Glany, wyciągnięte swetry, pacyfka na rzemyku – tak wyobrażałem sobie kontrkulturowość w liceum. I tak się nosiłem. Tyle że czym jest kontrkultura, zrozumiałem, a może jeszcze bardziej moja żona, gdy zdecydowaliśmy się na trzecie, czwarte i piąte dziecko. To był dla naszych rodziców i wielu znajomych prawdziwy szok. Wykształceni, wysoko funkcjonujący profesjonaliści, którzy decydują się na kolejne dzieci? „Może nie wiecie, że istnieją takie środki, co pozwalają mieć seks, a nie mieć dzieci” – wyjaśniała mi kiedyś pewna dziennikarka, którą zaszokowałem informacją, że właśnie urodziło mi się czwarte dziecko. „Jak to?” – pytali mnie także moi rodzice, którzy – a przynajmniej mój tata – sami pochodzili z dużych rodzin, ale dla których to już było przekroczenie tego, jak wyobrażali sobie życie swoich dzieci. Wnuki kochali do szaleństwa, ale gdy pojawiała się informacja o tym, że Małgosia jest w ciąży, nieodmiennie pojawiało się zrzędzenie, ubolewanie i z trudem ukrywane zaskoczenie. „Nie możesz się powstrzymać” – słyszałem czasem od bliskich, choć decyzja o kolejnym dziecku zawsze podejmowana była wspólnie, co nie powinno być dziwne dla nikogo, kto wie, jak do poczęcia dochodzi.
Czytaj więcej
Chrześcijanie w Polsce nie są prześladowani. Delikatne poszturchiwania medialne czy nawet najostrzejsza krytyka nie są męczeństwem, tylko ceną, jaką płaci się za aktywne uczestnictwo w debacie publicznej. I to po każdej ze stron.
Zgoda na pierwsze, obawa przed drugim
Wtedy strasznie mnie to irytowało, złościło, gdy moja żona słyszała pytanie, czy wszystkie dzieci, z którymi się przemieszcza, są jej, czy to z jednego ojca i wreszcie – gdy ludzie z dobrej przecież woli – oznajmiali jej, że wcale nie wygląda jak „matka wielodzietna”. „A jak ma wyglądać taka matka?” – pytałem wtedy. „Nooo” – odpowiedzi rzadko padały, ale w domyśle chodziło o to, że ma być zaniedbana, pobita i zniszczona alkoholem. Taki był ówczesny stereotyp. I choć powoli się on zmienia, to nadal ogromna większość społeczeństwa, także młodych kobiet wchodzących w czas decyzji prokreacyjnych, nie zna nikogo, kto miałby więcej niż dwójkę (teraz czasem trójkę dzieci), nie ma doświadczenia takiego domu i wyobraża sobie go jako „totalną demolkę”, której nikt nie jest w stanie ogarnąć.
Ten brak wiedzy rodzi lęk, obawę, a doświadczenie radykalnej zmiany, jaką jest pojawienie się pierwszego dziecka, sprawia, że tylko się on pogłębia. A gdy nie zna się nikogo, kto przeszedł podobną drogę, nie ma też z kim weryfikować własnych obaw.
Z nami było podobnie. W podstawówce i liceum nie znałem nikogo, kto pochodziłby z większej rodziny. Moi koledzy – w ogromnej większości – byli jedynakami, czasami mieli brata lub siostrę. Na studiach nie było inaczej. Efekt? Gdy decydowaliśmy się na większą rodzinę, skakaliśmy na głęboką wodę, a robiliśmy to z przyczyn religijnych. Duża rodzina była dla nas wartością, nieznanym wyzwaniem, któremu można było sprostać bez żadnych wzorców zewnętrznych. I nigdy, nawet wtedy, gdy czasem brakowało siły, tego nie żałowałem. Jeśli z całą pewnością mogę powiedzieć, że coś mi się w życiu udało, to są to dzieci i dom, który udało się dla nich i z nimi zbudować.