Bogusław Chrabota: Od TSA i Budgie do wolności. Nawet dźwięk się „wyprostował”

Wraz z eksplozją wolności zawitała do Polski prawdziwa muzyka. Pojawiły się gwiazdy. Nawet dźwięk się „wyprostował”. Ale co z tego – chciałoby się powiedzieć.

Publikacja: 16.06.2023 17:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa, Maciej Zieniewicz MZi Maciej Zieniewicz

Gdybym był kompletnie starym dziadem, to bym napisał: kiedyś to były koncerty. Kiedyś to był rock’n’roll. A dziś? Cóż, nic takiego nie napiszę, bo to nieprawda. Koncerty rockowe, w pełnym wymiarze, ze wspaniałymi efektami, perfekcyjnym (lub nie) dźwiękiem trafiają do Polski dopiero dziś, kiedy wybudowano profesjonalne areny. Dobre to dla słuchaczy, ale jeszcze lepsze dla bandów.

Kiedyś Polska była zaściankiem; przyjeżdżało się tu grać ogony, a o występach tytanów można było tylko pomarzyć. Coś czasem się trafiało. W latach 60. w nieprzygotowanej do tego Sali Kongresowej w warszawskim PKiN zagrali Rolling Stonesi. Bilety dostał głównie aktyw, doszło nawet do jakichś zamieszek. Prócz tego koncertu Stonesów nic długo nie miało tytułu, by trafić do legendy.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Kartka z Polski dla króla Karola III

Oczywiście, koncertu Jaggera i kompanii w Warszawie pamiętać nie mogłem; pamiętam za to inny. Rok 1982, moje rock’n’rollowe chrzciny. I to podwójne. Najpierw, bodaj w marcu, superkoncert grupy TSA w krakowskim Teatrze Stu. Tak, to był stan wojenny, a jednak koncert się odbył. Poszliśmy na niego z kolegami zwabieni nie tylko informacją, że występ będzie nagrywany jako pierwsza polska hardrockowa płyta koncertowa, ale także możliwością zwierzęcego wyżycia się.

Nie wiem, jak czerwoni na ten skrawek wolności w zamkniętej przestrzeni teatru się zgodzili, ale po latach wiązałem tę zaskakującą decyzję z dobrymi układami, jakie miał Krzysztof Jasiński, członek PZPR, zarazem dyrektor Teatru Stu, z lokalnym komitetem. Pewnie do czegoś się zobowiązał, zgodził, by okolice obstawić tajniakami, i przysiągł, że nie będzie żadnych ekscesów. I nie było. Na zewnątrz. Bo w środku, ogłuszeni idealną i nieprzeniknioną ścianą dźwięku, łatwo mogliśmy wyrazić niemy (bo dla innych niesłyszalny) protest przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Innymi słowy, hałas był tak potworny, echo pieców tak porażające, że z jednostajnego łomotu nie dało się wyłowić ani jednej osobnej nuty czy dźwięku. Za to tupaliśmy, tłukliśmy rękami o ścianę, wrzeszczeliśmy, sami siebie nie słysząc, tak głośno, że przynajmniej przez kilka kolejnych tygodni miałem w uszach tylko gęsty poszum nadwyrężonych bębenków.

Dobrze. TSA było wspaniałe, a byłoby boskie, gdybym miał szansę coś usłyszeć. Ale prawdziwą świątynią rocka był odbywający się kilka miesięcy później w hali TS Wisły koncert walijskiej grupy Budgie. Był sierpień, więc na koncert szło się już bez kurtek i czapek; parna, gorąca noc. I ci wspaniali Brytole, przy których dźwiękach (tym razem cokolwiek już słyszałem) tysiące młodych ludzi falowały i dostawały orgazmu, słuchając na żywo „So I Turned to Stone”.

Nie wiem, jak czerwoni na ten skrawek wolności w zamkniętej przestrzeni teatru się zgodzili, ale po latach wiązałem tę zaskakującą decyzję z dobrymi układami, jakie miał Krzysztof Jasiński, członek PZPR, zarazem dyrektor Teatru Stu, z lokalnym komitetem. 

Dla porządku; nie było Budgie w tym czasie żadną specjalną gwiazdą, zespół pewnie z drugiej czy trzeciej światowej półki. W Polsce zdobył niezwykłą popularność całkiem przypadkiem, bo przypadł do gustu któremuś z dyktatorów muzycznych radiowej Trójki – Gaszyńskiemu czy Kaczkowskiemu – i ciągle gościł na antenie. Ale cóż, nie mieliśmy o tym pojęcia. Słuchaliśmy ekipy Burke’a Shelleya z taką miłością i nabożeństwem, jakby na scenie stali Jimmy Hendrix z Claptonem, Kiss do spółki z Led Zeppelin, Beatlesi ze Stonesami. Ot, głód rock’n’rolla wśród 17-latków.

Nic po tych koncertach mnie już bardziej w życiu nie ruszyło, choć widziałem w Polsce i za granicą niemal wszystkich. Roniłem łzy wzruszenia i cieszyłem w duchu, egzaltowałem brzmieniem i tupałem nogą w rytm bicia w bęben gigantów perkusji. Wzruszali mnie Gilmour, Waters, McCartney, Doorsi, Purple, Page z Plantem, Genesis, Lou Redd, Van Morrison, Tina Turner, ACDC i setki innych. Do drugiego polskiego koncertu Rolling Stones przyłożyłem nawet rękę, uczestnicząc z ramienia telewizji komercyjnej w przygotowywaniu ich występu w Chorzowie. Jednak takich emocji, jak tamta rockowa defloracja w noc stanu wojennego, już nie było dane mi doświadczyć.

Do dziś zastanawiam się, dlaczego były tak mocne? Po pierwsze dlatego – odpowiadam sobie – że tak upragnione, wyśnione. Po wtóre, dlatego że tak bardzo różniły się od oficjalnej kultury muzycznej tamtych czasów. Po przeciwnej stronie były telewizyjne transmisje z festiwali w Opolu, Sopocie, Zielonej Górze (Festiwal Piosenki Radzieckiej) i Kołobrzegu (Festiwal Piosenki Żołnierskiej); dla mojego pokolenia równie nudne i równie obrzydliwe. Na scenie te wszystkie Suziny, Kydryńscy i Mikulski, a obok ich partnerki, każda bez wyjątku z solidną trwałą. Koncert uprzejmych min i fałszywych grymasów. I ci wykonawcy pożal się Boże. Podrygujący do mikrofonu, z tandetnym wąsikiem lub bez.

Zmianę przyniosło dopiero Opole w 1980, ale na krótko. Lata 80. na oficjalnych scenach to jeszcze większy upadek. Ale był w Polsce wyjątek; jedyny taki w krajach socjalistycznych. Mam na myśli oczywiście Jarocin. Trudno mu odmawiać znaczenia, ale – powiedzmy sobie w największej tajemnicy – choć był strefą realnej wolności, to w sensie artystycznym czy profesjonalnym pozostawał rockową partyzantką. Kto tam realizował dźwięk, nie chcę nawet pamiętać. Wystarczy za to dziś posłuchać nagrań, by pojąć, że byli to zwykle ludzie głusi.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Sprawdzić każde euro dla Ukrainy

Koniec moralnej chwały mojego pokolenia zbiegł się z eksplozją wolności, z którą pospołu zawitała do Polski prawdziwa muzyka. Pojawiły się gwiazdy. Nawet dźwięk się „wyprostował”. Ale co z tego – chciałoby się powiedzieć. Średnia wieku na klasycznych koncertach rockowych przekracza sześćdziesiątkę. Młodzież wybiera DJ-ów. A naród cieszy się i płacze, żeni i chrzty urządza przy disco polo. I po co nam ta wolność, zapytam, nie zawsze znajdując odpowiedź.

Cóż, za kilka dni w Warszawie Red Hot Chili Peppers. Przyciągną z sobą nawet kuśtykającego dziadka Iggy’ego Popa. Trzeba pójść, posłuchać. Bo jest rock’n’roll, póki my żyjemy.

Gdybym był kompletnie starym dziadem, to bym napisał: kiedyś to były koncerty. Kiedyś to był rock’n’roll. A dziś? Cóż, nic takiego nie napiszę, bo to nieprawda. Koncerty rockowe, w pełnym wymiarze, ze wspaniałymi efektami, perfekcyjnym (lub nie) dźwiękiem trafiają do Polski dopiero dziś, kiedy wybudowano profesjonalne areny. Dobre to dla słuchaczy, ale jeszcze lepsze dla bandów.

Kiedyś Polska była zaściankiem; przyjeżdżało się tu grać ogony, a o występach tytanów można było tylko pomarzyć. Coś czasem się trafiało. W latach 60. w nieprzygotowanej do tego Sali Kongresowej w warszawskim PKiN zagrali Rolling Stonesi. Bilety dostał głównie aktyw, doszło nawet do jakichś zamieszek. Prócz tego koncertu Stonesów nic długo nie miało tytułu, by trafić do legendy.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi