LeBron James. Król wstępuje na tron

Lada dzień LeBron James wyprzedzi Kareema Abdula-Jabbara i zostanie graczem z największą liczbą zdobytych punktów w historii NBA. Czy to oznacza, że mamy do czynienia z najlepszym koszykarzem wszech czasów? Wielu tak sądzi, oczywiście z wyjątkiem Michaela Jordana.

Aktualizacja: 08.02.2023 08:58 Publikacja: 03.02.2023 10:00

LeBron James. Król wstępuje na tron

Foto: Sean M. Haffey/GETTY IMAGES NORTH AMERICA/Getty Images/AFP

W związku z pobiciem we wtorek przez LeBrona Jamesa rekordu Kareema Abdula-Jabbara przypominamy tekst Wojciecha Małysza z "Plusa Minusa"

Czytaj więcej

LeBron James zapisuje się w historii NBA. Pobił rekord Kareema Abdula-Jabbara

To nie będzie tekst o liczbach, ale trzeba od nich zacząć. Na stronie internetowej NBA, telewizji ESPN i wielu innych od dłuższego czasu wiszą specjalne zakładki, na których trwa odliczanie do rekordu. Jeśli będzie punktował zgodnie z przewidywaniami, wskoczy na pierwsze miejsce 9 lutego. Tak czy inaczej – stanie się to w najbliższych dniach, sprawa jest przesądzona (trzeba przy tym dodać, że chodzi o punkty zdobyte w sezonach zasadniczych, bo jeśli dodać te zdobyte także w play-offach, LeBron już jest pierwszy). Kareem Abdul-Jabbar (38 387 pkt) spadnie na drugie miejsce, trzeci jest Karl Malone, czwarty Michael Jordan, a piąty Kobe Bryant. I już długo nic się tu nie zmieni.

Czytaj więcej

Kobe Bryant. Zuchwały, arogancki, fantastyczny

Dzieciństwo bez ojca

Właściwie wszystkie statystyki LeBrona są imponujące, na ich przytaczanie nie ma tu miejsca. Kiedy już ustanowi rekord, znowu odżyją dyskusje, czy jest koszykarzem wszech czasów, czy jest lepszy od Michaela Jordana? Miejmy to z głowy (tym razem liczby zostawmy na boku): Jordan uwodził, jego gra budziła zachwyt, dłuższa obserwacja skutkowała zauroczeniem. LeBron uwodzi rzadziej, często wbija się pod kosz, wykorzystując wykutą na sali gimnastycznej siłę i doskonałe warunki fizyczne. Nie ma w tym wielkiej finezji. Jordan zdobył sześć tytułów mistrzowskich, wygrał wszystkie finały, w których grał. LeBron wygrał cztery finały z dziesięciu. Jordan miał instynkt sportowego zabójcy i obsesję wygrywania, zawsze brał sprawy w swoje ręce i trafiał najważniejsze rzuty. Trudno w jego karierze znaleźć momenty, kiedy nie był liderem, nie stanął na wysokości zadania. W historii LeBrona Jamesa takie momenty znajdziemy bez trudu.

Obaj są superstrzelcami, ale LeBron częściej podaje i zbiera piłki z tablicy. Kiedy Jordan był w jego wieku i wrócił z emerytury, by zagrać w Washington Wizards, wciąż potrafił czarować, ale kiedy notował imponujące zdobycze punktowe, traktowaliśmy to jak coś wyjątkowego. James cały czas, w wieku 38 lat, gra na najwyższym poziomie, a kiedy zdobywa 40 lub więcej punktów, nikt się nie dziwi. Do kogo więc powinien trafić tytuł największego (jak mówią Amerykanie – GOAT, czyli Greatest of All Time)? Werdyktu oczywiście nie będzie, sprawa jest nie do rozstrzygnięcia, grali w innych czasach, nigdy nie spotkali się na parkiecie, Jordan zszedł ze sceny, nim LeBron na nią wkroczył. Jest kościół Jordana i kościół LeBrona, każdy może sobie wybrać. Tutaj oddajmy cześć LeBronowi, bo na to zasługuje.

W dzieciństwie nie miał łatwo, wychowywał się bez ojca, który miał bogatą kartotekę kryminalną. Po latach LeBron opublikował wymowny wpis w mediach społecznościowych. Dziękował ojcu, bo pewnie, gdyby miał ładny domek z ogrodem i pieska, nie doszedłby tam, gdzie się znalazł, nie miałby determinacji potrzebnej w drodze na szczyt. Urodził się w Akron, nieopodal Cleveland, niewielkim jak na USA mieście (około 200 tysięcy mieszkańców) i niezbyt ciekawym (stolica przemysłu oponiarskiego). Urodził się tam też znany reżyser Jim Jarmusch (szybko uciekł do Nowego Jorku), a także – ciekawostka – drugi wybitny koszykarz naszych czasów Stephen Curry. Gloria James miała zaledwie 16 lat, kiedy urodziła LeBrona, swoje pierwsze i jedyne dziecko. Pomagały jej mama i babcia, a w domu mieszkali jeszcze dwaj bracia Glorii. Ale sprawy szybko się skomplikowały: najpierw umarła babcia, a niedługo potem mama. Glorii nie było stać na utrzymanie domu. Z pomocą przyszła sąsiadka, która zaproponowała kąt u siebie. Potem młoda mama z dzieckiem przenosiła się jeszcze wiele razy. LeBron nie przesadzał z chodzeniem do szkoły i pobierał lekcje życia na ulicy: narkotyki i strzelaniny nie były dla niego niczym dziwnym.

Na chłopaka zwrócił uwagę trener Frank Walker. Potem to właśnie jego rodzina pozwoliła chłopcu zamieszkać u siebie i pilnowała, by jednak chodził do szkoły. „Nigdy nie zapomnę tego, co zrobili dla mnie Walkerowie” – wspominał po latach LeBron. Jako 14-latek już dominował na tle nastolatków z całego kraju podczas jednego z turniejów. A w liceum – grał w katolickiej szkole St. Vincent – St. Mary – było już wiadomo, z kim mamy do czynienia. Jego talent eksplodował, tak samo jak zainteresowanie mediów i kibiców. Mecze domowe trzeba było przenieść do większej hali, na Uniwersytecie Akron. Dwukrotnie poprowadził niewielką katolicką szkołę, dotąd bez wielkich sukcesów, do mistrzostwa stanu Ohio. Były transmisje na cały kraj i okładki gazet, z tą najsłynniejszą, w „Sports Illustrated”, z podpisem „The Chosen One”, czyli „Wybraniec”. Artykuł zaczynał się od opisu spotkania nastolatka z jego idolem, Michaelem Jordanem. Każdy chciał zarobić na zapowiadającym się na koszykarskiego geniusza młodzieńcu, nawet najbliżsi, którzy sprzedawali podpisane przez niego piłki. A on ciężko pracował na sukces i dopiął swego. Dostał się do NBA prosto ze szkoły średniej z numerem 1, namaszczony na nowego króla – jako King James. W dodatku trafił do swojego Cleveland. To było 20 lat temu, w 2003 roku, Michael Jordan właśnie zakończył karierę, jak się okazało tym razem po raz ostatni, był to więc idealny moment – umarł król, niech żyje król!

Samotność w Cleveland

Wszystko pięknie? Nie tak szybko. Przekonał się boleśnie, że NBA to nie liceum, budowa drużyny, która będzie wygrywać, nie jest sprawą łatwą. Osamotniony, bez wsparcia kolegów, nie dał rady poprowadzić Cleveland Cavaliers do mistrzostwa, choć było blisko, doszli do finałów. Ale tu wspomnijmy inny moment. W play-offach 2010 mierzyli się z Boston Celtics. Drużyna z Bostonu w piątym meczu zmiażdżyła rywali, a LeBron wyglądał fatalnie, zagrał naprawdę słabo. Komentujący ten mecz Charles Barkley, kiedyś znakomity koszykarz, wyraził smutną refleksję. Wspomniał swoją grę z Michaelem Jordanem i innymi wielkimi zawodnikami i stwierdził, że oni zawsze na koniec takich meczów byli zdeterminowani i wycieńczeni. U LeBrona tego nie widział. To był ten moment, w którym zdawało się, że coś poszło nie tak, że jednak „wybraniec” może nie okazać się tym, kim miał być. Barkley wyglądał na autentycznie zmartwionego, ale wielu znawców i kibiców zdawało się czerpać z niepowodzenia LeBrona satysfakcję: mówicie, że to ma być ten nowy Jordan?

Kiedy kończył się mu się kontrakt z Cavaliers, zaczęły się spekulacje. Czy odejdzie z Cleveland, a jeśli tak, to gdzie? Pożądali go wszyscy. Jako scenę do ogłoszenia swojej decyzji sportowiec wybrał studio ESPN. Był 2010 rok, ogólnokrajowa transmisja programu zatytułowanego właśnie „Decyzja” przebiła oglądalnością w Stanach finał mistrzostw świata w piłce nożnej w RPA. Program trwał godzinę, napięcie narastało, aż w końcu LeBron obwieścił, że jego nowym klubem będą Miami Heat. A dokładnie powiedział, że przenosi swoje talenty do South Beach. Wybrzmiało to fatalnie, spotkało się z totalną krytyką dziennikarzy i kibiców. Czy można było gorzej to ująć? Znany amerykański dziennikarz Bill Simmons napisał tak: „Najwięcej powiedziało nam najważniejsze zdanie wygłoszone przez niego w trakcie decyzji: – Postanowiłem przenieść swoje talenty do South Beach. Nie do Miami Heat czy nawet po prostu do Miami. Do South Beach. Miejsca, w którym gwiazdy mogą wieść gwiazdorskie życie, gdzie zawsze świeci słońce, gdzie wygląd liczy się bardziej niż cokolwiek innego, gdzie cudowne kobiety niemal schodzą z taśmy produkcyjnej. Jeśli szukalibyście całkowitego przeciwieństwa Cleveland, to lepszego miejsca niż South Beach nie znajdziecie. (…) Jako gość, który też miał kiedyś 25 lat, nie mogę go winić. Jako ktoś, kto kocha koszykówkę, nie mogę mu wybaczyć”.

Podobne odczucia miała większość dziennikarzy i kibiców. Bo pomijając już nawet fatalny sposób, w jaki to zakomunikował (jak zakochany w sobie bufon), zrobił to, co było najłatwiejsze: zamiast budować, przeniósł się na gotowe, do znakomitego zespołu, stworzonego przez Pata Rileya, czyli twórcę sukcesów Los Angeles Lakers. Riley, który w Miami nie trenował, tylko zarządzał klubem, potrzebował już tylko LeBrona, żeby mieć drużynę idealną. A najlepszy koszykarz świata chętnie na to przystał. Jak podkreślał Simmons: „Jordan nigdy, przenigdy by tego nie zrobił”. Inni pisali, że „przeszedł na ciemną stronę mocy”. W Cleveland wywołało to wściekłość. Kibice palili koszulki dawnego idola, właściciel klubu wydał oświadczenie, w którym padły słowa o zdradzie i wiele nieprzyjemnych epitetów.

Ale cztery lata spędzone w Miami zaowocowały dwoma mistrzostwami, czyli poszło zgodnie z planem (choć mogło być lepiej). LeBron James triumfował i dominował, Heat grali efektownie i odnosili spektakularne zwycięstwa. King James wreszcie był królem, prawdziwym liderem drużyny, choć wszyscy mieli świadomość, że prowadzi zespół gwiazd.

Kiedy pojawił się w Cleveland pierwszy raz po zmianie barw klubowych, na trybunach panowały wojenne nastroje. Każdy jego kontakt z piłką spotykał się z buczeniem, każda strata była fetowana radością większą niż punkty zdobyte przez własną drużynę. Trzy lata później, przy okazji kolejnego już meczu Cavaliers–Heat, jak zwykle było gorąco. W pewnym momencie na parkiet wdarł się młody mężczyzna. Ochrona nie zdążyła go powstrzymać, wyglądało to bardzo groźnie. Po chwili okazało się jednak, że na jego koszulce jest wymowny napis „2014: Come Back”: chłopak marzył, że niegdysiejszy idol wróci do Cleveland. W 2014 roku kończył się jego kontrakt z Heat.

„Zanim kogokolwiek obchodziło, gdzie będę grał w koszykówkę, byłem dzieckiem z północno-wschodniego Ohio. To tam chodziłem, biegałem, płakałam. To specjalne miejsce w moim sercu. Ludzie tam widzieli, jak dorastam. Czasami czuję się tak, jakbym był ich synem. Ich pasja może być przytłaczająca. Ale to mnie napędza. Chcę dać im nadzieję, kiedy tylko mogę. Chcę ich inspirować, kiedy tylko mogę. Mój związek z Ohio jest większy niż koszykówka. Nie zdawałem sobie z tego sprawy cztery lata temu. Teraz już to wiem. (…) W północno-wschodnim Ohio nic nie jest dane. Wszystko jest zarobione. Pracujesz na to, co masz. Jestem gotów podjąć wyzwanie. Wracam do domu” – napisał w artykule opublikowanym na łamach „Sports Illustrated” w 2014 roku. Górnolotnym, ale chwytającym za serce. Bez dwóch zdań rozegrał to znacznie lepiej niż przy okazji przenosin do Miami. Wracał do Cleveland Cavaliers.

Czytaj więcej

Dennis Rodman w świecie Kim Dzong Una

Syzyfowa praca

Trafił w zły czas, bo akurat w Golden State Warriors rozbłysła gwiazda Stephena Curry’ego, który umiał rzucać za trzy z każdej pozycji, a wokół niego zbudowano zespół grający zarówno efektownie, jak i skutecznie. W Oakland, gdzie grali Warriors (wkrótce przenieśli się do San Francisco), rodziła się dynastia. LeBron znowu dociągnął Cavaliers do finałów, ale kolejny raz się nie udało. Pamiętając jeszcze poprzednie doświadczenia w Cleveland, wyglądało to jak syzyfowa praca. LeBron pcha na szczyt wielki głaz, ale tuż przed wierzchołkiem stacza się on na sam dół.

W kolejnych rozgrywkach Warriors mieli rekordowy dorobek: w sezonie zasadniczym wygrali 73 mecze, przegrali zaledwie 9, tym samym poprawiając osiągnięcie legendarnych Chicago Bulls z lat 90. – tych z Jordanem, Scottiem Pippenem i Dennisem Rodmanem. Zdawało się, że powstała drużyna idealna, nie do zatrzymania. W finałach Cavaliers przegrywali już 1:3. Żaden zespół w historii NBA nie odrobił takiej straty w finałach. Zawodnicy z Cleveland doprowadzili jednak do remisu. O mistrzostwie decydował siódmy mecz. Do końca pozostawały niespełna dwie minuty, na tablicy wyników widniał rezultat 89:89. Warriors wyprowadzili kontrę. Curry oddał piłkę do Andre Iguodali, a ten miał otwartą drogę do kosza. Wydawało się, że zdobędzie łatwe punkty. Kiedy miał skierować ją do kosza, do tablicy przygwoździł piłkę pędzący za nim LeBron. To wyglądało jak czary, choć analitycy z ESPN postanowili obedrzeć to z magii i wszystko dokładnie wyliczyli: LeBron biegł z prędkością 32 km/h, jego dłoń sięgała na wysokość 3,5 metra, miał 0,2 sekundy, by powstrzymać rzut rywala. Cavaliers przechylili mecz na swoją korzyść, zdobyli pierwsze w historii mistrzostwo. Po końcowym gwizdku LeBron wykrzyczał do mikrofonu rozmawiającej z nim reporterki: „Cleveland, this is for you”. Była w tym oczywiście radość, ale też autentyczne wzruszenie i wielka ulga.

Odejście do Los Angeles Lakers nie wywołało już wielkich emocji, skoro dał kibicom w Cleveland upragnione mistrzostwo. Wybór wydawał się naturalny: Lakers mieli ambicje, by wrócić na szczyt, więc sportowo wszystko się zgadzało, a LeBron coraz chętniej spoglądał w stronę Hollywood. Happy end w postaci mistrzostwa nastąpił szybko, ale już kolejne odcinki serii były mniej udane. Ale im gorsi są Lakers, tym lepszy jest LeBron James. Znowu wykonuje syzyfową pracę, tylko że tym razem jest bardzo daleko od szczytu. Za tydzień, w Meczu Gwiazd NBA (zagra w nim po raz 19., to wyrównanie rekordu Kareema Abdula-Jabbara) będzie w centrum uwagi nie z powodu zasług – no dobrze, nie tylko z powodu zasług – ale też z powodu aktualnej formy. Być może nie wygra już mistrzostwa NBA, ale właśnie teraz jego chęć zwyciężania widać bardziej niż wtedy, w 2010 roku na parkiecie w Bostonie. Gra jak za najlepszych lat, jakby oszukał czas, bije kolejne rekordy, nikt już nie podważa jego wielkości, bo narażałby się na śmieszność. Za to gwiazdor Lakers prezentuje mądrość na parkiecie i poza nim.

Zagrać z synem

Bo LeBron James to dziś globalna marka. Jest biznesmenem, miliarderem (miliony nie wystarczają na oszacowanie jego majątku) i obiektem pożądania reklamodawców. Lista znanych firm, z którymi współpracuje, jest tak długa, że nie ma sensu jej tu przytaczać. Od samego początku każdy chciał go mieć u siebie, Nike i Adidas biły się o niego, zanim cokolwiek osiągnął. Ma filmowy uśmiech (kolejne podobieństwo do Jordana) i niezmąconą pewność siebie. Rozpoczął przygodę z Hollywood, zagrał między innymi w drugiej części „Kosmicznego meczu” (w pierwszej wystąpił Jordan). Sam (a właściwie z kumplami z dzieciństwa, z którymi ciągle się trzyma) też prowadzi różne biznesy, jego wytwórnia SpringHill produkuje seriale, zainwestował w firmę, która jest właścicielem piłkarskiego Liverpoolu i Boston Red Sox, słynnej drużyny baseballu. Chce też zostać właścicielem klubu grającego w NBA.

Nie unika zabierania głosu w sprawach społecznych – zachęcał czarnych obywateli USA do udziału w wyborach i krytykował brutalność policji, angażując się w ruch Black Lives Matter. Nie stroni też od polityki – popierał Baracka Obamę, a potem Hillary Clinton, ostro krytykował Donalda Trumpa i wyrażał zrozumienie dla gracza futbolu amerykańskiego Colina Kaepernicka, który nie wstawał podczas odgrywania amerykańskiego hymnu. Jordan był w takich kwestiach ostrożniejszy, zgodnie z przypisywanym mu powiedzeniem, że republikanie też kupują trampki. Wielu miało to za złe gwiazdorowi Chicago Bulls. Ale LeBron też bywa zachowawczy, musi dbać o polityczną poprawność. Kiedy jeden z generalnych menedżerów klubu NBA skrytykował Chiny za tłumienie protestów w Hongkongu, LeBron szybko go skarcił. NBA nie może sobie pozwolić na złe relacje z Chinami, a jej najsłynniejszy ambasador musi być dobrym dyplomatą. Oberwało mu się za to od kibiców. Zwykle jednak nie towarzyszą mu kontrowersje, bo nie wywołuje skandali, zamiast tego zakłada fundacje i szkoły w Akron, które mają pomagać trudnej młodzieży.

Jego żona Savannah Brinson też pochodzi z Akron. Poznali się w szkole średniej i odtąd są razem. Mają dwóch synów i córkę. Synowie grają w koszykówkę. Starszy, LeBron James Jr. (Bronny), nie ma takich warunków fizycznych ani talentu jak ojciec, ale jego szanse na grę w najlepszej koszykarskiej lidze świata wydają się jak najbardziej realne. A LeBron chce zagrać z nim w jednej drużynie i jest zdeterminowany. – W swoim ostatnim roku w lidze będę grał w jednej drużynie z synem. Gdziekolwiek będzie Bronny, tam będę i ja. Zrobiłbym wszystko, żeby bawić się z nim na boisku przez rok. W tym momencie nie chodzi o pieniądze – mówił w „The Athletic”. Na razie Bronny gra w liceum Sierra Canyon School w Los Angeles. Najprawdopodobniej w 2024 roku przystąpi do draftu. W tym właśnie roku kończy się kontrakt LeBrona w Lakers. Jeśli będzie chciał, dołączy do drużyny, która wybierze jego syna w drafcie. Powstała nowa okładka „Sports Illustrated”: LeBron na pierwszym planie, a tuż za nim Bronny i drugi syn Bryce. Podpis: „Chosen Sons” (synowie wybrani).

Czytaj więcej

Chińczycy na mundialu

Były takie głosy, trudno powiedzieć, ile w tym prawdy, że Michael Jordan dał zgodę na produkcję serialu „Ostatni taniec”, w którym wystawił sobie laurkę właśnie po tym, jak LeBron w imponującym stylu wygrał mistrzostwo z Cavaliers w 2016 roku. Ogarnięty obsesją wygrywania w każdej dziedzinie Jordan miał to zrobić w obawie przed tym, że jego dziedzictwo najlepszego koszykarza świata jest zagrożone. Jeśli koniec kariery LeBrona Jamesa potoczy się wedle narysowanego powyżej, wymarzonego przezeń scenariusza, Jordan powinien szykować jakiś nowy serial.

Autor jest dziennikarzem „Kroniki Beskidzkiej”.

W związku z pobiciem we wtorek przez LeBrona Jamesa rekordu Kareema Abdula-Jabbara przypominamy tekst Wojciecha Małysza z "Plusa Minusa"

To nie będzie tekst o liczbach, ale trzeba od nich zacząć. Na stronie internetowej NBA, telewizji ESPN i wielu innych od dłuższego czasu wiszą specjalne zakładki, na których trwa odliczanie do rekordu. Jeśli będzie punktował zgodnie z przewidywaniami, wskoczy na pierwsze miejsce 9 lutego. Tak czy inaczej – stanie się to w najbliższych dniach, sprawa jest przesądzona (trzeba przy tym dodać, że chodzi o punkty zdobyte w sezonach zasadniczych, bo jeśli dodać te zdobyte także w play-offach, LeBron już jest pierwszy). Kareem Abdul-Jabbar (38 387 pkt) spadnie na drugie miejsce, trzeci jest Karl Malone, czwarty Michael Jordan, a piąty Kobe Bryant. I już długo nic się tu nie zmieni.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi