Maestro batuty odchodzi na emeryturę

Daniel Barenboim ogłosił rezygnację z kierowania swoim teatrem. Kończy się pewna epoka, bo to ostatni już dyrygent, który był dla świata autorytetem nie tylko muzycznym. Młodzi inaczej planują swoje kariery.

Publikacja: 20.01.2023 17:00

Maestro batuty odchodzi na emeryturę

Foto: AFP

Dyrektorem muzycznym Staatsoper unter den Linden w Berlinie został w 1992 roku, odejść chce z końcem stycznia. Zmusiły go do tego kłopoty zdrowotne. Przez te trzy dekady uchronił swój teatr przed zakusami polityków, którzy po zjednoczeniu Niemiec uznali, że trzy duże teatry operowe w Berlinie to zbędny luksus. Wszystkie jednak – także za jego sprawą – działają do dzisiaj. A w XXI wieku bezboleśnie przeprowadził Staatsoper unter den Linden przez trwający kilka lat gruntowny remont zabytkowej siedziby, zapewniając wysoki poziom przedstawień, które trzeba było prezentować na tymczasowych scenach.

Niemcy darzą go wyjątkowym szacunkiem, jego stosunek do nich zmieniał się z latami. Gdy jako cudowne dziecko zapowiadające się na genialnego pianistę otrzymał od legendarnego dyrygenta Wilhelma Furtwänglera zaproszenie na koncerty z Berlińskimi Filharmonikami i on, i jego ojciec odpowiedzieli zgodnie, że w siedem lat po zakończeniu II wojny światowej przedstawiciel żydowskiej rodziny nie może grać dla niemieckiej publiczności.

Czytaj więcej

Alsop, Diakun, Gardolińska. Batuta nie ma płci

Z Wagnerem do Izraela

Trzy dekady później dyrygował „Tristanem i Izoldą”, a następnie „Pierścieniem Nibelunga” Richarda Wagnera na festiwalu w Bayreuth, gdzie przez lata żona kompozytora i kolejni przedstawiciele rodziny zapraszali żydowskich artystów jedynie w rzadkich przypadkach. Jego interpretacja wagnerowskiego „Pierścienia Nibelunga” uchodzi za jedną z najlepszych we współczesnej historii Bayreuth.

Muzykę Wagnera Daniel Barenboim czuje i rozumie jak mało kto, w Staatsoper unter den Linden wystawiał wielokrotnie wszystkie jego najważniejsze dramaty. Najnowszą inscenizację „Pierścienia Nibelunga” chciał podarować berlińczykom ubiegłej jesieni na swoje 80. urodziny. Z powodu kłopotów neurologicznych musiał prosić o zastępstwo Christiana Thielemanna. Wagnerem dyrygował w wielu miejscach świata, także w Izraelu, czym wywołał wręcz polityczną burzę. Gdy w 2001 roku z Staatskapelle Berlin dała tam koncert, na bis niemieccy muzycy zagrali jedną z uwertur Wagnera.

Część oburzonych słuchaczy wyszła z sali, od zakończenia II wojny światowej Wagnera obciążonego swymi antysemickimi przekonaniami, nikt nie odważył się wykonywać w Izraelu. Zrobił to dopiero on, urodzony w Buenos Aires potomek żydowskich emigrantów z Ukrainy i z Białorusi, którzy w początkach XX wieku uciekli stamtąd przed antysemickimi pogromami. Daniel Barenboim wielokrotnie tłumaczył, że dla niego muzyka nie ma politycznych konotacji, jest po prostu dobra albo zła. Jego naczelna dewiza brzmi: – Czuję się Niemcem, gdy dyryguję Beethovenem, a Włochem, dyrygując Verdim.

Z Argentyny do Izraela przeniósł się z rodzicami bardzo wcześnie. Ojciec, który pierwszy uwierzył w talent syna, uważał, że stąd bliżej jest do Europy, gdzie Daniel mógłby się kształcić. Studiował u najlepszych pedagogów w Włoszech, Austrii czy we Francji, szybko stał się też artystą światowego formatu, najpierw jako pianista, potem jako dyrygent. Występował chyba z wszystkimi najważniejszymi orkiestrami świata, szefował Chicago Symphony Orchestra, współpracował z La Scalą, był zapraszany nie tylko do Bayreuth, ale i oczywiście do Salzburga.

