Federacja czy suwerenność? Dokąd zmierza Unia Europejska

Z każdą dekadą, i za zgodą państw członkowskich, Unia Europejska coraz bardziej przypomina federację. To, że nią się w końcu stanie, nie jest jednak wcale nieuchronne. Nie tylko dlatego, że w unijnych dyskusjach raczej unika się używania słowa na „f".

Aktualizacja: 31.12.2021 06:13 Publikacja: 31.12.2021 06:00

Federacja czy suwerenność? Dokąd zmierza Unia Europejska

Foto: Bloomberg

W dyskusjach o kompetencjach Unii Europejskiej chyba żadne słowo nie wzbudza takich emocji jak „federalizm". W Polsce debata na ten temat rozgorzała, gdy nowy niemiecki rząd, złożony z socjaldemokratów, liberałów i Zielonych, opublikował swoją umowę koalicyjną. W części dotyczącej przyszłości Europy pojawia się temat trwającej właśnie debaty w ramach Konferencji o Przyszłości Europy. „Konferencja powinna doprowadzić do zwołania konwentu konstytucyjnego i dalszego rozwoju europejskiego państwa federalnego" – brzmi fragment niemieckiego dokumentu. To wywołało gwałtowną krytykę ze strony przedstawicieli polskiego rządu. „To potwierdziło moje ostrzeżenia. Celem ma być europejskie, kierowane przez establishment UE superpaństwo" – ogłosił Zbigniew Ziobro w wywiadzie dla „Do Rzeczy". Jeszcze ostrzej ocenił to Bogdan Rzońca, poseł PiS: „Zapowiedź nowego niemieckiego rządu, że trzeba budować europejskie państwo federalne, jest po prostu skandalem".

Zapis z niemieckiej umowy trzeba opatrzyć kilkoma zastrzeżeniami. Po pierwsze, to tylko ogólnie wyrażone życzenie, z którego nic konkretnie nie musi wynikać: wszystkie partie głównego nurtu w Niemczech są proeuropejskie i zawsze mówiły o konieczności głębszej integracji. Po drugie, Niemcy są państwem federalnym, zatem dla nich taka forma integracji może być optymalna. I nie kojarzy się wcale z procesem nieuprawnionego przejmowania władzy, ale wręcz przeciwnie: tworzenia takiej równowagi instytucjonalnej, gdzie kompetencje rządu federalnego i rządów krajów związkowych są ściśle określone, a interesy tych drugich właśnie dobrze chronione przed centralizacją. Zresztą widać to wyraźnie, gdy przeczyta się cały fragment, a nie tylko jedno przytaczane w polskiej debacie zdanie. „Konferencja powinna doprowadzić do zwołania konwentu konstytucyjnego i dalszego rozwoju europejskiego państwa federalnego, które również jest zorganizowane w sposób zdecentralizowany, zgodnie z zasadami pomocniczości i proporcjonalności oraz oparte na Karcie Praw Podstawowych. Chcemy wzmocnić Parlament Europejski (PE), np. w zakresie prawa inicjatywy; najlepiej w traktatach, w przeciwnym razie międzyinstytucjonalnie. Ponownie przyznamy pierwszeństwo metodzie wspólnotowej, ale w razie potrzeby pójdziemy dalej z poszczególnymi państwami członkowskimi".

Po trzecie, cytat wyraźnie odnosi się do prac Konferencji nt. Przyszłości Europy, która – inaczej niż w przeszłości konferencje międzyrządowe przygotowujące zmiany traktatów – nie ma w swoich zadaniach wpisanego celu napisania nowego traktatu i reformy instytucjonalnej UE. To raczej ćwiczenie propagandowe i społeczne, mające pokazać, że unijne instytucje biorą pod uwagę głosy zwykłych obywateli i mogą na tej podstawie zaproponować jakieś ulepszenia w funkcjonowaniu UE. Ale niekoniecznie, a raczej nawet na pewno, nie będzie to nowy traktat, a więc nie ma mowy o tworzeniu federalnego superpaństwa. Tego nie chcą po prostu rządy państw członkowskich, a do tak poważnych zmian w UE potrzebna jest jednomyślność.

Im Unia większa i bardziej różnorodna, tym mniejsze szanse na wyrażone wprost poparcie dla idei federacji. I chodzi nie tylko o wątpliwości nowych członków, ale też państw założycielskich. Tradycyjnie przeciwko federacji zawsze wypowiadała się bardzo przywiązana do swojej suwerenności Francja. Również Holandia w dyskusjach o kolejnych kompetencjach dla UE zachowuje daleko idącą wstrzemięźliwość i uważa, że w wielu sprawach, niekluczowych dla sprawnego funkcjonowania wspólnego rynku, lepiej poradzi sobie sama.

Czytaj więcej

Bruksela: Płoty na granicy tylko za krajowe pieniądze

Drogi do federacji

Spór o to, czy UE ma być federacją, nie jest w Unii nowy i towarzyszy jej właściwie od początku integracji. Intelektualiści czy politycy, których wiąże się z projektem europejskim, mieli na ten temat różne zdanie, ale ostatecznie zwyciężyła linia Jeana Monneta. Francuski polityk, dziś znany jako ojciec założyciel UE, był rzutkim biznesmenem, który m.in. koordynował dostawy wojskowe Anglii i Francji w czasie I wojny światowej, stabilizował waluty krajów Europy Środkowej w okresie międzywojennym, a potem w czasie II wojny światowego doradzał Churchillowi i Rooseveltowi wspólną produkcję uzbrojenia. To on stał za pomysłem stworzenia Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, która poprzez wspólne zasady produkcji kluczowych surowców miała zapobiec tragicznym w skutkach sporom w Europie. Był zwolennikiem Stanów Zjednoczonych Europy, ale jego pomysły na wspólnotę to nie był federalizm. Podejście Monneta nazywane jest neofunkcjonalizmem i polega na stopniowym rozszerzaniu kompetencji UE na kolejne obszary. Inaczej niż w federalizmie (jego zwolennikiem był Altiero Spinelli), gdzie z góry określa się podział pionowy między organem centralnym federacji a organami państw je tworzących. Punkt dojścia jest faktycznie ten sam – Stany Zjednoczone Europy – ale metoda inna. Ta Monneta znacznie bardziej czasochłonna i niemówiąca wprost o federacji.

Z czasem więc, poprzez kolejne reformy i zmiany traktatów, UE nabrała wiele cech federacji. Ma wiele rządów – ten w Brukseli i te w stolicach państw członkowskich. Kompetencje są dzielone między tymi porządkami władzy. Prawo federacji, w tym wypadku UE, ma pierwszeństwo przed prawem krajowym w dziedzinach, gdzie UE ma kompetencje. Większe państwa członkowskie mają więcej do powiedzenia w Unii niż mniejsze (więcej głosów w unijnej Radzie i większa liczba eurodeputowanych w Parlamencie Europejskim), ale nie jest to wprost proporcjonalne do liczby ludności: interesy mniejszości są dobrze zabezpieczone. UE ma swój sąd, który rozstrzyga spory z państwami. Ma parlament wybierany w wyborach bezpośrednich. Wreszcie ma swojego prezydenta i ministra spraw zagranicznych.

Żadne z tych rozwiązań nie zostały narzucone państwom członkowskim, bo każda reforma instytucjonalna wymaga jednomyślności. Ale faktem jest, że nie byłyby one możliwe, gdyby dokonywano ich pod sztandarem „federalizmu". Gdy w latach 2002–2003 Konwent ws. Przyszłości Europy przygotowywał projekt nowego traktatu, nazwanego szumnie Konstytucją Europejską, przeciwnicy pomysłu pogłębiania integracji europejskiej, w tym przede wszystkim Wielka Brytania, zaciekle walczyli o wykreślenie z dokumentu słowa na „f". Pracom Konwentu przewodził doświadczony polityk, były francuski prezydent Valery Giscard d'Estaing. Presji uległ, ale treści konstytucji nie zmienił. Po prostu wszędzie tam, gdzie była mowa o federacji, Francuz wstawił słowo Wspólnota, zachowując konstytucyjne pomysły.

Dokument został potem co prawda odrzucony w referendach przez społeczeństwa Francji i Holandii w 2005 roku, ale jego najważniejsze zapisy znalazły się w traktacie lizbońskim, uzgodnionym dwa lata później. Zrezygnowano z symboli państwowości, jak flaga, hymn czy święto europejskie, zrezygnowano też z samej nazwy konstytucja, kojarzącej się z państwem. Pozostały jednak kluczowe reformy polityczne, jak np. nadanie UE osobowości prawnej, co pozwala Unii na reprezentowanie państw członkowskich na forum międzynarodowym. Stworzono stanowiska stałego przewodniczącego Rady Europejskiej i stałego przedstawiciela UE ds. polityki zagranicznej, czyli jakby prezydenta i ministra spraw zagranicznych Unii. To miało dać UE podmiotowość na arenie międzynarodowej i pojedynczy punkt kontaktowy dla reszty świata. Często w tym kontekście cytowano Henry'ego Kissingera, współtwórcę polityki zagranicznej USA w czasach prezydentów Richarda Nixona i Geralda Forda, który miał rzekomo pytać: „Do kogo mam dzwonić, jak chcę rozmawiać z Europą?". Traktat lizboński zwiększył też istotnie kompetencje UE, poprzez rozszerzenie dziedzin, w których Unia decyduje większością głosów, a nie jednomyślnie. Dotyczy to potężnego obszaru spraw wewnętrznych i migracji. Zmienił się zresztą sam system głosowania: zamiast przypisanej państwom wagi głosów wprowadzono system podwójnej większości, gdzie do podjęcia decyzji potrzebne jest poparcie minimum połowy państw reprezentujących minimum 60 proc. ludności UE. Zwiększono kompetencje Parlamentu Europejskiego i unijnego Trybunału Sprawiedliwości.

Jeszcze przed traktatem lizbońskim poprzednie traktaty unijne dodawały Brukseli kompetencji. Największe ma w odniesieniu do polityki gospodarczej strefy euro, gdzie sama kontroluje przestrzeganie zasad dyscypliny fiskalnej: zatwierdza budżety państw strefy euro i może nakładać na nie kary, jeśli nie wykonują zaleconych reform. Ma też wyłączne kompetencje w handlu międzynarodowym: tylko ona może zawierać umowy handlowe z państwami trzecimi. Choć zawsze mandat do negocjacji musi być zatwierdzony przez państwa członkowskie.

Czytaj więcej

Szczepionki przeciw Covid-19 jadą na Wschód

Integracja pozatraktatowa

Jest także wiele dziedzin, gdzie UE stopniowo dokonuje integracji w praktyce, bez zmian traktatów. Jesteśmy teraz świadkami kilku takich ciekawych tendencji związanych z pandemią koronawirusa. Nie byłoby ich w czasach normalnych, bez kryzysu. Nie dałoby się ich zadekretować z góry, pod hasłem federalizmu. I wreszcie ich zwolennikami są rządy tradycyjnie uznawane za przeciwne federalizacji Europy, a wręcz eurosceptyczne.

Pierwszą z nich jest fundusz odbudowy gospodarki po pandemii, na który UE zaciąga na rynkach międzynarodowych pożyczkę w wysokości 750 mld euro. Decyzja w tej sprawie, która zapadła w czerwcu 2020 roku, została przez wielu obserwatorów nazwana „hamiltonowskim momentem" Unii przez analogię do przełomowego dla federalizmu Stanów Zjednoczonych wydarzenia, kiedy w 1790 r. 13 stanów USA zgodziło się wspólnie przejąć długi wojenne młodego kraju, opierając się na radach Aleksandra Hamiltona, pierwszego amerykańskiego sekretarza skarbu. Niektóre państwa, jak Francja, Włochy czy Hiszpania, chciałyby, żeby ten precedens stał się regułą i UE na dobre zagościła na międzynarodowych rynkach długu. Unię fiskalną uważają za niezbędne dopełnienie unii walutowej. Jednak opór wobec tego pomysłu, przede wszystkim ze strony Holandii i kilku państw Europy Północnej, wydaje się zbyt silny.

Inną tendencją związaną z pandemią jest budowanie zrębów unii zdrowotnej. To dziedzina, w której UE nigdy nie miała kompetencji. Jednak doświadczenie pandemii pokazało, że znacznie bardziej skutecznie działa się razem: wspólne zakupy szczepionek przeciw Covid-19, unijny certyfikat szczepień, teraz planowane wspólne zakupy leków przeciw koronawirusowi czy wreszcie finansowanie badań w tej dziedzinie. I choć trwałe przekazanie UE kompetencji w tej dziedzinie wymagałoby zmiany traktatów, to i bez tego da się wiele zrobić. Unia powołuje właśnie nową agencję HERA, która ma być takim polem wspólnych działań na wypadek pandemii.

I wreszcie najświeższy przykład integrującego wpływu pandemii – apele o zacieśnienie współpracy energetycznej, będące reakcją na rekordowe ceny gazu, spowodowane głównie gwałtownym ożywieniem gospodarczym na świecie po zamknięciach spowodowanych pierwszymi falami koronawirusa. Gdy w 2010 r. ówczesny przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek postulował, wraz z Jacques'em Delors'em, stworzenie europejskiej wspólnoty energetycznej, apetytu na taki ambitny plan nie było. Teraz Francja i grupa innych państw UE postulują wspólne zakupy gazu i wspólne ich magazynowanie i apelują do Brukseli o aktywne działania w celu zapobieżenia wzrostowi cen energii.

Czytaj więcej

Certyfikat szczepień zagrożony

Cichy konsensus

UE zatem przez lata, czy to drogą zmian traktatowych, czy praktycznych działań, wyewoluowała stopniowo w stronę coraz ściślejszej federacji. Jednak zawsze odbywało się to za pełną zgodą wszystkich państw członkowskich, a często nawet – co pokazują ostatnie przykłady – z gorącym poparciem tych, które retorycznie ideę federacji, rozumianej jako ściślejsza integracja, zwalczają. Nie znaczy to jednak, że powstanie europejskiej federacji jest nieuchronne. Wręcz przeciwnie: widać wyraźnie, że zmiany dokonywały się tam, gdzie wszyscy widzieli wartość dodaną.

Pozostają ciągle obszary poza kompetencjami UE, które sprawiają, że nie można jej nazwać federacją. Są to kluczowe sprawy, takie jak polityka zagraniczna czy obronna, które w każdym państwie federalnym zawsze są domeną centrali. W Unii w tej sprawie każde państwo ma prawo weta i nic nie wskazuje na to, żeby zasadę tę zmieniono. I to mimo że obecnie, wskutek szantażu Węgier, jest ono stosowane w sposób zupełnie nieuprawniony: nie po to, żeby bronić swoich żywotnych interesów, ale żeby zrobić przyjemność swoim sojusznikom (np. Chinom) albo zrobić na złość UE.

Powołanie stałego przewodniczącego Rady Europejskiej i wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej i obronnej usprawniło działania UE, ale w podstawowej sprawie nic nie zmieniło. Kissinger, który zresztą podobno nigdy nie pytał o numer telefonu do Europy, nie dzwoniłby dziś do Josepa Borrela, a Joe Biden do Charlesa Michela. A w każdym razie nie tylko jego. Ciągle, jak w przeszłości, kluczowymi rozmówcami dla światowych mocarstw są takie kraje, jak Niemcy i Francja.

Drugim obszarem typowym dla federacji, a nieprzynależnym kompetencjom UE, jest polityka fiskalna. Unia nie ma prawa bezpośrednio nakładać podatków na obywateli UE, a unijny budżet to ułamek budżetów narodowych. Zwykle oscyluje on w granicach 1–1,1 proc. łącznego PKB państw członkowskich, podczas gdy budżety narodowe sięgają nawet 50 proc. krajowego PKB. Są co prawda pewne ustalone na poziomie UE quasi-podatki, jak opłata za emisję CO2, czyli Europejski System Handlu Emisjami (ETS), czy opłata od plastiku niepoddanego recyklingowi, a Bruksela proponuje kolejne wspólne opłaty – np. do spłacenia pożyczki zaciągniętej na walkę z pandemią, to jednak zawsze są to podatki w praktyce nakładane i ściągane przez państwa członkowskie i zasilające budżety narodowe.

Pewnie dobrze byłoby, dla jasności przekazu, odbyć poważną debatę o europejskiej federacji i raz na zawsze określić jej granice. Jednak doświadczenie pokazuje, jak toksyczna jest taka dyskusja i jak często nie dotyczy wcale meritum sprawy, co potwierdza choćby awantura w Polsce wokół niemieckiej umowy koalicyjnej. Dlatego należy się raczej spodziewać kontynuacji trendów obserwowanych do tej pory. Tam gdzie państwa widzą pożytek z dalszej integracji, będą się na nią zgadzać. Ale niektóre z nich po prostu nigdy nie nazwą tego federalizacją Europy.

Czytaj więcej

Brexit nie chroni przed imigrantami

W dyskusjach o kompetencjach Unii Europejskiej chyba żadne słowo nie wzbudza takich emocji jak „federalizm". W Polsce debata na ten temat rozgorzała, gdy nowy niemiecki rząd, złożony z socjaldemokratów, liberałów i Zielonych, opublikował swoją umowę koalicyjną. W części dotyczącej przyszłości Europy pojawia się temat trwającej właśnie debaty w ramach Konferencji o Przyszłości Europy. „Konferencja powinna doprowadzić do zwołania konwentu konstytucyjnego i dalszego rozwoju europejskiego państwa federalnego" – brzmi fragment niemieckiego dokumentu. To wywołało gwałtowną krytykę ze strony przedstawicieli polskiego rządu. „To potwierdziło moje ostrzeżenia. Celem ma być europejskie, kierowane przez establishment UE superpaństwo" – ogłosił Zbigniew Ziobro w wywiadzie dla „Do Rzeczy". Jeszcze ostrzej ocenił to Bogdan Rzońca, poseł PiS: „Zapowiedź nowego niemieckiego rządu, że trzeba budować europejskie państwo federalne, jest po prostu skandalem".

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi