Hafize Gaye Erkan, nowo mianowana prezes banku centralnego Turcji, w wywiadzie dla dziennika „Hurriyet” skarży się, że nie stać ją na wynajęcie samodzielnego mieszkania w Stambule i musi mieszkać z mamą. Jako prezeska najważniejszej instytucji finansowej zarabia równowartość 5,5 tys. dol. miesięcznie. To suma co prawda pięć razy mniejsza niż ta, która co miesiąc wpływa na konto prezesa NBP Adama Glapińskiego, ale 14 razy większa niż średnie wynagrodzenie w Turcji. Jednak Stambuł faktycznie stał się miastem nieznośnie drogim. – Jak może być tu drożej niż na Manhattanie? – dziwiła się turecka finansistka.
Zostawmy na boku rozważania, czy to tylko zagranie retoryczne, czy faktycznie Gaye Erkan ma problem, bo biorąc pod uwagę fakt, że przez lata robiła karierę na najwyższych szczeblach w prywatnym sektorze bankowym m.in. w USA, prawdopodobnie zdołała odłożyć pieniądze na zakup mieszkania nawet w tak drogim mieście jak Stambuł. Ale jej wypowiedź uzmysławia opinii publicznej, co dzieje się w jej kraju. Podwyżki czynszów w Turcji stały się tak gwałtowne, że doprowadziły do przemocy między właścicielami a najemcami, a media donoszą o 11 ofiarach śmiertelnych i 46 rannych – informuje Euronews. Czynsze wzrosły średnio o 121 proc. w ciągu ostatniego roku, a w dużych miastach, takich jak Ankara i Stambuł, nawet o 188 proc.
Czytaj więcej
Na razie to jeszcze nie odwrót od klimatycznej agendy Unii Europejskiej. Ale coraz częściej w głównym nurcie unijnej polityki słychać apele o spowolnienie zielonej transformacji.
Na dzieci nie ma miejsca
Nie lepiej jest w wielu innych europejskich stolicach i w ogóle w dużych miastach. Problem braku mieszkań w przystępnej cenie staje się zarzewiem niepokojów społecznych, napędza niechęć do imigrantów, przyczynia się do rosnącego ubóstwa, wpływa na zmiany demograficzne. Flagowy dziennik wieczorny francuskiej stacji telewizyjnej TF1 pokazał ostatnio długi materiał o tym, jak dramatycznie spada wskaźnik urodzeń i dlaczego. Kraj, który jeszcze kilkanaście lat temu szczycił się najwyższym wskaźnikiem w UE na poziomie dwójki dzieci na kobietę, teraz ma 1,8. To i tak dużo więcej niż w Polsce, gdzie wskaźnik urodzeń wynosi niespełna 1,4. Ale Francuzów to niepokoi, bo przecież ich polityka przez długi czas przynosiła efekty. Świetny system żłobków i przedszkoli gwarantował kobietom powrót na rynek pracy po urodzeniu dzieci, a ulgi podatkowe na wielodzietne rodziny dawały wytchnienie finansowe i zachęcały do posiadania więcej o jednego czy dwóch szkrabów. Ale to wszystko działa dopóty, dopóki główny odbiorca tej polityki – klasa średnia – jest w stanie umiarkowanie się bogacić. Tymczasem znaczącym obciążeniem staje się dla niej koszt mieszkań. We Francji ceny mieszkań wzrosły w ciągu ostatnich 20 lat o 125 proc. – cztery razy szybciej niż wynagrodzenie. Z danych OECD wynika, że w stolicy Francji zakup średniej wielkości mieszkania wymagałby odłożenia na ten cel całości średniego wynagrodzenia z 22 lat pracy. Paryż zawsze uchodził za drogie miasto, ale nożyce się jeszcze rozwierają, bo kilkanaście lat temu zakup takiego mieszkania kosztował 15 lat średnich zarobków.
Wybór dużego miasta, niekoniecznie nawet Paryża, powoduje, że koszt zakupu mieszkania i związanego z nim kredytu hipotecznego lub koszt jego wynajmu staje się ogromnym obciążeniem dla domowego budżetu. Ludzie wyjeżdżają więc na prowincję, bo tam taniej i łatwiej o dach nad głową. Ale potrzebne są dwa samochody, żeby dojeżdżać do pracy i dowozić dzieci do szkoły. I opiekunka lub babcia, żeby dzieci ze szkoły odebrać. Jedna z rodzin pokazywanych w materiale wyemitowanym przez dziennik to właśnie rodzice dojeżdżający godzinę do pracy i babcia, która odbiera ich dzieci ze szkoły. Inny przykład to mieszkająca w skromnych warunkach rodzina z jednym dzieckiem. Matka mówi, że posiadanie kolejnych dzieci znacząco obniżyłoby i tak niezbyt wysoki komfort ich funkcjonowania.