Za najważniejsze osiągnięcie uważa jednak West-Eastern Divan Orchestra, grają w niej młodzi ludzie z Libanu, Turcji, Egiptu, Iraku, Iranu, a także Izraela i Palestyny. Założył ją w 1999 roku z Edwardem Saidem, który urodził się w Jerozolimie, w chrześcijańskiej rodzinie palestyńskiej, dorastał w Kairze i USA. Był wybitnym eseistą (zmarł w 2003 r.), znawcą literatury i kultury, ale i komentatorem konfliktów na Bliskim Wschodzie.

Muzycy zbierają się co roku na sześciotygodniowe kursy, po czym jadą na tournée. West-Eastern Divan Orchestra to dziś ceniona marka w świecie, ale początki były trudne. – Gdy wieczorem po zajęciach muzycy arabscy siadali, by pograć razem, inni nie mieli prawa się do nich przysiąść – wspominał Daniel Barenboim w Salzburgu w 2009 roku. – Wiolonczelista z Izraela powiedział zaś, że chce wyjechać, bo po powrocie do domu może będzie musiał walczyć z częścią tu obecnych.

Od występów w renomowanych salach świata dla Daniela Barenboima znacznie ważniejszy był koncert w 2005 roku w Ramallah, na Zachodnim Brzegu Jordanu. Arabska część zespołu przyleciała do Palestyny wprost z Europy, pozostali zostali dowiezieni z Izraela dyplomatycznymi samochodami pod zbrojną eskortą. I natychmiast po koncercie w ten sam sposób ich odwieziono. – Była tam z pewnością najbardziej skupiona publiczność,jaka kiedykolwiek nam sięzdarzyła – wspominał potem Daniel Barenboim. – Po raz kolejny przekonałem się, że nie ma podziału na „zachodnią” czy „wschodnią” muzykę. Nawet przy pierwszym z nią kontakcie każdy potrafi dostrzec, że wyraża najważniejsze uczucia człowieka.

Po koncercie pewien palestyński chłopiec powiedział do niego: – Jest pan pierwszym Izraelczykiem bez karabinu, jakiego widzę. Z inicjatywy Daniela Barenboima powstała więc w Palestynie pierwsza szkoła muzyczna, potem następne. Jego działalność była jednak krytykowana ze wszystkich stron, Arabowie uważali, że ta wspólna orkiestra utrwala nierozwiązany konflikt na Bliskim Wschodzie. W Izraelu oburzano się na jego kontakty z Palestyńczykami, tym bardziej że Daniel Barenboim miał odwagę wystąpić w Knesecie przeciw okupacji terytoriów palestyńskich. Od dłuższego czasu West-Eastern Divan Orchestra nie jest w stanie koncertować na Bliskim Wschodzie, ale co roku odbywają się kolejne przesłuchania i występy w świecie. A Daniel Barenboim, jeśli mu zdrowie pozwoli, chce w sierpniu wystąpić z nią na festiwalu w Salzburgu.

Dyrygent z tatuażem żółwia

Mimo kłopotów ze zdrowiem 80-letni Daniel Barenboim nie zamierza bowiem całkowicie rezygnować z dyrygowania, z okazji Nowego Roku poprowadził koncert w Staatsoper unter den Linden, ale IX Symfonię Beethovena musiał prowadzić siedząc, gościnnie wystąpił też z Berlińskimi Filharmonikami. Ciągle powraca jednak pytanie, czy w kolejnym pokoleniu są dyrygenci, którzy będą w stanie zająć podobną mu pozycję nie tylko jako muzycy, ale i artyści wrażliwi na problemy świata.

Naturalnym kandydatem wydaje się dobiegający czterdziestki żywiołowy Gustavo Dudamel, nie tylko dlatego, że gdy pojawiał się na światowych estradach, wielu krytyków pisało, że od czasów Leonarda Bernsteina nie było artysty obdarzonego taką charyzmą, a z powodu jego niezwykłej popularności powstał wręcz termin „dudamelmania”. Jest przy tym najsłynniejszym wychowankiem El Sistema. Ten unikalny w świecie system powstał w 1975 roku w mieście Maracay, leżącym około 100 kilometrów na zachód od Caracas. Zaczynano od grupy 11-osobowej, by po 20 latach dojść do 184 centrów w całej Wenezueli dla prawie 300 tysięcy uczniów, którymi zajmuje się 15 tysięcy nauczycieli. El Sistema zapewnia dzieciom z najbiedniejszych środowisk po lekcjach w normalnej szkole bezpłatne zajęcia przez sześć dni w tygodniu.

Gustavo Dudamel nie zaznał w dzieciństwie tak wielkiej biedy, jego ojciec był puzonistą w zespole salsy. – Miałem jednak kolegów, z którymi grałem w piłkę – wspominał potem w wywiadzie. – Gdyby nie El Sistema, zostaliby dilerami. Pamiętam też pewnego 15-latka, który nim trafił do orkiestry, był dziewięć razy aresztowany za napady z bronią i narkotyki. Wziąwszy pierwszy raz do ręki klarnet, stwierdził ze zdumieniem, że trzyma się go zupełnie inaczej niż pistolet.

Zaczynał jak wszyscy – od prostych zabaw muzycznych, potem Gustavo Dudamel dostał do ręki skrzypce. W wieku 12 lat po raz pierwszy dyrygował, trzy lata później przejął na stałe jeden z młodzieżowych zespołów. Na samym szczycie El Sistema jest Simon Bolivar Youth Orchestra, trafiają do niej najzdolniejsi, jej głównym dyrygentem, a potem dyrektorem Dudamel został w 1999 roku, miał wtedy 18 lat. Prowadzi ją do dzisiaj, mimo licznych własnych zobowiązań. Kieruje Los Angeles Philharmonic, przy której także stworzył młodzieżową orkiestrę głównie dla dzieci z rodzi hiszpańskojęzycznych. Koncertował z nią z grupą Coldplay czy z Beyoncé, co niewątpliwie zapewniło mu jeszcze większą popularność.

Gdy jednak w 2021 roku został dyrektorem Opery Paryskiej z kontraktem na sześć sezonów, bardziej skupił się na poważnych obowiązkach czysto muzycznych, tych bowiem mu coraz bardziej przybywa. Jak zatem potoczy się jego kariera, pozostaje kwestią otwartą.

Indywidualnością dyrygencką dużej miary jest też 47-letni Kanadyjczyk Yannick Nézet-Séguin. W wieku dziesięciu lat oświadczył rodzicom, że zostanie dyrygentem, a 12 lat później poprowadził jedną z najważniejszych kanadyjskich orkiestr. W wieku 24 lat został dyrektorem orkiestry w Montrealu, kierował nią przez prawie dwie dekady. Mając 33 lata, zadebiutował na festiwalu w Salzburgu. – Z kimś takim chce się śpiewać – powiedział mi wtedy Piotr Beczała po spektaklach przez niego prowadzonych. Rok później był po kolejnym debiucie – w nowojorskiej Metropolitan Opera, gdzie wkrótce stał się faworytem do objęcia stanowiska dyrektora muzycznego. W 2018 rzeczywiście je otrzymał i konsekwentnie zaczął ten teatr otwierać na współczesność.

Oprócz tego Yannick Nézet-Séguin kieruje Orkiestrą Filadelfijską, dyryguje gościnnie Berlińskimi Filharmonikami i wieloma innymi orkiestrami. Nie ma w nim nic z dawnego orkiestrowego dyktatora, co w przeszłości niemal uważano za cechę w sposób naturalny przypisaną do tego zawodu. Nawet Danielowi Barenboimowi część dawnych członków berlińskiej orkiestry zarzuciła kilka lat temu na łamach prasy autorytarny styl zarządzania. Yannick Nézet-Séguin to dyrygent nowej generacji, „Maestro z tatuażem żółwia” – jak zatytułował kiedyś artykuł o nim „New York Times”, odnosząc się do obrazka, który Kanadyjczyk umieścił sobie na prawym ramieniu. Gdy dyryguje, płynie od niego do muzyków pozytywna energia, i to czuje się podczas koncertu. To samo można powiedzieć o Gustavie Dudamelu. Cechą łączącą ich obu z Danielem Barenboimem jest więc przede wszystkim to, że wszyscy oni bardzo szybko osiągnęli artystyczny sukces.

Jeszcze kilka dekad temu wczesne kariery zdarzały się rzadko. Dominowała opinia, że dobrym dyrygentem zostaje się w okolicach czterdziestki, po kilkunastu latach terminowania u doświadczonych mistrzów. Dziś takie podejście to anachronizm, młodzi są niecierpliwi, pragną szybkiego sukcesu i wielu to się udaje. Najnowszym przykładem jest 27-letni Fin Klaus Mäkelä. Niedawno ogłoszono, że zostanie pierwszym dyrygentem jednej z najlepszych orkiestr świata – Concertgebouw w Amsterdamie. Obowiązki te ma przejąć w 2027 roku, do tego czasu będzie prowadził z nią koncerty gościnnie.

Co więcej, nie jest nowicjuszem na takim stanowisku. Wcześniej prowadził Orkiestrę Symfoniczną Radia Szwedzkiego, Oslo Philharmonic, a przede wszystkim Orchestre de Paris, z którą stałą współpracę podjął w wieku 23 lat. W 2022 roku podpisał też ekskluzywny kontrakt z Deccą. W przeciwieństwie do wielu swoich kolegów nie jeździł po świecie na rozmaite studia i kursy. Studiował w Akademii Sibeliusa w rodzinnych Helsinkach, jego profesorem był niezbyt może znany poza Finlandią 92-letni obecnie Jorma Panula, wielce ceniony w swojej ojczyźnie. Poza dyrygenturą Klaus Mäkelä studiował także w klasie wiolonczeli, przez pewien czas grał nawet na niej w Filharmonii w Helsinkach.

– To była miłość od pierwszego wejrzenia – tak o spotkaniu z nim opowiadał dziennikarzowi „Timesa” jeden z muzyków Concertgebouw. – Kiedy po raz pierwszy stanął przed nami, był jednym z najmłodszych spośród wszystkich na estradzie. Ale po trzech minutach wiedzieliśmy, że stoi przed nami najmłodszy talent dyrygencki, z jakim orkiestra zetknęła się w ciągu minionych 75 lat.

Klaus Mäkelä zaraża wszystkich swoją pasją do muzyki i na niej się skupia. To ona jest jego całym światem. Tak samo jak dla kobiet, które po latach dyskryminacji chcą wreszcie wejść do tego męskiego zawodu i robią to coraz energiczniej. Jeszcze ćwierć wieku temu „The Guardian” pisał tak: „Kiedy następnym razem wybierzecie się na koncert, spróbujcie przyjrzeć się dokładniej osobie stojącej przed orkiestrą. Jeśli stwierdzicie, że nie zauważyliście wprawdzie nic szczególnego, ale coś jest nie tak, zechciejcie, proszę, spojrzeć jeszcze raz. Otóż po upływie ponad trzech stuleci męskiej dominacji podium to przestało wreszcie stanowić wyłączną domenę spęczniałych od testosteronu egoistycznych samców”.

Czytaj więcej

Tajemnice seksualności Fryderyka Chopina

Kobieta chce być partnerem

Dziś widok kobiet za pulpitem dyrygenckim nikogo nie dziwi. Można wręcz powiedzieć, że zapraszanie ich do prowadzenia koncertów świadczy o tym, instytucja to czyniąca idzie z duchem czasu. A same kobiety udowadniają, że radzą sobie w tym fachu nie gorzej od mężczyzn. Obserwujemy bowiem prawdziwy wysyp talentów. Europejską sławę zdobyła urodzona w 1986 roku w Wilnie Mirga Gražinytė-Tyla, która najpierw wygrała konkurs dyrygencki na festiwalu w Salzburgu, a trzy lata później, w 2015 roku, objęła dyrekcję jednego z najważniejszych brytyjskich zespołów City of Birmingham Symphony Orchestra, stając się następczynią na tym stanowisku takich dyrygenckich sław, jak Simon Rattle czy Andris Nelsons. Obecnie jest stałym dyrygentem gościnnym zespołu z Birmingham. Podpisała też kontrakt z Deutsche Grammophon jako pierwsza dyrygentka w ponad stuletnich dziejach firmy.

W 2021 roku po raz pierwszy z kolei przed orkiestrą festiwalu w Bayreuth stanęła kobieta, Oksana Lyniv, pierwsza dyrygentka w Ukrainie, studiowała również w Niemczech, a pierwsze dyrektorskie stanowisko objęła w austriackim Grazu. – To nie spadło na mnie nagle – powiedziała wtedy w wywiadzie dla jednego z ukraińskich portali. – Dyrekcja festiwalu zauważyła mnie dzięki przedstawieniom, które prowadziłam w Staatsoper w Monachium. O debiucie w Bayreuth zaczęliśmy rozmawiać w 2018 roku.

Salzburg też ma swoją dyrygentkę. To Niemka Joana Mallwitz, która również jako pierwsza kobieta w historii poprowadziła przedstawienia operowe na tym festiwalu i od tego momentu robi to każdego lata. W 2019 roku została wybrana w Niemczech na dyrygenta roku. W dyrygenckim gronie licznie reprezentowane są młode Polki, na czele z Anną Sułkowska-Migoń, która kilka dni temu otrzymała Paszport „Polityki”, a w ubiegłym roku wygrała w międzynarodowy konkurs La Maestra w Paryżu.

Wszystkie one, podobnie jak młodzi mężczyźni dyrygenci, skupiają się na muzyce. Nie ogranicza się do własnej działalności natomiast najstarsza z nich i ta, której śladem podążają – Marin Alsop, która niebawem ma przejąć prowadzenie Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Była pierwszą kobietą, która stanęła na czele dużej, ważnej orkiestry amerykańskiej – Baltimore Symphony Orchestra, jej płyty zdobyły wiele nagród. Stworzyła stowarzyszenie Taki Alsop Conducting Fellowship, zrzeszające dyrygentki z kilkunastu krajów. A teraz broni ich, protestując przeciwko filmowi „Tár”, w którym kreację nagrodzoną niedawno Złoty Globem stworzyła Cate Blanchett, kandydatka też do tegorocznego Oscara.

W filmie wciela się w postać Anny Tár, fikcyjnej dyrygentki prowadzącej Berlińskich Filharmoników. Marin Alsop dopatrzyła się jednak w jej wizerunku faktów z własnego życia. Podobnie – poprzez studia, stypendia czy życzliwość i wsparcie Leonarda Bernsteina – przebiegała ich droga do wymarzonego zawodu, obie są lesbijkami, wychowują dzieci w związku z partnerkami instrumentalistkami i obie prowadzą duże orkiestry, choć w przypadku Alsop nie są to Berlińczycy, ale Orkiestra Symfoniczna Radia Wiedeńskiego. Filmowa Anna Tár kieruje wszakże swoim zespołem w sposób apodyktyczny, wykorzystując posiadaną władzę nad ludźmi. Zdaniem Marin Alsop taki film krzywdzi wszystkie kobiety kierujące jakimkolwiek zespołem ludzkim.

– W muzyce nie ma już dyktatorów, choć dyrygent nadal pełni niezmienną rolę, bierze na siebie odpowiedzialność, jednak zdecydowanie łatwiej znaleźć w tej profesji partnera niż wszechwiedzącego, nieomylnego Boga – powiedziała mi przed rokiem Marin Alsop.

To niewątpliwie prawda, ale rzeczywiście wielki artysta, taki jak Daniel Barenboim, wie, że prawdziwe, trudne życie istnieje także poza muzyką.

Dyrektorem muzycznym Staatsoper unter den Linden w Berlinie został w 1992 roku, odejść chce z końcem stycznia. Zmusiły go do tego kłopoty zdrowotne. Przez te trzy dekady uchronił swój teatr przed zakusami polityków, którzy po zjednoczeniu Niemiec uznali, że trzy duże teatry operowe w Berlinie to zbędny luksus. Wszystkie jednak – także za jego sprawą – działają do dzisiaj. A w XXI wieku bezboleśnie przeprowadził Staatsoper unter den Linden przez trwający kilka lat gruntowny remont zabytkowej siedziby, zapewniając wysoki poziom przedstawień, które trzeba było prezentować na tymczasowych scenach.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku