Kontrkulturowa wielodzietność

Polki nie chcą mieć dzieci – donoszą co pewien czas media. Ale prawda jest zupełnie inna. Decydują się na nie zbyt późno, co wraz z niestabilnością związków i czynnikami ekonomicznymi ogranicza liczbę potomstwa.

Publikacja: 03.02.2023 17:00

Kontrkulturowa wielodzietność

Foto: Andrzej Hulimka/Forum

Glany, wyciągnięte swetry, pacyfka na rzemyku – tak wyobrażałem sobie kontrkulturowość w liceum. I tak się nosiłem. Tyle że czym jest kontrkultura, zrozumiałem, a może jeszcze bardziej moja żona, gdy zdecydowaliśmy się na trzecie, czwarte i piąte dziecko. To był dla naszych rodziców i wielu znajomych prawdziwy szok. Wykształceni, wysoko funkcjonujący profesjonaliści, którzy decydują się na kolejne dzieci? „Może nie wiecie, że istnieją takie środki, co pozwalają mieć seks, a nie mieć dzieci” – wyjaśniała mi kiedyś pewna dziennikarka, którą zaszokowałem informacją, że właśnie urodziło mi się czwarte dziecko. „Jak to?” – pytali mnie także moi rodzice, którzy – a przynajmniej mój tata – sami pochodzili z dużych rodzin, ale dla których to już było przekroczenie tego, jak wyobrażali sobie życie swoich dzieci. Wnuki kochali do szaleństwa, ale gdy pojawiała się informacja o tym, że Małgosia jest w ciąży, nieodmiennie pojawiało się zrzędzenie, ubolewanie i z trudem ukrywane zaskoczenie. „Nie możesz się powstrzymać” – słyszałem czasem od bliskich, choć decyzja o kolejnym dziecku zawsze podejmowana była wspólnie, co nie powinno być dziwne dla nikogo, kto wie, jak do poczęcia dochodzi.

Czytaj więcej

Tomasz P. Terlikowski: Cena udziału w debacie

Zgoda na pierwsze, obawa przed drugim

Wtedy strasznie mnie to irytowało, złościło, gdy moja żona słyszała pytanie, czy wszystkie dzieci, z którymi się przemieszcza, są jej, czy to z jednego ojca i wreszcie – gdy ludzie z dobrej przecież woli – oznajmiali jej, że wcale nie wygląda jak „matka wielodzietna”. „A jak ma wyglądać taka matka?” – pytałem wtedy. „Nooo” – odpowiedzi rzadko padały, ale w domyśle chodziło o to, że ma być zaniedbana, pobita i zniszczona alkoholem. Taki był ówczesny stereotyp. I choć powoli się on zmienia, to nadal ogromna większość społeczeństwa, także młodych kobiet wchodzących w czas decyzji prokreacyjnych, nie zna nikogo, kto miałby więcej niż dwójkę (teraz czasem trójkę dzieci), nie ma doświadczenia takiego domu i wyobraża sobie go jako „totalną demolkę”, której nikt nie jest w stanie ogarnąć.

Ten brak wiedzy rodzi lęk, obawę, a doświadczenie radykalnej zmiany, jaką jest pojawienie się pierwszego dziecka, sprawia, że tylko się on pogłębia. A gdy nie zna się nikogo, kto przeszedł podobną drogę, nie ma też z kim weryfikować własnych obaw.

Z nami było podobnie. W podstawówce i liceum nie znałem nikogo, kto pochodziłby z większej rodziny. Moi koledzy – w ogromnej większości – byli jedynakami, czasami mieli brata lub siostrę. Na studiach nie było inaczej. Efekt? Gdy decydowaliśmy się na większą rodzinę, skakaliśmy na głęboką wodę, a robiliśmy to z przyczyn religijnych. Duża rodzina była dla nas wartością, nieznanym wyzwaniem, któremu można było sprostać bez żadnych wzorców zewnętrznych. I nigdy, nawet wtedy, gdy czasem brakowało siły, tego nie żałowałem. Jeśli z całą pewnością mogę powiedzieć, że coś mi się w życiu udało, to są to dzieci i dom, który udało się dla nich i z nimi zbudować.

Ogromna większość społeczeństwa nie miała wówczas i nie ma obecnie powodów, by takiego skoku w nieznane, w całkowicie obce im doświadczenie dokonywać. A badania CBOS, które wywołały wspomniany na początku medialny lament, są tego tylko potwierdzeniem. Uważne wczytanie się w nie pokazuje bowiem, że wcale nie jest tak, że 68 proc. Polek w wieku 18–45 lat nie chce mieć dzieci, a jedynie, że tyle nie chce mieć kolejnego dziecka. W tej grupie bowiem są zarówno kobiety, które mają już jedno, dwoje czy troje (a nawet więcej) dzieci, a ich deklaracja dotyczy jedynie tego, że nie chcą mieć one dziecka następnego.

Z kolei 58 proc. kobiet, które dzieci nie mają, deklaruje – gdy pozostaje w stabilnym związku – że chce mieć pierwsze dziecko. Drugiego dziecka pragnie już tylko 33 proc. pań, a w przypadku dwójki i więcej dzieci kolejne planuje 7 proc. Te dane pokazują jasno, że problemem nie jest niechęć do posiadania dziecka w ogóle, ale obawa przed drugim, a już z pewnością trzecim i kolejnymi.

Jeśli jeszcze dokładniej wczytać się w te badania, to okaże się, że w przypadku pierwszego dziecka powodem braku jego planowania nie są zazwyczaj przyczyny ideologiczne, ale albo brak partnera, albo wiek. Czas zawierania stabilnych związków, ale także przychodzenia na świat potomstwa zwyczajnie się przesunął, a większość kobiet (dodajmy: tych w związkach) planuje to dopiero około trzydziestki. Zmiany, które pokazuje CBOS (w tym spadek liczby pań, które planują w najbliższym czasie kolejne dziecko, o 8 pkt. proc.), związane są zaś ze spadkiem liczby młodszych kobiet w całej tej grupie, ze starzeniem się społeczeństwa i wreszcie z późniejszymi decyzjami o związkach.

Czy oznacza to, że nie ma powodów do zmartwień? Tak bym nie powiedział. Dane pokazane przez CBOS uświadamiają bowiem, że bomba demograficzna tyka, że wprowadzone polityki pronatalistyczne i prosocjalne, choć z pewnością poprawiły jakość życia wielu rodzin, nie rozwiązały problemu kryzysu demograficznego. Wskaźniki urodzeń na moment się poprawiły, ale już wróciły do wcześniejszych mizernych poziomów.

W związku z wkraczaniem w dorosłość kolejnych roczników niżu demograficznego, z podnoszącym się wiekiem związków i urodzenia pierwszego (a często i ostatniego dziecka) będzie z czasem tylko gorzej. Kryzys gospodarczy, związany z nim brak stabilnej pracy, trudności z nabyciem mieszkań będą czyniły decyzję o posiadaniu dzieci jeszcze trudniejszą.

Zwięźle rzecz ujmując, jest źle, a będzie gorzej. I bez głębokiej transformacji społecznej i ekonomicznej, bez szerokiego wsparcia budownictwa komunalnego, bez realnej – choćby na wzór skandynawski – ochrony kobiet i matek na rynku pracy, bez jeszcze szerszej możliwości łączenia pracy zawodowej i wychowania dzieci, nic się nie zmieni. Tu potrzeba głębokiej rewolucji, a nie tylko delikatnych reform.

Płynna rzeczywistość rodziny

Trzeba uczciwie powiedzieć, że zmiany polityki społecznej, choć istotne, wcale nie rozwiązują problemu. Nigdzie w Europie – nawet tam, gdzie programy socjalne i wsparcia dla kobiet są rozwinięte – nie ma dodatniego przyrostu naturalnego. Nigdzie też, gdzie modelem stało się posiadanie jednego czy dwójki dzieci, nie udało się odwrócić tego trendu. Odwołanie polityki jednego dziecka przez Chiny, zgoda na to, by wprowadzić politykę „dwójki dzieci” wcale nie wpłynęła pozytywnie na chińskie pary. Wyuczona, kulturowo oswojona „jednodzietność” stała się normą i Chińczycy wcale nie chcą mieć liczniejszego potomistwa. Iran, w którym ajatollahowie świadomi, jak niebezpieczny potencjał rewolucyjny stanowią zbyt liczne młodsze pokolenia, także uczynili w latach 70. i 80. XX wieku ograniczenie liczby dzieci swoim celem, teraz – choć już wiedzą, że także u nich bomba demograficzna tyka – nie są w stanie odwrócić tego trendu. Model mniejszej rodziny, ale także wzrastająca zamożność i świadomość, że kolejne dziecko może ją relatywnie osłabić, negatywnie wpływają na decyzje prokreacyjne kobiet.

Wpływa na nie także – to już bardziej kontekst zachodni – głęboka zmiana modelu rodziny. Spadająca liczba zawieranych małżeństw i wzrastająca liczba związków nieformalnych, a także rosnące statystyki rozwodów uświadamiają, że małżeństwo i rodzina, która w przeszłości była przestrzenią stałości, niezmienności, gwarantem stabilności życiowej, już nią nie są. Jeszcze wiek temu małżeństwo i rodzina spajane były z jednej strony rygorami społecznymi, naciskiem innych, a z drugiej czynnikami ekonomicznymi. Dawały pewne zabezpieczenie społeczne, trzymające małżonków razem, także w sytuacji, gdy ich miłość się wypaliła. Małżeństwo i rodzina, podtrzymywane społecznie, były także ekonomicznie opłacalne, a posiadanie potomstwa zabezpieczało na starość.

Dziś tak już nie jest. Kolejne dzieci ograniczają naszą zdolność kredytową, wygodniej jest czasem żyć singlom niż osobom w parach, a bezpieczeństwo na starość gwarantują nam systemy emerytalne. Trwałości związków nie stabilizuje już nacisk społeczny, bo rozwód stał się czymś całkowicie normalnym, a opowieści o kolejnych związkach celebrytów czy o pięknym doświadczeniu, jakim jest „patchworkowa rodzina”, raczej nie sprzyjają walce o utrzymanie trwałości związku.

W takiej rzeczywistości trudno decydować się na kolejne dziecko. Przyjście na świat pierwszego wynika z głębokiego – zarówno biologicznie, jak i kulturowo zakorzenionego – pragnienia potomstwa, ale przy kolejnych włącza się już tzw. zdrowy rozsądek. Czy rzeczywiście – szczególnie w sytuacji, gdy państwo i otoczenie pracownicze nie jest szczególnie przyjazne – jestem w stanie samotnie, gdy np. ojciec odejdzie, wychować drugie, trzecie czy czwarte dziecko? Z jednym można dać sobie radę, ale czwórka, gdy ojciec zacznie migać się od alimentów, to już zupełnie co innego.

Przesadzam? Niestety, nie. Doskonałym na to dowodem jest fakt, że polityki pronatalistyczne odnoszą relatywny sukces tam, gdzie – jak w krajach skandynawskich czy Czechach – nie są one jednocześnie prorodzinne. Ułatwienia dla kobiet samodzielnie wychowujących dzieci, elastyczne modele łączenia pracy i wychowania, brak nacisku na małżeństwo czy rodzinę, choć osłabia stałość związków i zwiększa liczbę dzieci wychowujących się poza nimi, to jednocześnie przynosi wzrost demograficzny. Można z tego wyciągnąć wniosek, że jednym z czynników osłabiających przyrost demograficzny jest właśnie słabość związków.

Czytaj więcej

Tomasz P. Terlikowski: Biskupi z głową w piasku

Gdzie ci mężczyźni?

Emancypacja kobiet, mniejszości seksualnych, ale także zmieniająca się sytuacja społeczna, głęboko przekształciły dotychczasowe modele męskości. Ani machismo, ani powszechny model nieobecnego ojca i męża nie są już społecznie akceptowalne. Zasada podziału obowiązków, silnego zaangażowania ojca w wychowanie dzieci, ale także świadomość, że coraz częściej to kobieta zarabia lepiej, zmuszają do przedefiniowania wzorców męskości wyniesionych z domu. Kobiety lepiej odnajdują się na rynku pracy, łatwiej podejmują decyzje o bliższych lub dalszych przeprowadzkach i coraz częściej nie znajdują partnerów w swoim wieku, z którymi chciałyby spędzić życie. Mężczyźni częściej zostają w miejscu urodzenia, niechętnie się przenoszą i nie podążają za kobietami.

I tu także znaczenie ma nacisk społeczny. Jeszcze w czasach, gdy wchodziłem na rynek pracy, czymś oczywistym było, że około 23.–24. roku życia bierze się ślub – jeśli ma się z kim. Dla moich rodziców pytanie nie brzmiało, czy powinienem się ożenić z moją dziewczyną, i czy to ta właściwa, ale dlaczego jeszcze tego nie zrobiłem. Pierwszy raz takie pytanie usłyszałem jako 23-latek, a rok później brałem ślub.

Dziś nie ma takiego nacisku. Pary coraz częściej nie są w stanie podjąć decyzji, skupione są na poszukiwaniu związków idealnych i partnerów wymarzonych. Tyle że im ludzie są starsi, tym trudniej im takiego partnera znaleźć – ci idealni są już zajęci. Często, im więcej ma się związków za sobą, tym częściej stawia się pytanie, czy oby na pewno ten obecny jest tym właściwym. Na wszystkim, jak cień, kładą się jeszcze rodzinne doświadczenia rodziców czy przyjaciół, których związki nie przetrwały. Im później wchodzi się zaś w stały związek i im mniej pewnym jest się partnera (czy samego siebie), tym mniejsze prawdopodobieństwo decyzji o drugim czy trzecim dziecku.

Nie ma prostego wyjścia z tego zaklętego kręgu. Emancypacja kobiet jest faktem, wyrównywanie szans także, pozytywnym zjawiskiem jest również rosnąca rola mężczyzn w wychowaniu dzieci i partnerskim dzieleniu się obowiązkami. Nie da się także wrócić do modelu rodziny spajanej przez rygor społeczny. Szczególnie że warto mieć świadomość, że cenę za to płaciły kobiety i dzieci, które stykały się z rozmaitymi formami przemocy.

Co zatem trzeba zrobić? Trzeba zacząć szukać nowych, kontrkulturowych modeli męskości i kobiecości, a także życia rodzinnego. To się do pewnego stopnia już dzieje. Z jednej strony mamy próbę powrotu do „tradycyjnego modelu rodziny”, lekko patriarchalnej, z kobietą obecną głównie w domu, z silną religijnością, najbardziej skrajnym przykładem są tu tzw. trad-wifes. Ten model bywa przedstawiany jako jedynie chrześcijański, ale w istocie odchodzi już w przeszłość. Cały egzystencjalny wysiłek rodzicielstwa, prowadzenia domu i zarządzania codziennym życiem większej rodziny składa przecież na barki kobiet. Mężczyźni w tym układzie muszą co najwyżej finansowo utrzymać bliskich. Pozwala im to tłumaczyć swoją nieobecność pracą, a do tego uzależnia ekonomicznie od nich kobiety. To może rodzić pewne formy przemocy. Niewiele też wskazuje na to, by ten model był atrakcyjny dla takiej liczby młodych kobiet, by poprawić wskaźniki demograficzne lub stworzyć modę na wielodzietność.

Innym modelem, powoli się kształtującym, jest nowoczesne duże rodzicielstwo. Takie, w którym realizują się także ojcowie, podział obowiązków staje się partnerski, a obie strony mają świadomość, że pewne role muszą być – także z powodu wymogów rynku pracy – elastyczne. Tu ojciec z przyjemnością przechodzi na urlop ojcowski (nie miałem takiej możliwości i żałuję tego), a niekiedy to on głównie zajmuje się dziećmi. Ten model dotyczy jednak w większości osób z wyższym wykształceniem, a do tego wykonujących wolne zawody. Na krótkiej smyczy korporacji, ale też wykonując regularne prace, trudno jest go realizować. Szczególnie że często kończymy pracę o wiele później niż np. kilka dekad temu, co oznacza, że mamy o wiele mniej czasu dla rodziny.

Z tej perspektywy wielodzietność staje się więc wyborem kontrkulturowym. Jest ona decyzją o życiu w kontrze do świata budowanego przez wymogi gospodarki, społeczeństwa, a nawet niekiedy własny osobisty interes. Decyzją o budowaniu życia odmiennego od tego, które znamy z własnego doświadczenia i odmiennego od modelu z przeszłości. Jest wypłynięciem na głębokie wody, a niekiedy wręcz skokiem do basenu, bez pewności, że jest tam woda. Decyzją, dla której jedynym gwarantem jest – coraz trudniejsze w naszej płynnej rzeczywistości rodzinnej – zaufanie do drugiej osoby.

Jest to niesamowita przygoda, do której można zaprosić, ale do której nie da się nakłonić w żaden inny sposób, niż wskazując, że niewiele jest rzeczy, które dostarczają aż takiej adrenaliny.

Glany, wyciągnięte swetry, pacyfka na rzemyku – tak wyobrażałem sobie kontrkulturowość w liceum. I tak się nosiłem. Tyle że czym jest kontrkultura, zrozumiałem, a może jeszcze bardziej moja żona, gdy zdecydowaliśmy się na trzecie, czwarte i piąte dziecko. To był dla naszych rodziców i wielu znajomych prawdziwy szok. Wykształceni, wysoko funkcjonujący profesjonaliści, którzy decydują się na kolejne dzieci? „Może nie wiecie, że istnieją takie środki, co pozwalają mieć seks, a nie mieć dzieci” – wyjaśniała mi kiedyś pewna dziennikarka, którą zaszokowałem informacją, że właśnie urodziło mi się czwarte dziecko. „Jak to?” – pytali mnie także moi rodzice, którzy – a przynajmniej mój tata – sami pochodzili z dużych rodzin, ale dla których to już było przekroczenie tego, jak wyobrażali sobie życie swoich dzieci. Wnuki kochali do szaleństwa, ale gdy pojawiała się informacja o tym, że Małgosia jest w ciąży, nieodmiennie pojawiało się zrzędzenie, ubolewanie i z trudem ukrywane zaskoczenie. „Nie możesz się powstrzymać” – słyszałem czasem od bliskich, choć decyzja o kolejnym dziecku zawsze podejmowana była wspólnie, co nie powinno być dziwne dla nikogo, kto wie, jak do poczęcia dochodzi.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi