Żal Zełenskiego i niejasne sygnały Bidena. Krajobraz po szczycie NATO w Wilnie

NATO wzmacnia wschodnią flankę, ale nie jest gotowe do przesunięcia jej na Ukrainę. To może się okazać historycznym błędem.

Publikacja: 21.07.2023 10:00

Joe Biden i Wołodymyr Zełenski na szczycie NATO w Wilnie, 12 lipca 2023 r. USA sprzeciwiły się bardz

Joe Biden i Wołodymyr Zełenski na szczycie NATO w Wilnie, 12 lipca 2023 r. USA sprzeciwiły się bardziej zdecydowanej deklaracji w sprawie wejścia Ukrainy do sojuszu

Foto: ANDREW CABALLERO-REYNOLDS/AFP

Jakkolwiek głośno i publicznie politycy wypowiadaliby swoje zaklęcia, mówiąc o przełomowym charakterze szczytu NATO, fakty temu przeczą. W stolicy Litwy nie podjęto żadnej decyzji o epokowym znaczeniu. Co nie oznacza, że nie było to wydarzenie bardzo ważne. Było, ale z zupełnie innych powodów niż te oficjalnie przedstawiane.

Tematem budzącym najwięcej emocji było zaproszenie Ukrainy do NATO. Wołodymyr Zełenski liczył, że dostanie takie w Wilnie i poważnie się zawiódł. Ukraiński prezydent nie miał oczywiście nadziei, że jego kraj wejdzie do paktu północnoatlantyckiego już teraz – to byłoby jak wypowiedzenie wojny Rosji. Bo przecież zaraz musiałby zostać uruchomiony artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego, który mówi, że zbrojna napaść na jednego z sojuszników jest atakiem na całe NATO. I w takiej sytuacji każdy z sojuszników udziela pomocy, „łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”.

O to Zełenski nie prosił. Chciał tylko bezwarunkowego zaproszenia: stwierdzenia, że Ukraina będzie członkiem NATO, gdy wojna z Rosją dobiegnie końca. Uznał, że po pierwsze, to byłaby wiadomość dla Putina o bezwarunkowym poparciu Zachodu dla Ukrainy. Po drugie, zmusiłoby to Zachód do udzielenia Ukrainie gwarancji bezpieczeństwa na okres przed wejściem do sojuszu.

Tłumaczył potem, odwołując się do decyzji Unii Europejskiej z czerwca 2022 roku, która dała Ukrainie status kandydata do Unii: – To był tylko sygnał, nie decyzja o członkostwie. Ale on był dużą mobilizacją dla Ukrainy i sygnałem dla Rosji, że Ukraina będzie krajem niepodległym, członkiem UE. Z NATO to samo, też chodzi nam o sygnał.

I choć negocjacje o członkostwie w UE jeszcze się nie rozpoczęły, a jak się rozpoczną, to potrwają latami, to jednak przyznanie statusu kandydata wiąże Unię z Ukrainą, zmusza ją do pomocy finansowej, wsparcia w reformach i odbudowie kraju w taki sposób, żeby spełniał on kryteria członkostwa. To samo nastąpiłoby w przypadku obietnicy członkostwa w NATO z odroczonym terminem: związałoby Ukrainę z sojuszem. 

Zamiast tego Kijów dostał ogólną formułkę o tym, że decyzja o członkostwie nastąpi, „gdy sojusznicy wyrażą na to zgodę i zostaną spełnione warunki”. Gdy usłyszał o tym prezydent Zełenski, nie krył frustracji. W drodze do Wilna zdążył zamieścić na Twitterze swój negatywny komentarz w nadziei, że uda mu się zmienić projektowane zapisy. Nie tylko mu się nie udało, ale w czasie kolacji z przywódcami państw NATO został oskarżony przez niektórych z nich o niewdzięczność. Krytykowano go też publicznie. – Czy nam się to podoba, czy nie, ludzie chcą widzieć wdzięczność – stwierdził Ben Wallace, minister obrony Wielkiej Brytanii, zresztą wielki przyjaciel Ukrainy. Zełenski zmienił ton i z frontalnej krytyki zrezygnował. Ale nie potrafił ukryć rozczarowania.

Czytaj więcej

Katarskie łapówki w świątyni demokracji

Mantra to za mało

Jens Stoltenberg, generalnie bardzo przychylny Ukrainie, musiał firmować kompromisową decyzję sojuszników. I z wielką determinacją przekonywał, że to postęp w porównaniu z deklaracją bukareszteńską z 2008 roku, gdy Ukraina usłyszała, że drzwi sojuszu są dla niej otwarte. Po pierwsze, tłumaczył sekretarz generalny NATO, usunięto plan dochodzenia do członkostwa (ang. MAP – Membership Action Plan), co oznacza, że przy wchodzeniu do NATO czekają Ukrainę nie dwa etapy, ale jeden. Bo w Bukareszcie Ukraina dostała plan, którego warunki muszą być wypełnione, zanim zapadnie decyzja sojuszników.

Tyle że to usunięcie MAP wygląda jak próba lukrowania niekorzystnej dla Ukrainy decyzji wileńskiego szczytu. Wcześniej nikt nie wskazywał, że plan ten ma być jakąś przeszkodą. Ponadto w Wilnie też stwierdzono w dokumencie oficjalnym, że decyzja zapadnie, gdy zostaną spełnione warunki. Tyle że nie zapisano jakie, a więc przy złej woli można nawet powiedzieć, że to gorsza sytuacja niż w przypadku MAP, który szczegółowo opisywał, co Kijów musi zrobić na drodze do NATO.

Drugi argument Stoltenberga, powtarzany przez innych obrońców wileńskiej decyzji, to utworzenie Rady NATO-Ukraina. – Będziemy tam rozmawiać jak równy z równym – przekonywał Norweg. Tyle że rada nie ma nic wspólnego ze zbliżaniem się do członkostwa w sojuszu. Jeszcze kilka lat temu zbierała się Rada NATO-Rosja, a przecież Rosja nigdy o członkostwo w pakcie nie zabiegała. Utworzenie Rady oznacza tylko, że Ukraina – jak w przeszłości Rosja – jest strategicznym partnerem dla sojuszu. Ale w to chyba nikt nie wątpił.

Wreszcie trzeci argument obrońców wileńskiej decyzji, a właściwie jej braku, to gwarancje bezpieczeństwa dla Kijowa. Stoltenberg tłumaczył, że to ważniejsze niż zaproszenie, bo kluczowe jest wsparcie wojskowe. Jeśli Ukraina przegra wojnę, to i tak żadnej dyskusji o członkostwie w NATO nie będzie.

Brzmi inteligentnie, problem jednak w tym, że to nie NATO firmuje owe gwarancje bezpieczeństwa. Komunikat w tej sprawie ogłosiły kraje G7, czyli organizacji bez żadnego stałego sekretariatu czy struktur. Jest to więc tylko akt dobrej woli, który musi teraz zostać wypełniony konkretnymi dostawami przez USA, Kanadę, Wielką Brytanię, Japonię, Niemcy, Francję i Włochy oraz inne zainteresowane tym kraje. Takie dwustronne dostawy mają miejsce od początku wojny i trudno powiedzieć, w jaki sposób komunikat G7 miałby je przyspieszyć czy zwiększyć.

Jedynym krajem, który na szczycie w Wilnie poinformował o jakościowo nowym wsparciu w ramach tych nowych gwarancji bezpieczeństwa, była Francja z jej zapowiedzią dostaw pocisków manewrujących dalekiego zasięgu SCALP. Więcej uzbrojenia dostarczą też Niemcy czy Norwegia, ale to ciągle nie jest wsparcie, które może szybko zmienić przebieg tej wojny. Co prawda sojusznicy powtarzają jak mantrę słowa: będziemy przy Ukrainie, tak długo, jak trzeba, ale dla Kijowa to już za mało. On chce szybkiego zwycięskiego zakończenia tej wojny, żeby nie powiększać strat ludzkich i materialnych. 

Amerykańskie wahania

Zatem w sprawie członkostwa Ukrainy w NATO szczyt żadnego przełomu nie przyniósł. Jeśli dostawy zachodniego uzbrojenia przyspieszą i Ukraina szybko wygra wojnę, a sojusznicy uznają, że nadszedł czas do przyjęcia jej jako członka, o Wilnie wszyscy zapomną. Ale jeśli ziści się inny scenariusz – ten, którego boi się Zełenski mówiący publicznie o zapraszaniu Putina do kolejnych aktów terroru – to Wilno zostanie zapamiętane jako historyczna pomyłka. A jej autorstwo pójdzie głównie na konto USA.

Co prawda przeciw dalej idącym sformułowaniom w sprawie członkostwa Ukrainy w sojuszu były też Niemcy, a kilka krajów po cichu temu kibicowało, to jednak kluczowa była postawa Joe Bidena. Zdecydowanie w sprawie Ukrainy naciska on w ostatnich miesiącach na hamulec. Powody mogą być różne. Jeden to niechęć polityków na Kapitolu, i być może części amerykańskiej opinii publicznej, do kolejnych dostaw. A przecież amerykański prezydent musi się liczyć z nastrojami przed kolejnymi wyborami. Słychać krytykę pod adresem prezydenta Ukrainy, że traktuje USA jak magazyny sklepu internetowego Amazon, żądając kolejnych dostaw.

Drugi powód może być znacznie bardziej niepokojący. Zdaniem niektórych ekspertów amerykańska administracja chce po prostu zmusić Kijów do negocjacji pokojowych z Moskwą jak najszybciej i nie podziela długoterminowego celu Ukrainy, jakim jest odzyskanie kontroli nad całością jej terytorium, w uznanych międzynarodowo granicach. Dlatego ani nie chce jej dawać perspektywy rychłego członkostwa, ani nie spieszy się z nowymi dostawami nowoczesnej broni. Nie jest przypadkiem, że koalicję na rzecz dostarczenia amerykańskich przecież F-16 budują państwa europejskie.

Nieoficjalnie słychać, że Amerykanie są nawet niechętni szybkim szkoleniom ukraińskich pilotów na tych myśliwcach. Koalicja 11 państw, pod wodzą Holandii i Danii, chce rozpocząć szkolenia w sierpniu, ale nie może się doczekać niezbędnej w tym wypadku zgody Pentagonu.

Czytaj więcej

Prywatna wojna Jürgena Coningsa

Zwrot w Paryżu

O ile USA rozczarowują, o tyle w Europie następuje pozytywna zmiana nastawienia. Tradycyjnie Europa Wschodnia i Wielka Brytania były największymi sojusznikami Ukrainy. Natomiast Niemcy i Francja zostawały z tyłu, początkowo z powodu wolniejszych i mniejszych dostaw broni, a także ciągłych obaw o prowokowanie Putina. To się zmieniło: Niemcy są jednym z głównych europejskich dawców pomocy wojskowej, przyspieszyły też dostawy z Francji.

W Paryżu nastąpił też geopolityczny zwrot, jeśli chodzi o stosunek do Rosji. Ku zaskoczeniu wielu obserwatorów już przed szczytem NATO prezydent Emmanuel Macron wyraźnie stwierdził, że Ukraina powinna dostać zaproszenie do sojuszu. Skąd taka zmiana stanowiska u polityka, który w pierwszych miesiącach wojny był krytykowany, a to za rozmowy z Putinem, a to za apele o nieupokarzanie rosyjskiego prezydenta? – On jest inteligentny – mówi mi z uśmiechem francuski dyplomata pytany o ten nagły zwrot.

Macron zrozumiał, że z Putinem nie da się rozmawiać. Może dlatego, że wielokrotnie próbował, nie ma już teraz złudzeń. Ponadto Rosja przez Grupę Wagnera destabilizuje kraje afrykańskie, w tym ważne dla Francji Mali i Republikę Środkowoafrykańską. Z obu tych państw Francja musiała wycofać swoje wojska w ubiegłym roku. 

Wreszcie Macron w rosyjsko-ukraińskim konflikcie dostrzegł szansę na zrealizowanie swojego dalekosiężnego celu: zbudowania strategicznej autonomii Europy. To nie jest łatwe przedsięwzięcie, bo wielu europejskich sojuszników jest bardzo podejrzliwych wobec tego pomysłu. Słusznie uważają, że Europa bez USA nie jest bezpieczna, ponadto tradycyjnie zawsze obawiali się prorosyjskich tendencji w Europie Zachodniej. Ale konieczność dozbrajania Ukrainy spowodowała, że nagle w UE ogromnemu wzmocnieniu ulega filar obronny: ze wspólnego budżetu finansowane są dwustronne dostawy broni, a w tym roku realizowany będzie potężny unijny kontrakt na produkcję amunicji dla Ukrainy. To wszystko wzmacnia wojskowo Europę, zmusza przemysły poszczególnych krajów do wchodzenia we wzajemne relacje. Sama wojna oznacza też konieczność dozbrojenia europejskich państw NATO.

Temu wszystkiemu kibicuje Zełenski, nie widząc w tym żadnej konkurencji dla sojuszu. Tę tendencję wzmacnia też sam Biden, wysyłając niejasne sygnały w sprawie Ukrainy. Wielu zastanawia się też, co będzie w przyszłości, gdyby do władzy wrócił Donald Trump, zwolennik izolacjonizmu w polityce międzynarodowej. Na taką okoliczność Europa musi być silniejsza. Amerykanie chcieliby, żeby zwiększała się tylko siła wojskowa w ramach NATO, Francji natomiast marzy się, żeby towarzyszyła temu europejska podmiotowość geopolityczna.

Bojowe grupy do wzmocnienia

Efektem wojny w Ukrainie jest też zasadnicza zmiana koncepcji obronnej NATO. Zdecydowano o niej już rok temu na szczycie w Madrycie, a spotkanie w Wilnie to potwierdziło i zajęło się konkretami, czyli regionalnymi planami obronnymi. Tak kompletnego planu obrony, zdaniem Stoltenberga, nie było od czasów zimnej wojny. – Będziemy mieli 300 tysięcy żołnierzy w stanie wysokiej gotowości, w tym znaczące komponenty powietrzny i morski – tłumaczył szef sojuszu.

Nastąpiło odejście od spokojnych czasów po upadku ZSRR, gdy jedynym zagrożeniem dla NATO wydawały się akty terrorystyczne i ataki cybernetyczne, czego efektem było zmniejszenie nakładów na wojsko w Europie i koncentrowanie się na zdolnościach przydatnych w misjach ekspedycyjnych. Dziś potrzebny jest sprzęt do klasycznej wojny obronnej i dziesiątki tysięcy żołnierzy w gotowości bojowej. Nie stanie się to z dnia na dzień, ale najważniejsze, że wszyscy zrozumieli, jak bardzo to jest potrzebne.

Forpocztą tych planów było realizowane od kilku lat wzmocnienie wschodniej flanki NATO, czego głównym komponentem są międzynarodowe grupy bojowe w Polsce, na Litwie, Łotwie i w Estonii. Po inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku podjęto decyzję o stworzeniu kolejnych czterech grup: w Rumunii, Bułgarii, na Węgrzech i Słowacji. Ale to ciągle tylko wysunięte grupy żołnierzy, które nie zatrzymają pełnowymiarowej inwazji na kraj NATO. Nowa koncepcja przewiduje, że do tych wysuniętych posterunków będzie dokładane coraz więcej infrastruktury, elementów dowodzenia czy obrony przeciwlotniczej. Jednocześnie z tyłu będą utrzymywane w gotowości bojowej znacznie liczniejsze siły, z góry przypisane do określonych fragmentów granicy NATO, regularnie rotujące na wschodniej i południowo-wschodniej flance, biorące udział w regionalnych ćwiczeniach. I gotowe do ekspedycji w ciągu maksimum miesiąca. 

Czytaj więcej

Spektakularna porażka Domu Historii Europejskiej

To nie jest w pełni powrót do czasów zimnej wojny, bo wtedy siły państw NATO po prostu stacjonowały na wschodniej flance, czyli w Niemczech. Teraz na stałe będą jednak pozostawać w swoich krajach. Polskę, która ma największą obecnie w europejskiej części NATO armię lądową, taka koncepcja zadowala. Państwa bałtyckie, choć zadowolone ze zmiany, nie są jednak całkiem usatysfakcjonowane. Ich położenie geograficzne, niewielki obszar i relatywnie – w porównaniu z rosyjską armią – małe i słabe wojsko, sprawiają, że Estonia, Łotwa czy Łotwa nie mają pewności, że siły sojuszu dotrą do nich już pierwszego dnia po ewentualnym ataku. Dlatego chciałyby większej liczebności grup bojowych.

Na pewno jednak już obecna zmiana oraz wejście do NATO Finlandii i Szwecji znacząco zwiększają bezpieczeństwo w regionie Morza Bałtyckiego i na wschodniej granicy NATO. Byłoby jeszcze bezpieczniej, gdyby za tą granicą znajdowała się pokonana i niezdolna do kolejnej inwazji Rosja.

Jakkolwiek głośno i publicznie politycy wypowiadaliby swoje zaklęcia, mówiąc o przełomowym charakterze szczytu NATO, fakty temu przeczą. W stolicy Litwy nie podjęto żadnej decyzji o epokowym znaczeniu. Co nie oznacza, że nie było to wydarzenie bardzo ważne. Było, ale z zupełnie innych powodów niż te oficjalnie przedstawiane.

Tematem budzącym najwięcej emocji było zaproszenie Ukrainy do NATO. Wołodymyr Zełenski liczył, że dostanie takie w Wilnie i poważnie się zawiódł. Ukraiński prezydent nie miał oczywiście nadziei, że jego kraj wejdzie do paktu północnoatlantyckiego już teraz – to byłoby jak wypowiedzenie wojny Rosji. Bo przecież zaraz musiałby zostać uruchomiony artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego, który mówi, że zbrojna napaść na jednego z sojuszników jest atakiem na całe NATO. I w takiej sytuacji każdy z sojuszników udziela pomocy, „łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi