Nie trzeba czytać wiele więcej niż Józefa Mackiewicza, by zrozumieć, że w historii militarnej Rosji zawsze była jakaś, czasem całkiem spora, grupa przeciwników reżimu. Wynika to z samej natury kremlowskiej władzy: brutalne rządy autokratów opierają się na krzywdzie i strachu, pokrzywdzeni bywają niezadowoleni, a odważniejsi – skorzy do buntu. Wystarczy iskra, by w sprzyjających okolicznościach ten bunt wywołać. Wojna to takie sprzyjające okoliczności.
W czasie II wojny światowej w siłach zbrojnych walczących z armią Stalina było kilkaset tysięcy obywateli Związku Sowieckiego. Samych Białorusinów ponad 100 tys. Ukraińców dwa razy tyle. Tak zwane oddziały kolaboracyjne, czyli współpracujące z Niemcami, ROA, RONA czy Kozacki Stan stanowiły istotną siłę militarną i gdyby nie uprzedzenia rasowe oraz polityczne otoczenia Hitlera, mogły w tamtej wojnie odegrać dużo bardziej znaczącą rolę. Nie odegrały i przeszły do złej legendy, choć prawda o nich nie jest jednoznaczna.
Czytaj więcej
Młodzież nienawidzi starych opowieści i nie porywa jej mitologia stworzona przez Jarosława Kaczyńskiego. Czy w roku wyborczym ktoś zaproponuje jej wielką, odświeżającą narrację?
Wśród mobilizowanych przez kolaborantów jeńców byli szczerzy wrogowie komunizmu, Stalina czy Związku Sowieckiego. Rozbitkowie po wojnie domowej, biali emigranci, nacjonaliści różnych grup etnicznych. Rzadko czci się ich pamięć, współpraca ze sprawcami Holokaustu nie może nobilitować, a autorów tak odważnych i bezinteresownych jak Józef Mackiewicz, autor m.in. „Kontry” (opowieści o zdradzonym przez Brytyjczyków z końcem wojny Kozackim Stanie), ze świecą szukać. Niemniej nie można zaprzeczać faktom. Wojna III Rzeszy z Sowietami, która rozgorzała ledwie dwie dekady po końcu rosyjskiej wojny domowej, dała szansę i przestrzeń naturalnemu oporowi przeciw stalinowskiemu totalitaryzmowi.
Czy można liczyć na powtórkę po kolejnych ośmiu dekadach? Czy historia zechce wrócić w tamte koleiny? Tego rzecz jasna dopiero się dowiemy. O ile bowiem historia nie lubi analogii, o tyle pewne okoliczności są relatywnie niezmienne. Po pierwsze, Putin całkiem bez sensu, zamiast próbować przejść do historii jako współtwórca nowoczesnego, liberalnego, choć nie do końca może demokratycznego państwa, sięgnął po anachroniczną moskiewską doktrynę imperialną. Można oczywiście powątpiewać, czy urodzony w czasach sowieckich oficer KGB mógł posiadać perspektywę intelektualną pozwalającą zrozumieć, że dominacja we współczesnym świecie to nie czołgi, lecz gospodarka, ale od czego są doradcy? A zwłaszcza polityczna emanacja elit gospodarczych, które tę wiedzę posiadły. Jest nawet całkiem odwrotnie – uchodzący niegdyś za pragmatyka były prezydent Dmitrij Miedwiediew, zamiast stanąć na czele „gospodarczej” opozycji, gnie się i pręży, by zabójczy dla przyszłości Rosji kurs uzasadnić. A gdzie są ci, którzy na separacji Rosji od świata Zachodu najwięcej stracili, czyli elity finansowe kleptokratycznej Rosji? Pochowani, milczący. Ale nie znaczy to, że zadowoleni.