Czy dezinformacja nas zabije? Media społecznościowe to nie jest największy problem

W walce z dezinformacją przecenia się rolę mediów społecznościowych, a nie przykłada dość wagi do wszystkich innych części ekosystemu informacyjnego, czyli mediów tradycyjnych, osób kształtujących opinie, influencerów, ekspertów - mówi Jakub Kalenský, ekspert od dezinformacji rosyjskiej.

Publikacja: 27.10.2023 10:00

Czy dezinformacja nas zabije? Media społecznościowe to nie jest największy problem

Foto: mat.pras.

Plus Minus: Kolejna krwawa wojna – w Gazie – i kolejna wojna w przestrzeni wirtualnej. Czy ta wojna na dezinformację w sieci jest inna od podobnych tego typu, na przykład tej towarzyszącej agresji Rosji na Ukrainę?

Widzimy wiele podobieństw, a przede wszystkim to, że media społecznościowe to zdecydowanie nie jest nasz jedyny problem. I może to nawet nie jest największy problem. Głównym problemem jest to, kiedy dezinformacja penetruje media głównego nurtu, kiedy powtarzają ją wysokiej rangi politycy czy decydenci albo tacy influencerzy jak Elon Musk. Narracja powtarzana tymi kanałami ma znacznie większy wpływ niż ta uprawiana przez trolli w mediach społecznościowych. O niej pisze się wiele, ale jej zasięg czasem jest mniejszy. I to mnie najbardziej niepokoi. Mimo że mówimy dużo o dezinformacji, szczególnie w reakcji na to, co robi Rosja w ostatnich latach, to pewne wzorce ciągle są powtarzane. Poważne media powołują się na znanych kłamców, jakby to były źródła informacji.

Może pan podać przykład?

No, choćby eksplozja w szpitalu w Gazie. Śledzę, jak zmieniały się nagłówki w „New York Timesie” w tekstach na ten temat. Najpierw uznano to za ostrzał Izraela, potem może nie za atak, i może nie Izraela, wreszcie zmieniano liczbę ofiar. A wszystko zaczęło się od cytowania władz Gazy. Moim zdaniem to niewłaściwe. Informacji z takiego źródła nie możemy dać w nagłówku w sposób sugerujący, że to fakt. („NYT” sprostował potem tę informację i zamieścił wyjaśnienie, że wspomniany artykuł nie spełniał jego standardów redakcyjnych – red.). Jeśli chodzi o wojnę Rosji z Ukrainą, to weźmy choćby wypowiedź papieża Franciszka sugerującą, że może rosyjska agresja została częściowo sprowokowana przez Zachód. A Elon Musk regularnie powtarza niektóre wątki narracji rosyjskiej akcji dezinformacyjnej.

Przypominam sobie, gdy „Motorola” (wł. Arsen Pawłow – red.), jeden z rosyjskich dowódców wojskowych w Donbasie, został zabity w 2016 r. I jedno z zachodnich mediów napisało w tytule tej wiadomości, że zabili go ukraińscy nacjonaliści. Co było przecież kłamstwem suflowanym przez rosyjski ekosystem dezinformacji. Nie było na to dowodów, Ukraińcy temu zaprzeczali. Nie twierdzę, że poważne, tradycyjne media mają złe intencje. Nie, najczęściej robią to bezwiednie. Ale, niestety, pomagają twórcom dezinformacji osiągać ich cele. Niepokojące jest, że nie ma ciągle bardziej skutecznych mechanizmów zapobiegania takim sytuacjom.

Czytaj więcej

Żal Zełenskiego i niejasne sygnały Bidena. Krajobraz po szczycie NATO w Wilnie

Nie sądzi pan, że to efekt presji mediów społecznościowych? Informacje tam rozchodzą się tak szybko, że media tradycyjne nie mogą tego tak po prostu ignorować i angażują się w ten wyścig, z ryzykiem popełnienia błędów.

Rozumiem ten argument, ale mimo wszystko uważam, że poważne media powinny mieć pewnego rodzaju kodeks. Że nie muszą być pierwsze, ale muszą być wiarygodne. Myślę więc, że jest wybór dla tradycyjnych dziennikarzy. Są sposoby, żeby pisać o takich niejasnych sytuacjach, jak choćby eksplozja w szpitalu w Gazie, w sposób, w którym podajemy to, czego jesteśmy pewni, a unikamy tego, o czym nie wiemy. Może nawet podkreślając w relacji dziennikarskiej, czego nie wiemy. Zresztą to się przecież dzieje, choćby w doniesieniach z Ukrainy, gdy media podają: nie jesteśmy w stanie zweryfikować liczby ofiar tego ataku. I tak trzeba robić. Ale, niestety, ciągle dochodzi do incydentów. I nie uważam, że możemy za to winić wyłącznie media społecznościowe, choć z pewnością one odgrywają w tym jakąś rolę.

Przypomina się wydarzenie z listopada 2022 r., gdy zabłąkana rakieta zabiła dwie osoby w Przewodowie we wschodniej Polsce. Poważna agencja AP podała wtedy, że to rosyjska rakieta, powołując się na amerykańskie źródła rządowe. Dopóki nie okazało się, że to zabłąkana rakieta ukraińska.

Pamiętam to bardzo dobrze, ale nie umieściłbym tego we wspomnianej kategorii. To był błąd dziennikarski, a nie uleganie celowej dezinformacji. Konsekwencje mogły być bardzo poważne, ale to wciąż tylko błąd.

Pomówmy o Rosji. Dziś wspomina się o dezinformacji organizowanej przez ten kraj głównie w kontekście wojny w Ukrainie, ale przecież już wcześniej Rosja stała za wieloma akcjami dezinformacyjnymi. Były wybory w różnych państwach, była pandemia. Czy dałoby się wskazać jakieś wydarzenie, za którym stała wyjątkowo mocna rosyjska narracja?

Oni starają się konkurować z normalnymi mediami, więc informują o wydarzeniach, które pojawiają się też w innych mediach. Jednak robią to w sposób, który ma być zgodny ze strategicznymi celami Kremla. A te są bardzo proste. Chodzi o osłabienie Zachodu i wzmocnienie Rosji w tej grze o sumie zerowej. Można do tego używać różnych tematów, np. w przypadku Ukrainy pisać, że Rosja nie robi nic złego, a Zachód dostarcza broń. Ale można też używać do tego celu wyborów. To bardzo dobry pretekst, jeśli chce się podważyć zaufanie społeczeństwa do instytucji, na przykład poprzez rozpowszechnianie narracji, że wyniki referendum czy wyborów będą sfałszowane. Taką narrację widzieliśmy w przypadku przynajmniej 20 wyborów w ostatnich latach. W przypadku referendum w sprawie brexitu, niepodległości Szkocji, w wyborach prezydenckich w Czechach w 2012 i 2018 r. czy – to najsłynniejszy przykład – wyborach prezydenckich w USA. Ta narracja: „nie ufajcie instytucjom i nie ufajcie mediom”, jest ciągle odgrzewana. I wybory, ze swoim wysokim poziomem emocji, są świetnymi wydarzeniami dla szerzenia takiej propagandy.

Są też inne wydarzenia, jak np. katastrofy czy ataki terrorystyczne. „To wszystko było inscenizowane, to nie był atak terrorystyczny ale tak naprawdę wasz rząd zabił tych ludzi”. Czy tragedie jak pandemia Covid-19. To był idealny pretekst, żeby podważać zaufanie społeczne do instytucji mediów. „Wirusa nie ma albo to spisek, albo to amerykańska armia dostarczyła go do Chin”. Czyli, podsumowując, jest strategiczny cel w postaci osłabiania Zachodu, czy innego wroga Moskwy, i wzmacniania Rosji. By zrealizować ten strategiczny cel, stosuje się różne taktyki i wykorzystuje różne wydarzenia, czy to atak terrorystyczny, wybory, czy pandemię. Czy też śledztwo antydopingowe.

A co sądzi pan o ostatnich polskich wyborach? Były tam przykłady rosyjskiej dezinformacji?

Biorąc pod uwagę, jak mocno spolaryzowana jest polska scena polityczna, jaka mogłaby być rola Rosji? Zupełnie hipotetycznie jest w jej interesie istnienie takiej mocno spolaryzowanej sceny, w której strona A nie chce rozmawiać ze stroną B. Ale to teoretyzowanie, nie znam żadnych dowodów na ingerencję Rosji. Poza tym mam wrażenie, że po tej pełnowymiarowej agresji na Ukrainę Rosja ogranicza nieco swoją aktywność dezinformacyjną w innych dziedzinach. Po prostu większość swoich zasobów koncentruje na temacie ukraińskim.

A niedawne wybory na Słowacji?

Na Słowacji sytuacja wygląda niepokojąco, ale znów głównie z tego powodu, jak wielu polityków krajowych powtarza rosyjską narrację. I na pewno Rosja jest z tego powodu bardzo szczęśliwa. Ale czy słowaccy politycy czytali notatki dostarczane przez Rosjan, tego, oczywiście, nie wiem.

Mówi pan, że Rosja koncentruje swoje wysiłki dezinformacyjne na Ukrainie. Ale czy nie ma pan wrażenia, że to nie jest w 100 procentach skuteczna operacja? Zachód jest zjednoczony w poparciu dla Kijowa, mimo oczywistych bieżących negatywnych skutków dla społeczeństw zachodnich. Z kolei kraje rozwijające się, choć oczywiście nie tak proukraińskie jak Zachód, nie są przecież całkiem zjednoczone w poparciu dla Rosji.

To zależy od perspektywy. Z pewnością nawet wielu Ukraińców się z tym zgodzi, że skoro mamy poparcie polityczne Zachodu, dostajemy pomoc finansową i broń, to znaczy, że rosyjska dezinformacja nie działa. Ja jestem bardziej ostrożny w ocenie i jednak wskazałbym na sukcesy Rosji. W niektórych państwach europejskich 20–30 proc. ludzi wierzy, że to Zachód wciągnął Rosję w tę wojnę. To mnie bardzo martwi. Taki odsetek jest bardzo wysoki, przecież w praktyce z 20- czy 30-procentowym poparciem można mieć swojego premiera.

Oczywiście, w Estonii, Finlandii czy Polsce ludzi wierzących w narrację rosyjską będzie z pewnością mniej, ale im dalej na południe, tym będzie ich więcej. Najwięcej jest ich na Węgrzech, w Bułgarii i Grecji, dość dużo również we Włoszech. To pokazują badania opinii publicznej.

Kolejna niepokojąca sprawa: ile czasu minęło, zanim niezbędna broń dotarła do Ukrainy? Mówimy o sześciu–siedmiu rodzajach sprzętu, których Ukraina desperacko potrzebowała już w lutym i marcu 2022 r., ale dostała dopiero wiele miesięcy później. Bo Zachód nie chciał eskalować konfliktu. Widzimy też spadające poparcie dla Ukrainy w USA, szczególnie wśród republikanów. Rosjanie z pewnością poczytują to sobie za swój sukces. Nie jestem więc w tej sprawie pełnym optymistą.

Wróćmy do Europy. W czerwcu 2024 r. odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego. Czy spodziewa się pan nasilonych działań dezinformacyjnych ze strony zagranicznych podmiotów?

Z jednej strony nie wiem, czy to będzie najwyższy priorytet dla Moskwy. Nawet w krajach UE to przecież nie jest najwyższy priorytet, frekwencja jest tam zwykle niższa niż w wyborach krajowych. Z drugiej strony w tych wyborach partie będące sojusznikami Rosji uzyskują wyniki lepsze, a czasem znacząco lepsze niż w wyborach krajowych, właśnie z powodu tej niższej frekwencji. Przez długi czas był to przypadek Marine Le Pen, a to przecież niejedyna sojuszniczka Putina w Parlamencie Europejskim. Sądzę więc, że Rosja będzie się koncentrowała na wsparciu radykałów z prawej i lewej strony sceny politycznej, szerząc typową narrację w stylu: „zbyt dużo Brukseli”, „za dużo poparcia dla Ukrainy”, „UE zmusza do bycia gejem i promuje pedofilię” itp. Na pewno pojawią się też oskarżenia pod adresem Brukseli o manipulowanie wynikiem wyborczym, żeby właśnie nie dać wygrać tym radykalnym partiom.

Nie sądzę natomiast, żeby intensywność tego przekazu była znacząco większa niż w przeszłości. Nie spodziewam się operacji na miarę tej przeprowadzonej przed wyborami prezydenckimi w USA w 2016 r. Wtedy naprawdę Rosjanie mnóstwo w to zainwestowali.

Czytaj więcej

Federacja czy suwerenność? Dokąd zmierza Unia Europejska

Spodziewa się pan takiego samego natężenia w kolejnych wyborach w USA w 2024 r.?

Gdybym zasiadał na Kremlu, z pewnością tak bym zrobił. Jak wczytać się w raporty wywiadowcze Estonii czy Litwy, to widać, że Putin przygotowuje się na długą wojnę. Czeka po prostu, aż wsparcie Zachodu dla Kijowa osłabnie. A ponieważ USA udzielają największego wsparcia Ukrainie, w sensie wojskowym, to gdybyśmy tam, za oceanem, zobaczyli wahanie, byłoby to wielkim ciosem dla Ukrainy. I mogliby wtedy zakładać, że może niektóre europejskie kraje podążą tym tropem. Szczególnie te położone bardziej na zachodzie czy południu, które nie czują się bezpośrednio zagrożone przez Rosję. Tak więc wybory w USA będą dla rosyjskiej machiny propagandowej ważniejsze niż europejskie.

Dezinformacja nie słabnie, ale my nie jesteśmy już tak bezbronni w konfrontacji z nią. Weźmy choćby ostatnie listy komisarza Thierry’ego Bretona do Elona Muska i Marka Zuckerberga, dotyczące dezinformacji na ich platformach, X i Facebooku, w sprawie konfliktu w Gazie. To efekt nowych unijnych regulacji – po raz pierwszy mamy przepisy regulujące zachowanie platform, jeśli chodzi o zamieszczane na nich treści. Jak traktować te listy? To ostrzeżenie?

Nie wiem, czy to będzie skuteczne czy nie. Jest tu zbyt dużo zmiennych. Dobrze, że Komisja te listy wysyła – to ważny gest. Martwi mnie tylko ogólnie europejska reakcja. Ciągle wydaje mi się, że rola mediów społecznościowych jest nieco przeceniana, a nie przykłada się dość wagi do wszystkich innych części ekosystemu informacyjnego, czyli mediów tradycyjnych, osób kształtujących opinie, influencerów, ekspertów. Boję się, że to po prostu najmniej kontrowersyjna rzecz. Bo nikt w Europie nie zaprotestuje, gdy będziemy wywierać presję na wielkie i złe amerykańskie korporacje. Ale dużo bardziej kontrowersyjne politycznie byłoby, gdybyśmy zabrali się za europejskie podmioty szerzące dezinformację. Chciałoby się zobaczyć więcej działań w tym zakresie.

Czytaj więcej

Katarskie łapówki w świątyni demokracji

Tak więc, oczywiście, dobrze, że jest wywierana presja na media społecznościowe. One odgrywają ważną rolę i istotne jest, żeby wzięły na siebie odpowiedzialność. Ale chciałbym, żebyśmy też zajęli się innymi. Bo dla pewnych grup odbiorców media społecznościowe nie są nawet najważniejszymi kanałami informacji. Na przykład w Czechach najbardziej narażeni na dezinformację są emeryci na terenach wiejskich. Większość z nich nie widziała platformy X (dawny Twitter – red.) czy Facebooka. Dezinformacja między nimi wędruje poprzez łańcuszki e-mailowe. Wreszcie te przepisy w ogóle nie zajmują się przypadkami rosyjskiej dezinformacji „wypranej” przez europejskie podmioty i potem rozpowszechnianej jako własne informacje. Weźmy przykład nieudanego otrucia Siergieja Skripala (zamachu na życie byłego oficera rosyjskiego wywiadu wojskowego i jego córki dokonano w marcu 2018 r. w Wielkiej Brytanii – red.). Rosja rozpowszechniała wtedy taką informację, że nowiczok to nie jest rosyjska trucizna, że mógł być wytworzony właściwie wszędzie, choćby w Czechach. Czeskie służby natychmiast zareagowały, że to nieprawda, nowiczok nie jest u nich produkowany. Ale ówczesny prezydent Miloš Zeman, bardzo prorosyjski, powiedział, że tak, to możliwe. I wszystkie media czeskie musiały go cytować. To właśnie przykład dezinformacji, z którą nic nie robimy, a koncentrujemy się na mediach społecznościowych. Musimy skończyć z myśleniem, że koncentrując się na jednej sprawie, rozwiążemy problem.

Jakub Kalenský

Wicedyrektor COI Hybrid Influence w Helsinkach będącego centrum eksperckim NATO.

Plus Minus: Kolejna krwawa wojna – w Gazie – i kolejna wojna w przestrzeni wirtualnej. Czy ta wojna na dezinformację w sieci jest inna od podobnych tego typu, na przykład tej towarzyszącej agresji Rosji na Ukrainę?

Widzimy wiele podobieństw, a przede wszystkim to, że media społecznościowe to zdecydowanie nie jest nasz jedyny problem. I może to nawet nie jest największy problem. Głównym problemem jest to, kiedy dezinformacja penetruje media głównego nurtu, kiedy powtarzają ją wysokiej rangi politycy czy decydenci albo tacy influencerzy jak Elon Musk. Narracja powtarzana tymi kanałami ma znacznie większy wpływ niż ta uprawiana przez trolli w mediach społecznościowych. O niej pisze się wiele, ale jej zasięg czasem jest mniejszy. I to mnie najbardziej niepokoi. Mimo że mówimy dużo o dezinformacji, szczególnie w reakcji na to, co robi Rosja w ostatnich latach, to pewne wzorce ciągle są powtarzane. Poważne media powołują się na znanych kłamców, jakby to były źródła informacji.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi