Obaj są superstrzelcami, ale LeBron częściej podaje i zbiera piłki z tablicy. Kiedy Jordan był w jego wieku i wrócił z emerytury, by zagrać w Washington Wizards, wciąż potrafił czarować, ale kiedy notował imponujące zdobycze punktowe, traktowaliśmy to jak coś wyjątkowego. James cały czas, w wieku 38 lat, gra na najwyższym poziomie, a kiedy zdobywa 40 lub więcej punktów, nikt się nie dziwi. Do kogo więc powinien trafić tytuł największego (jak mówią Amerykanie – GOAT, czyli Greatest of All Time)? Werdyktu oczywiście nie będzie, sprawa jest nie do rozstrzygnięcia, grali w innych czasach, nigdy nie spotkali się na parkiecie, Jordan zszedł ze sceny, nim LeBron na nią wkroczył. Jest kościół Jordana i kościół LeBrona, każdy może sobie wybrać. Tutaj oddajmy cześć LeBronowi, bo na to zasługuje.
W dzieciństwie nie miał łatwo, wychowywał się bez ojca, który miał bogatą kartotekę kryminalną. Po latach LeBron opublikował wymowny wpis w mediach społecznościowych. Dziękował ojcu, bo pewnie, gdyby miał ładny domek z ogrodem i pieska, nie doszedłby tam, gdzie się znalazł, nie miałby determinacji potrzebnej w drodze na szczyt. Urodził się w Akron, nieopodal Cleveland, niewielkim jak na USA mieście (około 200 tysięcy mieszkańców) i niezbyt ciekawym (stolica przemysłu oponiarskiego). Urodził się tam też znany reżyser Jim Jarmusch (szybko uciekł do Nowego Jorku), a także – ciekawostka – drugi wybitny koszykarz naszych czasów Stephen Curry. Gloria James miała zaledwie 16 lat, kiedy urodziła LeBrona, swoje pierwsze i jedyne dziecko. Pomagały jej mama i babcia, a w domu mieszkali jeszcze dwaj bracia Glorii. Ale sprawy szybko się skomplikowały: najpierw umarła babcia, a niedługo potem mama. Glorii nie było stać na utrzymanie domu. Z pomocą przyszła sąsiadka, która zaproponowała kąt u siebie. Potem młoda mama z dzieckiem przenosiła się jeszcze wiele razy. LeBron nie przesadzał z chodzeniem do szkoły i pobierał lekcje życia na ulicy: narkotyki i strzelaniny nie były dla niego niczym dziwnym.
Na chłopaka zwrócił uwagę trener Frank Walker. Potem to właśnie jego rodzina pozwoliła chłopcu zamieszkać u siebie i pilnowała, by jednak chodził do szkoły. „Nigdy nie zapomnę tego, co zrobili dla mnie Walkerowie” – wspominał po latach LeBron. Jako 14-latek już dominował na tle nastolatków z całego kraju podczas jednego z turniejów. A w liceum – grał w katolickiej szkole St. Vincent – St. Mary – było już wiadomo, z kim mamy do czynienia. Jego talent eksplodował, tak samo jak zainteresowanie mediów i kibiców. Mecze domowe trzeba było przenieść do większej hali, na Uniwersytecie Akron. Dwukrotnie poprowadził niewielką katolicką szkołę, dotąd bez wielkich sukcesów, do mistrzostwa stanu Ohio. Były transmisje na cały kraj i okładki gazet, z tą najsłynniejszą, w „Sports Illustrated”, z podpisem „The Chosen One”, czyli „Wybraniec”. Artykuł zaczynał się od opisu spotkania nastolatka z jego idolem, Michaelem Jordanem. Każdy chciał zarobić na zapowiadającym się na koszykarskiego geniusza młodzieńcu, nawet najbliżsi, którzy sprzedawali podpisane przez niego piłki. A on ciężko pracował na sukces i dopiął swego. Dostał się do NBA prosto ze szkoły średniej z numerem 1, namaszczony na nowego króla – jako King James. W dodatku trafił do swojego Cleveland. To było 20 lat temu, w 2003 roku, Michael Jordan właśnie zakończył karierę, jak się okazało tym razem po raz ostatni, był to więc idealny moment – umarł król, niech żyje król!
Samotność w Cleveland
Wszystko pięknie? Nie tak szybko. Przekonał się boleśnie, że NBA to nie liceum, budowa drużyny, która będzie wygrywać, nie jest sprawą łatwą. Osamotniony, bez wsparcia kolegów, nie dał rady poprowadzić Cleveland Cavaliers do mistrzostwa, choć było blisko, doszli do finałów. Ale tu wspomnijmy inny moment. W play-offach 2010 mierzyli się z Boston Celtics. Drużyna z Bostonu w piątym meczu zmiażdżyła rywali, a LeBron wyglądał fatalnie, zagrał naprawdę słabo. Komentujący ten mecz Charles Barkley, kiedyś znakomity koszykarz, wyraził smutną refleksję. Wspomniał swoją grę z Michaelem Jordanem i innymi wielkimi zawodnikami i stwierdził, że oni zawsze na koniec takich meczów byli zdeterminowani i wycieńczeni. U LeBrona tego nie widział. To był ten moment, w którym zdawało się, że coś poszło nie tak, że jednak „wybraniec” może nie okazać się tym, kim miał być. Barkley wyglądał na autentycznie zmartwionego, ale wielu znawców i kibiców zdawało się czerpać z niepowodzenia LeBrona satysfakcję: mówicie, że to ma być ten nowy Jordan?
Kiedy kończył się mu się kontrakt z Cavaliers, zaczęły się spekulacje. Czy odejdzie z Cleveland, a jeśli tak, to gdzie? Pożądali go wszyscy. Jako scenę do ogłoszenia swojej decyzji sportowiec wybrał studio ESPN. Był 2010 rok, ogólnokrajowa transmisja programu zatytułowanego właśnie „Decyzja” przebiła oglądalnością w Stanach finał mistrzostw świata w piłce nożnej w RPA. Program trwał godzinę, napięcie narastało, aż w końcu LeBron obwieścił, że jego nowym klubem będą Miami Heat. A dokładnie powiedział, że przenosi swoje talenty do South Beach. Wybrzmiało to fatalnie, spotkało się z totalną krytyką dziennikarzy i kibiców. Czy można było gorzej to ująć? Znany amerykański dziennikarz Bill Simmons napisał tak: „Najwięcej powiedziało nam najważniejsze zdanie wygłoszone przez niego w trakcie decyzji: – Postanowiłem przenieść swoje talenty do South Beach. Nie do Miami Heat czy nawet po prostu do Miami. Do South Beach. Miejsca, w którym gwiazdy mogą wieść gwiazdorskie życie, gdzie zawsze świeci słońce, gdzie wygląd liczy się bardziej niż cokolwiek innego, gdzie cudowne kobiety niemal schodzą z taśmy produkcyjnej. Jeśli szukalibyście całkowitego przeciwieństwa Cleveland, to lepszego miejsca niż South Beach nie znajdziecie. (…) Jako gość, który też miał kiedyś 25 lat, nie mogę go winić. Jako ktoś, kto kocha koszykówkę, nie mogę mu wybaczyć”.
Podobne odczucia miała większość dziennikarzy i kibiców. Bo pomijając już nawet fatalny sposób, w jaki to zakomunikował (jak zakochany w sobie bufon), zrobił to, co było najłatwiejsze: zamiast budować, przeniósł się na gotowe, do znakomitego zespołu, stworzonego przez Pata Rileya, czyli twórcę sukcesów Los Angeles Lakers. Riley, który w Miami nie trenował, tylko zarządzał klubem, potrzebował już tylko LeBrona, żeby mieć drużynę idealną. A najlepszy koszykarz świata chętnie na to przystał. Jak podkreślał Simmons: „Jordan nigdy, przenigdy by tego nie zrobił”. Inni pisali, że „przeszedł na ciemną stronę mocy”. W Cleveland wywołało to wściekłość. Kibice palili koszulki dawnego idola, właściciel klubu wydał oświadczenie, w którym padły słowa o zdradzie i wiele nieprzyjemnych epitetów.