych nadsyłanych przez artystów pełnosprawnych. Wtedy zrodził się pomysł, żeby przyjrzeć się bliżej tej grupie osób i umożliwić im dalszy rozwój – opowiada Emilia Jarosz. Konkretnie zawodowy, bo ten w Polsce najbardziej kuleje. – Większość z nas przechodzi określony tryb: najpierw edukacja, przygotowanie do podjęcia pracy, później praca zawodowa, zakładanie rodziny, samorealizacja. Osoby z niepełnosprawnością intelektualną natomiast często są marginalizowane, traktowane stereotypowo jako nienadające się do pracy – zauważa dyrektorka. I podkreśla zdecydowanie: – Ja się z tym absolutnie nie zgadzam, uważam, że to świetni i wartościowi pracownicy dla pracowni rzemieślniczej bądź kawiarni.

W Fundacji Leny Grochowskiej umowę o pracę poprzedza trzymiesięczny staż, który pozwala poznać predyspozycje przyszłego pracownika. – Już w czasie rozmowy kwalifikacyjnej jesteśmy w stanie rozpoznać, gdzie dana osoba najlepiej by się czuła i sprawdziła, szkolimy ją wtedy od początku na konkretnym stanowisku, od podstaw i precyzyjnie – opowiada Emilia Jarosz. Zaznacza też, że zawsze można zmienić miejsce pracy, na przykład z kawiarni przejść do pracowni ceramicznej, gdzie jest mniej bodźców zewnętrznych (co zdarza się rzadko, na kilkudziesięciu pracowników takich migracji było kilka). – Są natomiast osoby, które uwielbiają serwowanie kawy i kontakt z ludźmi, idealnie nadają się do pracy kelnera – mówi dalej dyrektorka. I śmieje się: – Czasami wręcz zdarza się ich wyganiać z pracy, bo najchętniej zostaliby po godzinach, choćby na wolontariacie.

Trochę się dziwię, ale Emilia Jarosz szybko mi to wyjaśnia. – Kiedy pracują, nie muszą zostawać sami w domu albo chodzić do dziennego ośrodka. Co więcej, zarabiają pieniądze i mogą partycypować w kosztach utrzymania. Mogą wyjść do kina czy restauracji ze znajomymi za własną wypłatę, czuć się pełnoprawnymi członkami społeczności – wylicza Emilia Jarosz. – To wszystko zbiera mi się do jednego worka pod hasłem godność – zauważam. – Właśnie. Każdy powinien móc tak się poczuć, obojętnie, czy z niepełnosprawnością, czy bez.

W Fundacji Leny Grochowskiej nie ma taryfy ulgowej, pracownicy są traktowani normalnie – i to bardzo wpływa na ich codzienną normalność. – Widzimy, jakie zachodzą w nich zmiany: od osób wycofanych, zlęknionych, czy sobie dadzą radę, które nierzadko nigdy wcześniej nie wykonywały prostych domowych czynności – do pewnych siebie pracowników, którzy potrafią powiedzieć mi wprost: nie kupuj więcej tych produktów, bo nie nadają się do niczego – opowiada Emilia Jarosz. Szczerość swoich pracowników również docenia, być może najbardziej. – Oni nie noszą żadnej maski – i my też nie możemy, zostałyby zdarte w pół minuty. Od nich uczymy się absolutnej autentyczności – przekonuje dyrektorka. Nie tylko tego, Jarosz dodaje jeszcze: inne spojrzenie na świat i niezamartwianie się bzdurami. – Nasi pracownicy angażują się również jako instruktorzy i prowadzą warsztaty dla osób z zewnątrz. Proszę sobie wyobrazić, że przychodzi grupa menedżerów, dyrektorów, wszyscy pod krawatem, żyjący w świecie cyferek i wielkiego biznesu – i nagle nasz instruktor mówi do nich: „zdejmij tę marynarkę, bo się ubrudzisz”, „co robisz, siadaj i lep”. I widać, jak schodzi z nich ciśnienie i zaczynają się dobrze bawić.

Zdaniem dyrektorki warszawskich oddziałów Fundacji Leny Grochowskiej część osób wspiera takie miejsca z poczucia misji, żeby nie powiedzieć litości, by „jakoś pomóc tym biednym ludziom”. A tego zupełnie nie potrzeba. – Można tu przyjść jak do każdej innej kawiarni: żeby napić się dobrej kawy, zjeść ciasto, porozmawiać ze znajomymi. I zapewniam, że obsługa też jest fajna.

4.

Ania, ma 34 lata i zespół Downa, to ona serwowała nam herbatę. Powoli, ostrożnie, trochę dziwi się, że szefowa dziękuje za łyżeczkę i spodek, ale zaraz rozpromienia się w uśmiechu. Ania generalnie dużo się śmieje i gdy słyszy, że będzie w gazecie, i gdy opowiada o gościach kawiarni. – Lubię, jak wszyscy ludzie piją dużo kawy. Nie umiem robić, podaję, jak koleżanka do mnie mówi, żebym zaniosła kawę na tacy do picia – powoli skleja zdania. – Ania świetnie spełnia się w obsłudze, chociaż słabo mówi – wyjaśnia Emilia Jarosz. Dalej Ania opowiada sama: przychodzi do pracy o ósmej albo dziewiątej, najpierw pije kawę sama, później zanosi gościom do stolików, jak trzeba, to ciastka też. – Później myję stoliki, później łazienki. Jedna łazienka, druga, trzecia. I sprzątam, w sobotę było dużo ludzi i dużo sprzątałam – opowiada. Mieszka z mamą i młodszym bratem, który pracuje w siłowni, „tam, gdzie robi się trening, dźwiganie”. Chociaż wprost tego nie powie, zdaje się, że jest szczęśliwa, że ma własne pieniądze. Przynajmniej ja czuję od niej dumę, gdy znów uśmiecha się szeroko i mówi: – Idę z mamą i bratem do teatru. I buty chcę kupić, mama mi kupi za moją kartę.

Na piętrze, w pracowni ceramicznej spotykam Iliję. – Tutaj pracuję, robię miseczki z kulek, doniczki, kubeczki, różne ozdoby. Dzisiaj chcę jedną miseczkę zabrać do domu, bo moja babcia rozbiła miseczkę – przedstawia mi się na dzień dobry, zanim zdążę zadać pierwsze pytanie. Ma 25 lat, wcześniej odbył staż w pracowni ceramicznej fundacji na Ursynowie, uczęszczał też na warsztaty terapii zajęciowej stowarzyszenia Otwarte Drzwi na warszawskiej Pradze. – Jak się panu ta praca podoba? – ciągnę temat, a Ilija odpowiada: – Bardzo ładnie. Chcę szkliwić, wsadzić miskę do piecowni i później zabrać. I lepię, i szkliwię, i brązowię, wszystko robię tak, jak należy. Pracuje trzy dni w tygodniu. „Piątek, poniedziałek, sobotę i niedzielę” ma wolne, mieszka z mamą, tatą i babcią, „dziadek zmarł, pochowany na Ukrainie”. Do domowego budżetu nie musi się dokładać, pensję w większości odkłada, najchętniej wydałby ją na „nowy samochód”, ale jeszcze nie ma prawa jazdy, choć bardzo by chciał. Na razie wydaje więc na bieżąco. – Podchodzę do kawiarni, proszę kawę i cynamonkę, i płacę, z własnych pieniędzy.

Łukasz w zeszłym roku skończył szkołę, ma 24 lata, sam o sobie mówi: „już się starszy robię”. W klubokawiarni toMy pracuje od września 2023 roku. – Szukaliśmy pracy gdzie indziej, tam coś nie wyszło, później mama znalazła ogłoszenie i tutaj trafiłem, jak jeszcze remont był – wspomina. Pracuje kilka dni w tygodniu, „różnie to wygląda”, na zmianę poranną trzeba przyjść pół godziny wcześniej, żeby wszystko przygotować, po zmianie popołudniowej pół godziny zostać, żeby posprzątać, „zmywarkę jeszcze puścić”.

Rozmawiamy o sąsiednim lokalu typu fast food, gdzie nieraz zagląda, by coś zjeść, a Łukasz aż się za głowę łapie. – Tam to jest dopiero ciężka robota, cały czas muszą robić te kanapki. A tu? Tu pogadać z gościem lubię, ale nie zawsze można, jest dużo pracy na zmywaku – wyjaśnia. Poza zmywaniem Łukasz przynosi zamówienia do stolików, „czasami robi się coś na kasie, ale to z pomocą”. – Taka normalna obsługa – wzrusza ramionami, a zaraz śmieje się: – Czasem mnie (goście) mylą, na przykład pytają coś po angielsku. Bo ja normalnie wyglądam, nie mam żadnych takich widocznych (niepełnosprawności). A ludzie są mili, nie było takich przypadków, żeby ktoś chamsko się odezwał.

Jak zapewnia dalej, w pracy mu się podoba, „fajnie jest, ciekawie czasami, dużo się dzieje, dużo jest imprez”. Na ostatniej, wernisażu zdjęć koleżanki Agnieszki Bauer, akurat nie był, ale zazwyczaj się zjawia, nawet po godzinach. W wolnych chwilach poza tym robi „różne rzeczy”, „długo by opowiadać”. – Kiedyś uprawiałem sport, jak jeszcze do szkoły chodziłem, na różne zawody jeździliśmy, zdobywało się medali, pucharów. Teraz mam mało czasu, lubię czasami oglądać mecze w telewizji, na przykład siatkówkę. No i w komputerze siedzę. Ale nie gram, dla mnie to szkoda czasu, nie rozumiem tych osób, co grają tyle godzin – Łukasz kręci głową z niedowierzaniem. Wyjaśnia też, że zanim siądzie do komputera, czyli do przyjemności, najpierw odhacza obowiązki do wypełnienia. – Czasami trzeba ogarnąć pranie, sam pralkę puszczam, czasami w tygodniu pokój trzeba posprzątać, już wcześniej to umiałem. I po schodach umiem chodzić, złapałem kiedyś ten trik, mogę chodzić też z ciężkimi rzeczami. Już takie rzeczy nosiłem, że głowa mała.

Czytaj więcej

Adopcja psa. Dlaczego schroniska i fundacje robią ostrą selekcję kandydatów

Gdy pytam, co daje mu praca w klubokawiarni, stwierdza, że to „ciekawe pytanie” i zastanawia się dłuższą chwilę. – Własne pieniądze? – podpowiadam. – Wiadomo. Ale pieniądze to nieważna rzecz, pieniądze szczęście dają, ale na krótko. Jak słyszę, że dają, to mi się chce śmiać – i faktycznie, Łukasz śmieje się gromko. – To co panu daje szczęście? – dociekam. – Ja strasznie lubię wchodzić w polemikę, dyskutant jestem, tak o mnie mówią. Tutaj tego nie widać, ale czasami jestem ostry w dyskusjach. O życiu na przykład, o polityce też. Ale polityka to jest brudna rzecz, ciężki temat. Mogę coś o tym powiedzieć, tylko szkoda mi czasu.

Łukasz chce już wracać do pracy. – Skoro nie dla pieniędzy, to po co pan tu pracuje? – udaje mi się go zatrzymać ostatnim pytaniem. – Żeby wyjść z domu. Bo po cholerę siedzieć w domu? – rzuca, wstając od stolika. Zatrzymuje się jednak jeszcze na chwilę, by opowiedzieć, że z kolegami ze szkoły kontakt mu się urwał, ale z tego, co wie, większość nie pracuje, „siedzą właśnie w domach”. – Cieszę się, że mam pracę, rodzice też się cieszą, bo teraz robotę ciężko jest znaleźć, taka prawda. Mam szczęście, bo mi się udało.

W publikacji „Praca i zatrudnienie osób z niepełnosprawnością intelektualną” Karolina Pawłowska-Cyprysiak i dr Katarzyna Hildt-Ciupińska powołują się na badania, z których wynika, że „grupa ta postrzegana jest najczęściej jako: smutna, cierpiąca, nieprzewidywalna, powolna, potrafiąca kochać i zaprzyjaźnić się, ale również: agresywna, o niechlujnym wyglądzie, słaba, lękliwa, nerwowa, samotna, wycofująca się, niepewna siebie, niezadowolona z życia”. Oraz że w związku z powyższym zaledwie 3,1 proc. z nich ma stałą pracę.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem