Bogusław Chrabota: Milan Kundera sprowadzał nas na ziemię

Z żalem zamykam drzwi do czasów, w których kilku ważnych Czechów współtworzyło wrażliwość swoich bratanków na północ od Tatr.

Publikacja: 14.07.2023 17:00

Milan Kundera był wielokrotnym kandydatem do Nagrody Nobla, godniejszym od wielu laureatów

Milan Kundera był wielokrotnym kandydatem do Nagrody Nobla, godniejszym od wielu laureatów

Foto: AFP

Umarł Milan Kundera. To oczywiście koniec pewnej epoki. Ze swojej strony powiem, że to w gruncie rzeczy ponure, że trzeba być kronikarzem końca epoki. A właściwie końców licznych epok. Bo przecież – na miarę ludzkiego życia, a tylko taka miara jest nam dana – osobnymi epokami były epoki Miłosza i Giedroycia, Szymborskiej i Wałęsy, czas podziemnej Solidarności i wszystko, co się wydarzyło po 4 czerwca.

To u nas, nad Wisłą. Ale równolegle, całkiem obok rozgrywały się epoki Reagana, Margaret Thatcher, Merkel, Gorbaczowa. Dziś mamy nogi głęboko zanurzone w odmętach epoki prezesa Kaczyńskiego i Władimira Putina, choć można już wyczuć przyjemność uciekającego spod stóp piasku, co świadczy o nieuchronnym odpływie. Cóż, wszystko mija, takie jest odwieczne prawo natury.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Od TSA i Budgie do wolności. Nawet dźwięk się „wyprostował”

Epoka Kundery? Czy nie ma w tym przesady? Gdyby Kundera napisał swoje najważniejsze dzieło dekadę później, pisanie o jego „epoce” byłoby obarczone przesadą. Ale „Nieznośna lekkość bytu”, bo właśnie tę książkę mam na myśli, trafiła idealnie w swoje czasy. Stała się jakimś punktem odniesienia, choć trudno to było wtedy, po pierwszej lekturze, zrozumieć. Niemniej czuło się, że jest ważna, przełomowa.

Świetnie pamiętam swoje oszołomienie po przeczytaniu „Lekkości…” w maleńkim podziemnym wydaniu. Książka błyskawicznie przetłumaczona – trzeba to podkreślić – przez Agnieszkę Holland dosłownie wbiła mnie w fotel. A niektóre frazy z jej stron mam w uszach po dziś dzień. Cóż w niej było tak nadzwyczajnego, że stała się obowiązkową lekturą mojego pokolenia? Trochę zaimprowizuję, bo czytałem ją w roku wydania, nigdy do niej później nie wracając. Mam wrażenie – i to było pewnie najważniejsze – że tworzyła wyłom w ogólnym tonie uniesienia patriotycznego, w jakim się żyło w drugiej połowie lat 80. Nie to, że nie bywały nam dane klimaty egzystencjalne; było tego aż za dużo, ale wolnościową, prodemokratyczną Polskę epoki Jaruzelskiego niosły wielkie idee.

Świat wokół był równie szary i banalny jak u braci Czechów, ale to, co nas różniło, to pamięć zbiorowego wysiłku czasu „karnawału” i nadzieja, ba – pewność, że powróci. W tej perspektywie stan wojenny był tylko nikczemnym zamachem stanu, a na końcu naszej wizji historii – bez względu na to, jak długą drogę mielibyśmy przejść – jaśniała wizja wolnej demokratycznej Polski. Byliśmy, proszę mi wybaczyć tę liczbę mnogą, do szpiku kości romantykami. Tylko tak dało się żyć. Komu tej wiary brakowało, wyjeżdżał na Zachód lub się zapijał.

Kundera był inny; dojrzalszy. Nie tylko od mojego pokolenia dwudziestokilkulatków, ale od też od całej literackiej Polski. Patrzył na komunizm przez szkiełko czeskiego emigranta. Jego i bohaterów jego powieści z romantycznych uniesień wyleczyła Praska Wiosna. Komuniści Husaka nie kreowali podziemnej martyrologii, tylko kierowali profesorów uniwersyteckich do pracy w miejskich kiblach. Zasadą było ścieranie w pył ludzkiej godności. Wbijanie w ziemię. Wybijanie z głowy marzeń. Zostawało kontemplowanie beznadziei lub ucieczka do innego świata i skazanie się na wieczną pustkę.

