Kobe Bryant. Zuchwały, arogancki, fantastyczny

Bywał nieznośny i irytujący. Czasami sprawiał wrażenie, jakby zależało mu tylko na zdobywaniu punktów. Uważał, że wszystko robi najlepiej, wściekał się na mniej zdolnych kolegów, obrażał się, kiedy trener ściągał go z boiska. Kobe Bryant, jeden z najwybitniejszych koszykarzy, jakich miała NBA, w ubiegłą niedzielę zginął w katastrofie śmigłowca. Miał 41 lat.

Aktualizacja: 01.02.2020 00:35 Publikacja: 31.01.2020 00:01

Kobe Bryant. Zuchwały, arogancki, fantastyczny

Foto: Getty Images

Będziesz nowym Michaelem Jordanem – powiedział do niego Sonny Vaccaro, człowiek, który przekonał kiedyś szefów firmy Nike, żeby postawili wszystko na młodego Jordana. – Nie. Będę od niego lepszy – odparł Kobe.

Kiedy wygłaszał tę bezczelną deklarację, miał 17 lat i jeszcze nic nie osiągnął. Owszem, był szalenie utalentowanym młokosem, ale to przecież ciut za mało, by się porównywać do koszykarza wszech czasów. Fakt, że miał wielkie ego, łechtane przez ludzi takich jak Vaccaro, który ściągnął go do drużyny Adidasa (wtedy większość gwiazd koszykówki miała kontrakty z Nike) i zapłacił mu wielkie pieniądze, jeszcze zanim chłopak rozegrał pierwszy mecz w NBA. Chociaż tak naprawdę to Kobe był taki zawsze, dokładnie wiedział, czego chce, i zdawał się nie mieć żadnych wątpliwości, że to osiągnie. Już jako dzieciak oświadczył trenerowi, że będzie grał w NBA. – Widzisz, to się udaje jednemu na milion – odpowiedział z uśmiechem trener. – To ja będę tym jednym – usłyszał od młodego.




Śmierć Kobego Bryanta wydaje się niemożliwa, śmierć do niego nie pasuje. Pasują zwycięstwa i mistrzostwa, złoto i purpura Lakers oraz światowe Los Angeles, gdzie trafił prosto z liceum. Nie pasują prowincjonalni Charlotte Hornets, którzy go wybrali w drafcie (kluby były już dogadane w sprawie wymiany, decyzję podjął podobno sam Jerry West, kiedyś wybitny koszykarz, wtedy działacz Lakers). Uwielbienie tłumów, splendory, nagrody, najlepiej indywidualne, Mecze Gwiazd – to tak. A potem długie i szczęśliwe życie u boku wspaniałej rodziny – pięknej żony i czterech córek, uczęszczających do najlepszych szkół, pobierających prywatne lekcje, osiągających sukcesy w nauce i sporcie. No i oczywiście jakiś biznes – doskonale przemyślany i zaplanowany, może muzyczny albo filmowy, bo w te strony go ciągnęło. Do takiego życia zresztą już zawczasu się szykował pytany o plany po zakończeniu przygody z koszykówką. „Wyzwanie też się zmieni. Teraz będę musiał zrobić coś, czego zdaniem większości ludzi sportowcy nie są w stanie zrobić. Czyli zakończyć karierę i być świetnym w czymś innym. Giorgio Armani założył swoją firmę w wieku 40 lat. 40 lat! Czeka mnie jeszcze wspaniałe życie" – tak mówił na łamach „New Yorkera"...

Po tym jak prywatny helikopter, którym leciał (zawsze latał, bo przecież nie mógł tracić swojego cennego czasu, rozpisanego co do minuty, w korkach na autostradach), roztrzaskał się o kalifornijskie wzgórze, napisano już wszystko. Podano liczby opisujące jego karierę (20 lat w Los Angeles Lakers, pięć mistrzowskich tytułów) i przypomniano wielkie mecze (81 punktów przeciwko Toronto). Wybrzmiały wielkie słowa („charyzmatyczny", „genialny"). Co do tego dodać?

Urodziny każdego dnia

Wracam do dzieciństwa. Mały Kobe był pępkiem świata. Wychowywany był tak – pisze finezyjnie jego biograf – jakby codziennie miał urodziny. Miał dwie starsze siostry, ale to on był oczkiem w głowie rodziców. Mama, Pam, była elegancka i inteligentna. Ale także surowa. Podobno lubiła mieć nad wszystkim (oraz nad wszystkimi) kontrolę. Rządziła więc w domu, zwłaszcza że tata Kobego, Joe, był raczej niefrasobliwy i prawdę powiedziawszy bardzo mu pasowało, że to małżonka ma decydujące zdanie. Pam, z pozoru miła, w jednym momencie potrafiła stać się chłodna i opryskliwa. Tak, że goście od razu wiedzieli, że już na nich czas. I taki sam był później Kobe. W jednej chwili rzucał czarujący uśmiech, a w następnej mroził otoczenie i stawał się bardzo nieprzyjemny. Kiedy uważał temat za zakończony, nie prowadził dalszej dyskusji. – To by było na tyle – w taki sposób kończył rozmowy telefoniczne.

Rodzice otoczyli chłopaka szczelnym kokonem, był złotym chłopcem, który miał osiągnąć wielkie rzeczy. Tata zajmował się jego edukacją sportową, mama odpowiadała za wychowanie. Bardzo się bała o syna, bo wiadomo: narkotyki, dziewczyny. Raczej bez powodu, nie miała się czym martwić, bo Kobe był bardzo ułożony i zdyscyplinowany. Z rodzicami bardzo długo łączyła go silna więź i dlatego tak trudno zrozumieć to, co wydarzyło się potem.

„Rodzinę potraktował jak Sowieci Romanowów" – podsumował mało subtelnie Vaccaro. Tak bardzo zżyty z najbliższymi, odciął ich w pewnym momencie w sposób brutalny. Musieli wracać do Filadelfii, potem skarżyli się, że nie mają pieniędzy. Spekulowano, że powodem niesnasek, a potem już głębokiego konfliktu, była wybranka serca i ślub, od którego wszyscy go odwodzili, a on się uparł. Na skromną ceremonię zaprosili z Vanessą tylko kilkanaście osób. Stworzyli własną rodzinę, która powiększała się o kolejne córki. Podobno Kobe był świetnym ojcem, bardzo zaangażowanym w wychowanie dziewczynek. 13-letnia Gianna, też zakochana w koszykówce, zginęła razem z nim. W małżeństwie nie zawsze było pięknie. Kiedy Kobe został oskarżony o gwałt, Vanessa stała przy nim. Ale kilka lat temu ogłosili, że się rozwodzą. Wkrótce zmienili jednak zdanie.

Był chłopakiem z Filadelfii, jako dziecko oglądał mecze Sixers w hali Spectrum. Dlatego tak bardzo go bolało, kiedy po latach w rodzinnym mieście kibice nie mieli dla niego litości, buczeli z całych sił, gdy tylko miał piłkę w rękach. Kiedy odbierał miejscowym Sixers mistrzostwo, to było jeszcze zrozumiałe, ale buczeli nawet wtedy, gdy zdobywał nagrodę MVP w Meczu Gwiazd rozgrywanym w Filadelfii. To wtedy, po zejściu z parkietu, rozpłakał się w korytarzu prowadzącym do szatni. A więc jednak nie był cyborgiem.

Ojciec Kobego był utalentowanym koszykarzem, grał w NBA i miał wszelkie zadatki, żeby zrobić karierę. Ale coś poszło nie tak. Ani w Filadelfii, ani w San Diego, ani w Houston nie był czołowym zawodnikiem. Wszyscy go lubili, a on lubił indywidualne popisy. Poza tym zawsze szeroko się uśmiechał. Może dlatego dorosły Kobe, inaczej niż ojciec, nie uśmiechał się, kiedy wchodził na parkiet i zaczynał grę. W tych sprawach był śmiertelnie poważny.

W końcu Joe Bryant uświadomił sobie, że NBA już nie zawojuje, i zdecydował się na wyjazd wraz z rodziną do Włoch. Zdawało się, że to dość desperacki krok, a okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Bo został gwiazdą. Włoscy kibice go uwielbiali, a on czuł się z tym świetnie. Podobnie jak jego rodzina. To była taka ich włoska sielanka. Kobe był zawsze na meczach taty, jak najbliżej boiska. Wycierał parkiet, kiedy był mokry, a nawet wtedy, kiedy nie był mokry – tak bardzo lubił pokazywać się publiczności. A najbardziej czekał na przerwę, kiedy mógł popisywać się, rzucając do kosza, choć był dopiero niezdarnym malcem.

Chciał grać cały czas

Ojciec był jego pierwszym nauczycielem koszykówki, zresztą towarzyszył mu także później, czasami dość nachalnie, jako drugi trener drużyny już po powrocie do Stanów. Ale miało to i dobrą stronę: kiedy Kobe wykłócał się z pierwszym trenerem (a wykłócał się często), ojciec zaczynał do niego mówić po włosku i na ogół dyskusja się kończyła. Jeden z zawodników włoskiego klubu zapamiętał, że zawsze po treningu albo po meczu Joe grał z synkiem, ćwiczył z nim kozłowanie, rzuty, a wszystko to z całą powagą. Mówili mu: – Nie przesadzaj, przecież to jeszcze dzieciak. Ale nic sobie z tego nie robił. A Kobe to uwielbiał. Jego koledzy wspominali, że cały czas chciał tylko grać w koszykówkę, a jeśli nie grał, to oglądał kasety wideo z meczami. Nie mógł się doczekać listonosza, który je przywoził.

Już we Włoszech nie znosił przegrywać. Jego siostra wspominała jakiś mało znaczący mecz, w którym jego drużyna przegrywała dwoma punktami na pół minuty przed końcem. Grały dzieciaki, wszyscy dobrze się bawili, a on powtarzał tylko, że mają mu natychmiast podać piłkę. Musiał wygrać. Nie miał przyjaciół we Włoszech, tak jak potem nie miał przyjaciół w Lakers. Ćwiczył też karate i balet, ale zawsze wiedział, że postawi na koszykówkę. Czasami ustępował włoskim rówieśnikom i grał z nimi w piłkę nożną. Na ogół stawał na bramce. Za to w kosza był najlepszy, trzeba go było przenieść do starszej grupy, bo rówieśnicy za nim nie nadążali. Ale ze starszymi było podobnie.

Spędził we Włoszech osiem lat, od szóstego roku życia. Przeprowadzali się do tych miast, w których grał ojciec. Najpierw mieszkali w Rieti, niecałe 100 kilometrów od Rzymu, w ustronnym górskim regionie, który był rezydencją papieży. Pasowało idealnie – oto przybył przyszły papież koszykówki. Włoska przygoda skończyła się w 1991 r. i państwo Bryantowie wrócili do Filadelfii. Italia pozostała fajnym wspomnieniem, Kobe lubił tam wracać. Po latach spełnił nawet kaprys ojca i kupił mu włoski klub koszykarski – Olimpię Mediolan. Skończyło się to jednak finansową katastrofą i zdaje się, że też przyczyniło do pogorszenia relacji ojciec – syn.

W liceum (Lower Merion High School) na przedmieściach Filadelfii oczywiście był najlepszy i budził coraz większą uwagę kibiców i ekspertów. Tu już objawił się Kobe, którego znaliśmy. Szalenie pracowity, dążący do doskonałości, niegodzący się na porażki. A zarazem przekonany o swojej wielkości, bezwzględny dla słabszych od siebie (czyli wszystkich). Dziennikarz Shaun Powell napisał o nim pierwszy duży artykuł w niefiladelfijskiej gazecie. Wspominał to tak: „Byłem zahipnotyzowany jego inteligencją i rozumieniem koszykówki. Po pierwsze, to był przecież jeszcze dzieciak. Ale zaczął opisywać wczorajszy mecz, tłumaczył, co robił, jak grał, dlaczego w pierwszej połowie oddawał tak mało rzutów. Jak chciał zwiększyć zaangażowanie kolegów z drużyny, pragnąc wzmocnić ich pewność siebie. Ale w drugiej połowie, kiedy widział, że zawodzą, wziął sprawy w swoje ręce. Nadal szukał okazji, żeby podawać piłkę kolegom, kiedy nie byli kryci, żeby mogli trafiać łatwe rzuty, żeby nie czuli aż takiej presji. Ale wszystkie trudne rzuty oddawał sam".

W tym niepozornym cytacie kryje się może coś ważnego: wyjaśnienie, dlaczego dorosły Kobe tak dużo rzucał. On po prostu uważał, że zrobi to lepiej niż koledzy. Zarówno ci z liceum, jak i ci z Lakers, znakomici zawodowcy, no ale przecież – rzecz jasna – nie tak świetni jak on. W liceum w pewnym momencie doszło do tego, że nie można było go zmieniać. Po prostu się na to nie zgadzał. Chciał grać cały czas.

Do NBA wszedł prosto z liceum, to nie była łatwa decyzja, ale wątpliwości nie miał. Pierwsze sezony w najlepszej koszykarskiej lidze świata były trudne. Wejście w dorosłą koszykówkę okazało się bolesne, zawodnik, który do tej pory brylował w każdej koszykarskiej grupie, w jakiej się znalazł, teraz siadał na ławce rezerwowych. A kiedy już dostał okazję, żeby wziąć sprawy w swoje ręce, to zaliczył cztery pudła w decydującym fragmencie meczu (przeciwko Utah Jazz). Kto wie, jak by się to wszystko potoczyło, jak skończyłby Kobe (może tylko jako efektowny superstrzelec?), gdyby Lakersów nie objął Phil Jackson, były trener Chicago Bulls i Jordana, gdyby sobie tylko znanym sposobem nie pogodził jakoś (przynajmniej na chwilę) Bryanta i Shaquille'a O'Neala, wielkiego centra o równie wielkim ego co Kobe. O'Neal twierdził, że Bryant jest egoistą, Kobe odpowiadał, że Shaq jest leniwy. Obaj mieli rację, więc łatwo nie było. Ale jakoś się udało, skończyło się mistrzowskimi tytułami, które w ostatecznym rozrachunku są najważniejsze.

Szybciej, więcej, efektowniej

Przez całe życie Kobe Bryant mierzył się z olbrzymią presją, nieustannie porównywano go do Michaela Jordana (chociaż kiedyś najbardziej podziwiał Magica Johnsona, płakał, kiedy dowiedział się o jego chorobie; Magic kochał podawać, a Kobe długo nie wiedział, co to znaczy podawać, i wiedzieć nie chciał). Del Harris, doświadczony trener Lakers, powiedział kiedyś: „To dobry chłopak. I inteligentny. Ale wszystkim się spieszy i chcą z niego zrobić coś, czego nie byłby w stanie udźwignąć żaden 19-latek, nawet Jordan. Michael w wieku 19 lat był Michaelem Jordanem z Karoliny Północnej, a MJ-em dopiero jak miał lat 30. To się nie stało z dnia na dzień. Nie został stworzony przez media. Kiedy miał 19 lat, nie był jeszcze tym kimś, kim wszyscy mieli nadzieję, że może się stać. Przecież w wieku 15 lat nie załapał się do reprezentacji szkoły. Udało mu się przebić nie tylko dzięki ogromnemu talentowi, ale też dzięki ciężkiej pracy wykonywanej przez bardzo długi czas. I Kobego czeka to samo".

Tylko że Kobe chciał szybciej, więcej, efektowniej. Zapamiętamy Mecz Gwiazd w 1998 roku – ostatni Jordana, pierwszy Kobego. Ich piękną rywalizację, bo wtedy jeszcze Mecze Gwiazd nie były tylko strzeleckim popisem, jak to ma miejsce dzisiaj, zakończoną zdobyciem przez mistrza statuetki dla najlepszego zawodnika meczu. Ale uczeń wcale mu nie ustępował, tylko że w czwartej kwarcie, decyzją trenera, już nie pojawił się na parkiecie. Poruszał się tak jak Jordan, rzucał tak jak Jordan, miał tę samą elegancję z jednej i instynkt zabójcy z drugiej strony. Analizował grę Jordana, szanował go, zdarzało się, że pytał o zdanie. Uczył się też od innych. Był jak gąbka – chłonął wszystko. To samo mówiono o Jordanie.

Kobe zaczynał trening jako pierwszy, kończył jako ostatni. Jego strzeleckie popisy, fantastyczne rzuty, finezyjne wejścia pod kosz nie wzięły się znikąd, tylko z ciężkiej, mozolnej pracy, o której opowiadał z podziwem każdy, kto go znał. Trener San Antonio Spurs Gregg Popovich mówił: „To właśnie różni wybitnych koszykarzy od całej reszty. W NBA jest wielu dobrych koszykarzy, ale są nierówni. Co trzeci mecz potrafią zagrać świetnie. Ale potrzeba naprawdę wyjątkowej siły mentalnej i poczucia odpowiedzialności za swoją grupę, żeby chciało ci się to robić każdego wieczoru. To właśnie wyróżnia Kobego".

Biorąc pod uwagę rozmaite fochy gwiazdora Lakers, można by się zastanawiać, czy te słowa nie są tylko kurtuazją. Kobe i odpowiedzialność za grupę? Był raczej zawsze samotnikiem, ciężko było z nim nawiązać relację. Powiedzieć, że nie był łatwy we współpracy, to nie powiedzieć nic, jakby to ujął Jerzy Pilch. On potrafił niszczyć swoich kolegów, dosłownie, metodycznie i skutecznie, ponieważ – jego zdaniem – byli zbyt leniwi albo zbyt mało utalentowani. Ale tak naprawdę to chyba dlatego, że zależało mu na drużynach, w których występował, i chciał je prowadzić do najwyższych celów. A do tego potrzebował wojowników podobnych do siebie. Tylko że niewielu ich było. Aż w końcu zaczął się zmieniać z egoisty, o którym nawet Phil Jackson powiedział kiedyś, że jest „nietrenowalny", w zawodnika, dla którego najważniejsze było dobro drużyny, a nie indywidualne osiągnięcia, w których nie miał ograniczeń. Kto by pomyślał?

Ostatnie lata gry to walka z kontuzjami. Wrócił, choć niektórzy spisywali go już na straty. Ostatni sezon – pożegnalne tournée było niestety smutnym widowiskiem. Lakersi byli żałośni i Kobe też bywał żałosny. Pseudonim, który sobie kiedyś nadał, „Czarna Mamba", brzmiał już cokolwiek śmiesznie. Ale kibice wypełniali hale, żeby zobaczyć go po raz ostatni. Tylko że czasami to był cień zawodnika, którego pamiętali. Jednak w ostatnim meczu znowu wszystkich porwał, przypomniał swoją najlepszą wersję, rzucił te niesamowite 60 punktów. Zdziwieni? Przecież musiał to zrobić, to było bardzo w jego stylu.

Uwielbiał się popisywać. Był pewny siebie jak chyba nikt inny. Zuchwały i bezczelny. Efekciarski i arogancki. Był fantastyczny. Dzięki, Kobe. 

Autor jest redaktorem naczelnym „Kroniki Beskidzkiej"

Korzystałem m.in. z książki Rolanda Lazenby'ego „Kobe Bryant. Showman".

Będziesz nowym Michaelem Jordanem – powiedział do niego Sonny Vaccaro, człowiek, który przekonał kiedyś szefów firmy Nike, żeby postawili wszystko na młodego Jordana. – Nie. Będę od niego lepszy – odparł Kobe.

Kiedy wygłaszał tę bezczelną deklarację, miał 17 lat i jeszcze nic nie osiągnął. Owszem, był szalenie utalentowanym młokosem, ale to przecież ciut za mało, by się porównywać do koszykarza wszech czasów. Fakt, że miał wielkie ego, łechtane przez ludzi takich jak Vaccaro, który ściągnął go do drużyny Adidasa (wtedy większość gwiazd koszykówki miała kontrakty z Nike) i zapłacił mu wielkie pieniądze, jeszcze zanim chłopak rozegrał pierwszy mecz w NBA. Chociaż tak naprawdę to Kobe był taki zawsze, dokładnie wiedział, czego chce, i zdawał się nie mieć żadnych wątpliwości, że to osiągnie. Już jako dzieciak oświadczył trenerowi, że będzie grał w NBA. – Widzisz, to się udaje jednemu na milion – odpowiedział z uśmiechem trener. – To ja będę tym jednym – usłyszał od młodego.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi