Gdybym był kompletnie starym dziadem, to bym napisał: kiedyś to były koncerty. Kiedyś to był rock’n’roll. A dziś? Cóż, nic takiego nie napiszę, bo to nieprawda. Koncerty rockowe, w pełnym wymiarze, ze wspaniałymi efektami, perfekcyjnym (lub nie) dźwiękiem trafiają do Polski dopiero dziś, kiedy wybudowano profesjonalne areny. Dobre to dla słuchaczy, ale jeszcze lepsze dla bandów.
Kiedyś Polska była zaściankiem; przyjeżdżało się tu grać ogony, a o występach tytanów można było tylko pomarzyć. Coś czasem się trafiało. W latach 60. w nieprzygotowanej do tego Sali Kongresowej w warszawskim PKiN zagrali Rolling Stonesi. Bilety dostał głównie aktyw, doszło nawet do jakichś zamieszek. Prócz tego koncertu Stonesów nic długo nie miało tytułu, by trafić do legendy.
Czytaj więcej
Europie potrzebna jest silna, zjednoczona Wielka Brytania. W dobie burzy nad wschodnią częścią kontynentu to wyjątkowa wartość.
Oczywiście, koncertu Jaggera i kompanii w Warszawie pamiętać nie mogłem; pamiętam za to inny. Rok 1982, moje rock’n’rollowe chrzciny. I to podwójne. Najpierw, bodaj w marcu, superkoncert grupy TSA w krakowskim Teatrze Stu. Tak, to był stan wojenny, a jednak koncert się odbył. Poszliśmy na niego z kolegami zwabieni nie tylko informacją, że występ będzie nagrywany jako pierwsza polska hardrockowa płyta koncertowa, ale także możliwością zwierzęcego wyżycia się.
Nie wiem, jak czerwoni na ten skrawek wolności w zamkniętej przestrzeni teatru się zgodzili, ale po latach wiązałem tę zaskakującą decyzję z dobrymi układami, jakie miał Krzysztof Jasiński, członek PZPR, zarazem dyrektor Teatru Stu, z lokalnym komitetem. Pewnie do czegoś się zobowiązał, zgodził, by okolice obstawić tajniakami, i przysiągł, że nie będzie żadnych ekscesów. I nie było. Na zewnątrz. Bo w środku, ogłuszeni idealną i nieprzeniknioną ścianą dźwięku, łatwo mogliśmy wyrazić niemy (bo dla innych niesłyszalny) protest przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Innymi słowy, hałas był tak potworny, echo pieców tak porażające, że z jednostajnego łomotu nie dało się wyłowić ani jednej osobnej nuty czy dźwięku. Za to tupaliśmy, tłukliśmy rękami o ścianę, wrzeszczeliśmy, sami siebie nie słysząc, tak głośno, że przynajmniej przez kilka kolejnych tygodni miałem w uszach tylko gęsty poszum nadwyrężonych bębenków.