Świetnie pamiętam swoje oszołomienie po przeczytaniu „Lekkości…” w maleńkim podziemnym wydaniu. Książka błyskawicznie przetłumaczona – trzeba to podkreślić – przez Agnieszkę Holland dosłownie wbiła mnie w fotel. 

Milan Kundera pisał o tym z prawdziwą wirtuozerią. Z równą łatwością, jak wcześniejsze książki, kultowy „Żart” czy „Księgę śmiechu i zapomnienia”. O ile jednak w swoich poprzednich powieściach walczył jeszcze o jakąś normalność i godność ludzkiego losu, o tyle w „Nieznośnej…” odziera swoich bohaterów z wszelkiej nadziei. Gorzka to była lektura. Krystalicznie logiczna. Przywołująca do porządku. Sprowadzająca na ziemię.

Pamiętam też z jakiejś podziemnej projekcji ekranizację „Nieznośnej lekkości bytu” w reżyserii Philipa Kaufmana. Mimo wielkich gwiazd i świetnych ról Daniela Day-Lewisa i Juliette Binoche nie było w tym dziele takiej przejrzystości jak w książce Kundery. Dlatego nie lubił tego filmu i nigdy się nie zgodził na ekranizacje innych swoich powieści.

„Nieznośna lekkość bytu” była prawdziwym fenomenem. Siłę dała jej epoka. Przy tym Kundera nie pogubił się, jak wielu innych w filozofii. Przykre jest, że żadne z jego późniejszych dzieł nie powtórzyło sukcesu „Nieznośnej”. Pamiętam męki, jakie przeżywałem próbując się doszukać czegoś wielkiego w kolejnej książce „Życie jest gdzie indziej”. Nie znalazłem. Choć bardzo mnie ujęła ostatnia powieść Kundery „Święto nieistotności”. Napisana całkiem niedawno. Niezbyt obszerna, lekka, skromna. Ale jakże korespondująca z jego najważniejszym dziełem.

„Nieistotność, przyjacielu, to sedno egzystencji” – tłumaczy jeden z jej bohaterów Ramon. „Jest z nami wciąż i wszędzie… Ale nie chodzi tylko o to, by ją dojrzeć, należy ją kochać, nauczyć się ją kochać”. Podobnie jak główny bohater „Nieznośnej” doktor Tomasz pokochał i znienawidził lekkość ludzkiego bytu, w którą go wepchnęła historia.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Słabe perspektywy Moskwy, gorsze Kremla

Wracając do końca epoki Kundery, z żalem zamykam drzwi do czasów, w których kilku ważnych Czechów współtworzyło wrażliwość swoich bratanków na północ od Tatr. Nie mam pojęcia, czy byli tego świadomi, bo katolicką Polską zwykle gardzili, koncentrując się na swoim poczuciu humoru, jak autor „Batalionu czołgów” Josef Škvorecký. Czy pokrytym pianką piwie w kuflu, jak przesiadujący wiecznie U Zlateho Tygra Bohumil Hrabal. Tylko Havel był inny. Lubił Polskę i być może myśląc trochę o nas, pisał „Siłę bezsilnych”. Ale wszyscy byli ważni. Nie byłoby Polski dysydenckiej, polifonicznej bez nich.

Właśnie odszedł ostatni z wielkich Czechów mojego pokolenia. To koniec epoki. Definitywny. Szkoda.

Umarł Milan Kundera. To oczywiście koniec pewnej epoki. Ze swojej strony powiem, że to w gruncie rzeczy ponure, że trzeba być kronikarzem końca epoki. A właściwie końców licznych epok. Bo przecież – na miarę ludzkiego życia, a tylko taka miara jest nam dana – osobnymi epokami były epoki Miłosza i Giedroycia, Szymborskiej i Wałęsy, czas podziemnej Solidarności i wszystko, co się wydarzyło po 4 czerwca.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi