Piotr musi odejść

Najważniejsze – żeby państwo było takie, w którym nie tylko nikt nie zagrozi władzy teraz, ale w którym wręcz nie ma możliwości, by zagroził jej kiedykolwiek.

Publikacja: 03.02.2023 17:00

Piotr musi odejść

Foto: mat.pras.

Nie doceniamy głębokości nie tylko politycznego, ale przede wszystkim cywilizacyjnego zwrotu, którego obecnie dokonuje Rosja.

Zaznaczam przy tym, że nie będąc prorokiem, nie jestem w stanie orzec, czy ów zwrot zdoła nastąpić naprawdę, czy też system putinowski się zawali, zanim zostanie osiągnięta, jak to określają Rosjanie, „toczka niewozwrata”, czyli linia, spoza której nie ma już odwrotu. Można też wyobrazić sobie sytuację, której szczerze lęka się wielu rosyjskich nacjonalistów – że system, choć się nie zawali, to de facto wróci do swej pierwotnej, ideowo amorficznej postaci, i żadnej narodowej rewolucji nie będzie.

Czytaj więcej

Kontrkulturowa wielodzietność

Szósta kolumna

Siergiej Pieriewiezencew [rosyjski historyk i filozof – przyp. red.] lamentował, że przez trzydzieści lat to rządowe instytucje i media upowszechniały wśród Rosjan „zachodnie wartości”, które teraz niby się odrzuca, tylko że w tych instytucjach i tych mediach siedzą wciąż ci sami ludzie, i to jest zarodnik klęski. Nacjonalistyczny pisarz Zachar Prilepin histeryzuje w tym duchu regularnie. Podobnie czyni, choć w innym stylu, przywódca Czeczenii Ramzan Kadyrow oraz ezoteryczny geopolityk Aleksander Dugin (który skądinąd nazwał muzułmanina Kadyrowa „głosem ruskiego miru”). I naprawdę wielu, wielu innych. Powstaje silne wrażenie, że oto koterie, dotąd grupujące się wokół sztandarów radykalnego rosyjskiego imperializmu czy nacjonalizmu (nie, nie sugeruję tu, że wszyscy ich uczestnicy motywowani są jedynie względami merkantylnymi, to jest znacznie bardziej złożone), wreszcie zdołały wysadzić z siodła tych, którzy dotąd w jeszcze większej mierze niż one byli beneficjentami putinowskiego systemu, a w związku z tym byli mniej skłonni do popierania rozmaitych szaleństw, mogących w konsekwencji utrudnić im spokojne konsumowanie owoców władzy. I teraz z jednej strony chcą pogłębić swoje zwycięstwo, a z drugiej – boją się powrotu do łask dotychczasowych elit.

Bardzo popularyzuje się w związku z tym ostatnio, ukute przez Dugina jeszcze kilka lat temu, określenie „szósta kolumna”. Szósta kolumna to, w odróżnieniu od piątej, nie są świadomi dywersanci przeciwnika. Nie, to ludzie szczerze subiektywnie oddani i systemowi, i Putinowi, ale oddani niejako z niewłaściwych pozycji. Subiektywnie chcąc Władimirowi Władimirowiczowi pomóc, obiektywnie mu szkodzą, bo po prostu są tacy, jacy są – skażeni zbytnią zachodniością i zbyt wysokim poziomem życia, a chęć jego zachowania skłania ich do naturalnej ugodowości wobec tegoż Zachodu.

Cała ta sytuacja może Polakowi przypominać tę, która miała miejsce w PRL pod koniec marca 1968 roku, kiedy to rozpędzającym się do skoku po wszystko moczarowcom Gomułka nagle pokazał ich miejsce, a wtedy ci zaczęli narzekać, że „Marzec skończył się jeszcze w marcu”. Oczywiście z tą różnicą, że na razie nikt w Rosji nie pokazuje „impercom” (jak nazywa się w Rosji zwolenników kontynuacji tradycji imperialnej) i nacjonalistom ich miejsca, niemniej oni śmiertelnie się tego boją.

Ponieważ nie odmawiam niektórym spośród nich daru realistycznego postrzegania pewnych wymiarów rzeczywistości, nie mogę więc stwierdzić, że na pewno nie mają racji, i putinowska Rosja nie wpłynie z powrotem do swego zastałego koryta. Jednak zamierzenia dotyczące przebudowy społeczeństwa, deklarowane po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę, zmiany realizowane przez władze w sferze ideologicznej, edukacji i narracji, są naprawdę ambitne.

O Rosję przedpiotrową

My, jeśli w ogóle dostrzegamy tę zmianę, postrzegamy ją poprzez pryzmat doświadczeń historycznych pokoleń starszych, jeszcze żyjących, a wręcz jeszcze czynnych. I wydaje nam się, iż na skutek decyzji podejmowanych przez ekipę putinowską Rosja wraca do komunizmu w wersji breżniewowskiej, być może wręcz stalinowskiej. Tymczasem to jest część odpowiedzi, ale właśnie tylko część, i to nie najważniejsza. Bo to tylko część procesu.

Procesu, który prorządowi rosyjscy intelektualiści sygnalizowali z narastającym naciskiem już w ciągu ostatnich kilku lat, choć w większości trochę się bali, a trochę nie potrafili go precyzyjnie określić.

Znacznie sprawniej poradzili sobie z tym, jak to zwykle bywa, pisarze, opozycyjni rosyjscy pisarze, często lepiej od politycznych analityków czy dziennikarzy czujący intuicyjnie ruch tektonicznych płyt społecznej świadomości. Tacy jak Władimir Sorokin („Dzień oprycznika”) czy ostatnio Dymitr Głuchowski (wstrząsający „Outpost”). Dziś to, co opisywali oni w swoich postapokaliptycznych wizjach, uznawanych często za przejaw właściwej literatom nadwrażliwości, otwarcie (choć oczywiście używając innych słów i wstawiając znak plus tam, gdzie Głuchowski z Sorokinem widzieli wyłącznie minusy kosmicznych rozmiarów) deklarują prorządowi ideolodzy, analitycy i propagandyści.

Idzie – ni mniej, ni więcej – o coś, co Rosjanie nazywają odwrotem od Piotra. O zakwestionowanie wyboru Piotra Wielkiego. O cofnięcie Rosji do czasów sprzed jego reform. Oczywiście nie w sensie technologii, tylko ideologii.

Kiedy Polak słyszy o tym, z reguły nie rozumie, o co chodzi. Bo nasze postrzeganie tych reform, sformatowane już przez Mickiewicza w jego wstrząsających opisach imperialnego Petersburga, jest diametralnie odmienne od rosyjskiego. My widzimy je najczęściej jako łżereformy, jako imitowanie zachodniej formy (często domniemujemy spiskowo, że było to świadome, politycznie motywowane oszustwo, mające na celu zwiedzenie tegoż Zachodu, by przestał widzieć w Moskwie obcą, groźną bestię) bez przejęcia zachodniej treści.

Natomiast Rosjanie najczęściej widzą Piotra inaczej. Ci o nastawieniu prozachodnim („zapadnikowskim”) – jako władcę, który rzucił wyzwanie dominującej według nich cesze Rosji przedpiotrowej, za którą uznawali gnuśność. Wielki car ich zdaniem łamał ją i w ten sposób tworzył podstawy dla ewentualnego przyszłego doszlusowania kraju do narodów europejskich. Ci zaś o nastawieniu „niezapadnikowskim” – jako władcę, który despotycznie zerwał z wtedy już niemal tysiącletnim dziedzictwem Rusi, a potem Moskwy, brutalnie przerwał zatem kulturową ciągłość Rosji. Jego reformy „doprowadziły do utrwalenia się w Rosji powszechnego poczucia dezintegracji, spowodowanej forsowną dyfuzją obcej kultury” – konstatuje historyk filozofii Mariusz Broda i przypomina, że cechą ideologii epoki Piotra I było przedstawianie tego okresu nie jako kontynuacji dotychczasowej historii państwa moskiewskiego, tylko jako momentu wyjściowego, punktu startowego odliczania czasu; „wszystko, co było przedtem, uznawano jak gdyby za nieistniejące lub przynajmniej za nieposiadające bytu historycznego, za czas ignorancji i chaosu” – można sobie tylko wyobrazić, jakim świętokradztwem było to w oczach ówczesnych Rosjan, ukształtowanych przez doktrynę „trzeciego Rzymu” i świętości drogi, którą dotąd Moskwa szła. Car otworzył do niej na oścież drzwi dla wszystkiego, co zachodnie – w tym i trendów oraz wpływów dla niej zgubnych (a w zasadzie wszystko, co szło z Zachodu, jak i w ogóle wszystko, co kolektywny Zachód kiedykolwiek świadomie czy nieświadomie oferował Rosji, jest w tej optyce antyrosyjskie ex definitione).

Czytaj więcej

Mirosław Czech: Wybory puściłem na żywioł

Efekt zerwania

Charakterystyczne, że Polacy i Rosjanie, patrzący na ten sam słynny petersburski pomnik Piotra Wielkiego, postrzegają go inaczej. Polacy (których odbiór ukształtował tu Mickiewicz w „Ustępie” III części „Dziadów”) widzą cara, który rozpuścił rumaka do dzikiego cwału, co skończy się tak, że „spadnie i pryśnie w kawały”. Rosjanie zaś najczęściej widzą, że car z potworną siłą trzyma konia za uzdę, brutalnie nad nim panuje.

Z drugiej jednak strony feralnym dziełem Piotra – według jego rosyjskich krytyków, szczególnie ze szkoły „poczwienników” (od poczwa – czyli „gleba, podłoże”; ten kierunek myślenia powstał w XIX wieku, ale pod innymi nazwami funkcjonował i w czasach komunizmu, i funkcjonuje teraz, zyskując wręcz stempel oficjalnej ideologii) – było doprowadzenie do zerwania rosyjskich elit z ludem, powstanie między nimi kulturowej przepaści.

Efektem tego zerwania – według przedstawicieli owego kierunku – było wiele nieszczęść, z finalnym bolszewizmem, który jawi im się jako bunt narodu przeciw wykorzenionym elitom (na przypomnienie faktu, że w momencie obalenia caratu już od kilkudziesięciu lat owe elity, pod wpływem dwóch kolejnych panujących, dryfowały właśnie od europejskości ku reakcyjnej staroruskości, „poczwiennicy” odpowiadają, iż ten proces był nieszczery i spóźniony, albo nie odpowiadają w ogóle). Zatem w myśl tej teorii bolszewizm od początku zawierał rozmaite, sprzeczne ze sobą polityczne elementy i mentalne warstwy; wprawdzie z biegiem czasu jego narodowe elementy wyparły te kosmopolityczne, i dlatego antykomunizm stał się ostatecznie tylko kolejną formą i ideologicznym narzędziem rusofobii, ale w rzeczywistości 1917 roku był jednak przede wszystkim nieszczęściem, owocującym wojną między Rosjanami a innymi Rosjanami, rozpadem imperium i feralnym zaindukowaniem przez leninowców tworzenia czy umacniania się nierosyjskich narodowości – z ukraińską na czele. Nieszczęściem, dwieście lat przedtem zawinionym przez Piotra.

O „zerwaniu z Piotrem”, jako o konieczności czy dziejącym się już procesie, piszą i mówią teraz otwarcie nie tylko zagorzali nacjonaliści i „impercy”, do niedawna pozostający wobec Władimira Władimirowicza w szczerej opozycji i szczerze wobec niego do niedawna nieufni, ale też przedstawiciele putinowskiego mainstreamu. Przecież, jak odkrywa filozof z Akademii Nauk Anatolij Czerniajew, konieczności przeprowadzenia „specoperacji” na Ukrainie „winni są ci nasi wrogowie, którzy przez lata narzucali nam zachodni styl myślenia, wygłaszali o tym wykłady i wydawali książki”.

Ba, o zerwaniu z Piotrem potrafią teraz pisać również intelektualiści pozycjonujący się do niedawna jako liberałowie, jak Dymitr Trenin z rosyjskiego oddziału fundacji Carnegie. W jego ujęciu idzie o zakwestionowanie „trzystuletniej tradycji uznawania Rosji nie tylko za wielkie europejskie mocarstwo, ale też za część składową ogólnoeuropejskiej cywilizacji”, i trzeba to zrobić nie tyle ze względu na obecną konfrontację z Zachodem, ile dlatego, że „Rosja długo pragnęła wpisać się w Europę, gdzie daleko nie wszyscy byli jej radzi”.

Ani dla pierwszych, ani dla drugich, ani dla trzecich scenariusz zerwania z Piotrem nie jest jednak intelektualnie i ideologicznie prosty.

Bo zarazem Piotr – to moc. To imperium. Zostawił Rosję wielokrotnie potężniejszą niż ta, którą przejął. A to zawsze dotąd było kryterium najważniejsze spośród tych, za pomocą których Rosjanie oceniali swoich władców. Dlaczego więc dziś wydaje się ono tracić tę pozycję?

Materiału do próby sformułowania odpowiedzi na to pytanie dostarcza pewna wypowiedź Stalina, zresztą w części dotycząca również Piotra, tylko – paradoksalnie – niejako z drugiej strony.

Dalszy ciąg smuty

W czasie prac nad słynnym filmem „Iwan Groźny” reżyser Siergiej Eisenstein często konsultował się czy to z prawą ręką Stalina, Andriejem Żdanowem, czy to z samym Josifem Wissarionowiczem. I w czasie jednego z takich spotkań Żdanow, w oczywisty sposób przedstawiając Eisensteinowi to, co jemu samemu powiedział przedtem na ten temat Stalin, stwierdził, że jedynym błędem cara Iwana było to, że nie wyrżnął w pień pięciu najważniejszych rodzin bojarskich, bo gdyby to zrobił, to po jego śmierci nie nastąpiłaby w Rosji smuta.

Wszyscy interesujący się Stalinem (albo Eisensteinem) znają tę anegdotę, natomiast niewielu wie, że to zdanie miało swą kontynuację – jego dalsza część brzmiała: „i przez to smuta trwała aż do Piotra”.

Tymczasem, według dosłownie wszystkich rosyjskich i zachodnich historyków, smuta skończyła się wstąpieniem na tron Michała Romanowa, pierwszego cara z tej dynastii. Było to w 1613 roku, zaś Piotr, później nazwany Wielkim, objął władzę (formalnie, jako małoletni) w roku 1682, a realnie w roku 1689. Smuta – czyli według klasycznej definicji okres rozpadu państwa (bałaganu, bezładu i bezwładzy zagrażających wręcz jego egzystencji) oraz jego strasznych klęsk – trwała więc, według Stalina, do tej daty.

Ale przecież w tym okresie, uznawanym przez Josifa Wissarionowicza za dalszy ciąg smuty, pomiędzy objęciem władzy przez Michała Romanowa a analogicznym momentem w życiu Piotra I, Rosja przeżywała okres kulturalnego rozkwitu, co raczej nie kojarzy się z czasem upadku. Kulturalny rozkwit – to oczywiście mogło Stalina nie obchodzić. Jednak w tym samym czasie Moskwa ostatecznie odebrała Rzeczypospolitej Smoleńsk, a potem lewobrzeżną Ukrainę z Kijowem. I właśnie wtedy też już zdecydowanie i na zawsze stanęła na brzegu Pacyfiku.

I to miałaby być smuta...?

Czytaj więcej

Robert Górski & Mariusz Cieślik: Wysyp ludzi, co się w język nie gryzą

Poziom despotyzmu

Stalin oczywiście znał te historyczne fakty, nie był bynajmniej ignorantem, odwrotnie – był erudytą. Ale mimo to uznał czasy przedpiotrowe za smutę. Dlaczego?

Wydaje się, że odpowiedź jest prosta. Zwycięstwa w walce z wrogiem zewnętrznym i podboje były w myśl jego filozofii bardzo ważne. Ale najważniejszy był odpowiedni stopień autorytaryzmu i despotyzmu wewnątrz państwa. Najważniejsze, by władzy nikt nie kontrolował i by sytuacja, w której ktoś mógłby jej bodaj pośrednio zagrozić, była całkowicie niewyobrażalna. A czasy między rokiem 1613 a 1689 w Rosji to nie był bynajmniej okres anarchii, carowie rządzili mocną ręką, ale ktoś oprócz nich miał jednak coś do powiedzenia. Z kimś musieli się liczyć. Więc w oczach Stalina to była smuta, i dopiero Piotr zapewnił Rosji odpowiedni poziom despotyzmu, pozwalający uznać, że smuty już nie ma.

Wydaje się, że teraz historia zatoczyła koło i ofiarą podobnego rozumowania został sam Piotr. Wprawdzie w swoim czasie zapewnił państwu odpowiedni poziom despotii, ale po kilkuset latach okazuje się, że jedynie doraźnie. Bo zarazem otworzył kraj na zarazki, strategicznie podminowujące tę despocję. I ten aspekt jego rządów, w opinii obecnego rosyjskiego mainstreamu, przeważa i nad zwycięstwami wojennymi, i nad doraźnym zaprowadzeniem wzorcowego autorytaryzmu, i nad powiększeniem państwa. Żeby państwo było duże, jak największe – to oczywiście ważne, nikt nie unieważnia tego, co ktoś nazwał rosyjskim fetyszyzmem terytorialnym, a o czym będę jeszcze pisał. Ale najważniejsze – żeby państwo było takie, w którym nie tylko nikt nie zagrozi władzy teraz, w danym momencie, ale w którym wręcz nie ma możliwości, by zagroził jej kiedykolwiek.

A tego Piotr, mimo starań, nie zapewnił.

I dlatego teraz musi odejść.

„Teraz mamy wszyscy stać się mentalnie czymś w rodzaju cerkiewnego diaka z ery Aleksego Michajłowicza” (drugiego z kolei cara z dynastii Romanowów z połowy XVII wieku) – skonkludował niezależny historyk Władimir Pastuchow.

Operacja ta nie jest prosta ani jednoznaczna. Bo zarazem sam Putin wielokrotnie – w tym już po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę – dawał wyraz swojemu podziwowi dla Piotra. Nie wchodził w kłopotliwe obszary wyborów cywilizacyjnych, koncentrując się na wzroście potęgi Rosji i ówczesnych zwycięstwach wojennych, bez analizowania przyczyn tych sukcesów, a jednym z nich był przecież (oprócz oczywistego geniuszu obłąkanego psychopaty, jakim był Piotr) zarządzony przezeń zwrot na Zachód. Przy czym Piotr zajmuje tak wysokie miejsce w panteonie rosyjskich bohaterów – także tych typu „gosudarstwienników”, czyli budowniczych państwa – że odejście odeń może być trudne, i nie ma żadnej pewności, czy rzeczywiście nastąpi.

Operacja nie jest więc rzeczywiście prosta. Ale skoro wydane w lipcu 2022 roku kremlowskie wytyczne dla propagandy każą mówić i pisać o tym, co dzieje się obecnie, jako o wydarzeniu na miarę chrztu Rusi – czyli „wydarzeniu, które określiło tożsamość rosyjskiego państwa” – to wydaje się jasne, że „specoperację” na Ukrainie i związane z nią okoliczności władze traktują jako coś ważniejszego od reform Piotra. Każe to traktować poważnie zapowiedzi odejścia od jego dziedzictwa.

Fragment książki Piotra Skwiecińskiego „Koniec ruskiego miru. O ideowych źródłach rosyjskiej agresji”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Teologia Polityczna.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

shutterstock

shutterstock

aquatarkus

Nie doceniamy głębokości nie tylko politycznego, ale przede wszystkim cywilizacyjnego zwrotu, którego obecnie dokonuje Rosja.

Zaznaczam przy tym, że nie będąc prorokiem, nie jestem w stanie orzec, czy ów zwrot zdoła nastąpić naprawdę, czy też system putinowski się zawali, zanim zostanie osiągnięta, jak to określają Rosjanie, „toczka niewozwrata”, czyli linia, spoza której nie ma już odwrotu. Można też wyobrazić sobie sytuację, której szczerze lęka się wielu rosyjskich nacjonalistów – że system, choć się nie zawali, to de facto wróci do swej pierwotnej, ideowo amorficznej postaci, i żadnej narodowej rewolucji nie będzie.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi