Będziesz nowym Michaelem Jordanem – powiedział do niego Sonny Vaccaro, człowiek, który przekonał kiedyś szefów firmy Nike, żeby postawili wszystko na młodego Jordana. – Nie. Będę od niego lepszy – odparł Kobe.
Kiedy wygłaszał tę bezczelną deklarację, miał 17 lat i jeszcze nic nie osiągnął. Owszem, był szalenie utalentowanym młokosem, ale to przecież ciut za mało, by się porównywać do koszykarza wszech czasów. Fakt, że miał wielkie ego, łechtane przez ludzi takich jak Vaccaro, który ściągnął go do drużyny Adidasa (wtedy większość gwiazd koszykówki miała kontrakty z Nike) i zapłacił mu wielkie pieniądze, jeszcze zanim chłopak rozegrał pierwszy mecz w NBA. Chociaż tak naprawdę to Kobe był taki zawsze, dokładnie wiedział, czego chce, i zdawał się nie mieć żadnych wątpliwości, że to osiągnie. Już jako dzieciak oświadczył trenerowi, że będzie grał w NBA. – Widzisz, to się udaje jednemu na milion – odpowiedział z uśmiechem trener. – To ja będę tym jednym – usłyszał od młodego.
Śmierć Kobego Bryanta wydaje się niemożliwa, śmierć do niego nie pasuje. Pasują zwycięstwa i mistrzostwa, złoto i purpura Lakers oraz światowe Los Angeles, gdzie trafił prosto z liceum. Nie pasują prowincjonalni Charlotte Hornets, którzy go wybrali w drafcie (kluby były już dogadane w sprawie wymiany, decyzję podjął podobno sam Jerry West, kiedyś wybitny koszykarz, wtedy działacz Lakers). Uwielbienie tłumów, splendory, nagrody, najlepiej indywidualne, Mecze Gwiazd – to tak. A potem długie i szczęśliwe życie u boku wspaniałej rodziny – pięknej żony i czterech córek, uczęszczających do najlepszych szkół, pobierających prywatne lekcje, osiągających sukcesy w nauce i sporcie. No i oczywiście jakiś biznes – doskonale przemyślany i zaplanowany, może muzyczny albo filmowy, bo w te strony go ciągnęło. Do takiego życia zresztą już zawczasu się szykował pytany o plany po zakończeniu przygody z koszykówką. „Wyzwanie też się zmieni. Teraz będę musiał zrobić coś, czego zdaniem większości ludzi sportowcy nie są w stanie zrobić. Czyli zakończyć karierę i być świetnym w czymś innym. Giorgio Armani założył swoją firmę w wieku 40 lat. 40 lat! Czeka mnie jeszcze wspaniałe życie" – tak mówił na łamach „New Yorkera"...
Po tym jak prywatny helikopter, którym leciał (zawsze latał, bo przecież nie mógł tracić swojego cennego czasu, rozpisanego co do minuty, w korkach na autostradach), roztrzaskał się o kalifornijskie wzgórze, napisano już wszystko. Podano liczby opisujące jego karierę (20 lat w Los Angeles Lakers, pięć mistrzowskich tytułów) i przypomniano wielkie mecze (81 punktów przeciwko Toronto). Wybrzmiały wielkie słowa („charyzmatyczny", „genialny"). Co do tego dodać?