Andor, ale trochę Kordian. Kwintesencja wszechświata „Gwiezdnych wojen”

Serial „Andor” to nie tylko kolejny element uniwersum „Gwiezdnych wojen”. To także dzieło samoistne, które każe zadać sobie pytanie, czy w walce o wolność można posunąć się do wszystkiego?

Publikacja: 13.01.2023 10:00

Andor, ale trochę Kordian. Kwintesencja wszechświata „Gwiezdnych wojen”

Foto: LUCASFILM LTD. & TM.

Ta produkcja różni się diametralnie od wszystkiego, z czym dotąd mieliśmy do czynienia w cyklu opowieści „Star Wars”. Oglądając 12 odcinków „Andora”, nie będziemy mieli okazji podziwiać pojedynku na miecze świetlne, nie zobaczymy spektakularnych rajdów kosmicznych myśliwców, nie spotkamy mistrza Jedi z nieodłącznym padawanem u boku czy też budzącego grozę lorda Sitha. Wychodzimy poza świat wielkich gier politycznych, strategii wojennych i tajemniczej, niejednoznacznej Mocy. Republika upadła, jej miejsce zajęło wszechwładne Imperium. Bohaterami serii stworzonej przez Tony’ego Gilroya okazują się zwykli mieszkańcy, którzy jakoś starają się przetrwać w dyktaturze udającej demokrację. Chcąc nie chcąc, stają się jej ofiarami bądź też przechodzą na stronę systemu jako oprawcy niższego szczebla.

Czytaj więcej

Izabela Czartoryska: Księżna, kochanka króla i nałożnica carskiego agenta

Mechanizmy kontroli

Owszem, część akcji rozgrywa się na ważnej dla kanonu „Gwiezdnych wojen” planecie Corusant, która w całości jest gigantycznym, imponującym miastem. Tam znajduje się siedziba Senatu i Pałac Imperialny i tam przebiegają powietrzne autostrady. Jednak na chwilę – po to, by zrozumieć, skąd pochodzi główny bohater – lądujemy na planecie Kenari, stanowiącej zaprzeczenie Corusant: zarówno jej warunki przyrodnicze, jak i mieszkańcy przywodzą na myśl pierwotne wnętrze amazońskiej dżungli. Jednak najbardziej znaczącym symbolicznie miejscem wydaje się planeta Ferrix: pozbawione zieleni, ciemne, brudne, iście dickensowskie miasto przemysłowe. Wszystko podporządkowane jest tu korporacji. Ta zaś działa na rzecz Imperium – dalekiego, ale odczuwanego boleśnie przez wszystkich mieszkańców. Są zmuszani do ciężkiej pracy, która nigdy nie pozwoli im osiągnąć życiowej stabilizacji, podlegają nieustannej kontroli jako potencjalni buntownicy, żyją w strachu przed szpiclami i donosicielami.

Ciekawie też przedstawiony został dwustopniowy system kontroli. Na poziomie lokalnym reprezentują go funkcjonariusze korporacji. Wyżej zaś umundurowane na biało Imperialne Biuro Bezpieczeństwa, nieodrodne dziecko wszystkich totalitaryzmów. W obydwu tych formacjach odnajdziemy różne typy charakterologiczne. Są dowódcy przypominający trochę kapitana Wagnera z „C.K. Dezerterów”, cynicznych oportunistów („byle tylko papiery się zgadzały”), ludzi, dla których to praca jak każda inna („byle do przerwy śniadaniowej”), karierowiczów, a wreszcie całkowicie oddanych dyktaturze fanatyków.

Ci ostatni są dla fabuły „Andora” szczególnie istotni. Zarówno dla obdarzonego niewinną urodą Syrila Karna (w tej roli Kyle Soller), jak i dla Dedry Meero, bezwzględnej blondynki o przenikliwym umyśle (Denise Gough), polowanie na głównego bohatera nie jest ani wypełnianiem obowiązków, ani pomysłem na przyspieszenie kariery. To misja, która przywraca życiu sens, choć wynika z różnych przesłanek: Karnowi chodzi o morderstwo, a Meero o udział w spisku, który może się rozwinąć. Ta pogoń przeradza się w obsesję, w której nie ma już miejsca na pytania. W finale wydaje się, że oboje przegrywają – ale przecież nie do końca. Jaką lekcję wyniosą z wydarzeń, których byli uczestnikami? Czy jeszcze głębiej okopią się w fanatycznej lojalności wobec zbrodniczego systemu? A może bunt, który o mało ich nie zadeptał (i to dosłownie), da do myślenia?

Od mordercy do bohatera

Człowiek, którego ścigają, nie jest jakimś międzygalaktycznym Robin Hoodem, Zorro czy Małym Rycerzem. Cassian Andor (Diego Luna) to nieznający swoich korzeni przybysz z zacofanej planety, adoptowany przez kochającą go kobietę, która mimo swojej wewnętrznej siły nie radzi sobie z jego przywarami. Pospolity rzezimieszek, bywalec podejrzanych barów (ich chandlerowski charakter przedstawiony jest w serialu nie gorzej niż w klasycznym kinie noir), wreszcie zabójca, który nie czuje wyrzutów sumienia, a co najwyżej lęk przed karą. I to właśnie ów lęk włącza go w akcję rebeliantów. Nieważne, że szlachetną, bardziej niestety niebezpieczną i ryzykowną. Kluczowe jest jednak to, że gwarantującą środki finansowe („kredyty” będące podstawową walutą w świecie „Gwiezdnych wojen”) na nowe, bezpieczne życie.

Paradoksalnie to właśnie wizja nowej egzystencji, a nie zbrodnia czy współpraca z wywrotowcami, prowadzi Cassiana do więzienia. To wstrząsający wątek filmu. Sterylnie białe cele, doskonale zaopatrzone hale produkcyjne, czyste uniformy więźniów. Na pozór doskonały zakład resocjalizacji przez pracę, którą trzeba tam wykonywać, okazuje się doskonałym obozem koncentracyjnym dalekiej przyszłości. Z bolesnymi karami wykonywanymi przez beznamiętnych strażników, z podłogami pod wysokim napięciem uniemożliwiającymi nawet myśl o ucieczce i z systemem motywacyjnym opartym na zasadzie: jeśli nie zniszczą ciebie, zniszczą mnie. Jednak do buntu prowadzi dopiero „przemysłowy” charakter egzekucji i świadomość, że niezależnie od wyroku nie ma stamtąd wyjścia. Buntu, który wyzwoli być może tylko paru z kilku tysięcy osadzonych. Bo też nie o życie na wolności w nim chodzi. Nie w pierwszym rzędzie. Nawet jeśli to popkultura, trudno opędzić się od skojarzeń historycznych.

Czy to właśnie wtedy Andor przeżywa katharsis? A może stanie się to podczas lektury manifestu młodego, pełnego wzniosłych ideałów chłopaka, który ginie tak po prostu, bez patosu, trochę przez przypadek? Albo później, podczas pogrzebu matki – z bardzo przejmującym rytuałem funeralnym – gdy pojawi się jej hologram? A może to nie oczyszczające olśnienie, ale proces przemiany, który jeszcze się nie skończył? W finale serialu nabieramy pewności, że najbardziej waleczne czyny są wciąż przed Cassianem.

Czytaj więcej

Jan Wnęk. Skrzydlaty rzeźbiarz z Galicji

Pytanie o cenę

Już sama postać Andora pozwala stwierdzić, że mamy do czynienia z serialem udanym, wykraczającym poza to, co nazywamy zwykłą rozrywką. Ale historia Cassiana to szkielet, na którym nadbudowane są inne, jeszcze trudniejsze treści. Nie da się o nich mówić, nie przywołując dwóch charyzmatycznych postaci: Luthena Raela, zagranego brawurowo przez Stellana Skarsgårda, oraz senator Mon Mothmy, w którą wcieliła się Genevieve O’Reilly, występująca już wcześniej w „Gwiezdnych wojnach” (widzieliśmy ją w „Łotrze 1” i w „Zemście Sithów”).

Luthen to bohater o dwóch twarzach. Pozornie wyrafinowany esteta prowadzący na Corusant antykwariat, w którym stołeczne snoby mogą zaopatrzyć się w artefakty z najodleglejszych rejonów galaktyki. Ale w gruncie rzeczy to konspiracyjny przywódca, koordynujący sieć rebeliantów i kierujący siatką szpiegowską. Niewiele w nim ze szlachetnego rycerza. Dla wyzwolenia i demokracji, w które wierzy, potrafi zmusić do grożącej śmiercią współpracy człowieka, któremu właśnie urodziło się dziecko. Albo przekupić bandytę, by ten do czegoś się przydał. Z premedytacją poświęca życie 20 oddanych mu ludzi i jest gotów zabić swego sprzymierzeńca, byleby tylko zachować tajemnicę swej działalności. Kiedy mówi: „Potrzebujemy bohaterów”, brzmi to cynicznie.

A jednak jego (uświadomiona) bezwzględność to brzemię. „Jestem skazany na użycie narzędzi mojego wroga, aby go pokonać. Spalam swoją przyzwoitość dla czyjejś przyszłości. Spalam swoje życie, aby wywołać wschód słońca, którego wiem, że nigdy nie zobaczę. I ego, które rozpoczęło tę walkę, nigdy nie będzie miało lustra ani publiczności, ani światła wdzięczności. Więc co poświęcam? Wszystko!”. To być może najważniejsza kwestia, która pada w całym serialu. W uszach polskiego odbiorcy – wychowanego na romantycznych „Konradzie Wallenrodzie” i „Kordianie” – brzmi dziwnie znajomo.

Luthen poświęca siebie, ale powściągliwa, niemal ascetyczna senator Mon Mothma, która konspiruje, będąc na szczycie władzy, samotna zarówno w polityce, jak i w rodzinie, poświęca jeszcze więcej. Nie tylko własne bezpieczeństwo, nie tylko małżeństwo, ale też rodzoną córkę, której szczęście – wbrew miłości i własnym ideałom – oddaje w ofierze za sprawę. Jej wyrzuty sumienia być może nigdy nie umilkną.

Po obejrzeniu całości widz pozostaje z gryzącymi pytaniami. Oto mamy happy end napawający nadzieją: zniewoleni zaczynają powstawać przeciw tyranowi. Ceną tej walki jest właśnie utrata niewinności. Aby wygrać, jasność musi – przynajmniej na chwilę – pogrążyć się w ciemności. Ale czy aby na pewno tylko na chwilę? Czy wyjście z mroku w ogóle będzie jeszcze kiedyś możliwe? I właśnie ten dylemat sprawia, że „Andor” – serial, który śmiało może funkcjonować samodzielnie – w pewnym sensie stanowi kwintesencję wszechświata „Gwiezdnych wojen”.

Czytaj więcej

Malarstwo Olgi Boznańskiej

współpraca: Grzegorz Sabor

„Andor”, twórca: Tony Gilroy, serial dostępny na platformie Disney+

Ta produkcja różni się diametralnie od wszystkiego, z czym dotąd mieliśmy do czynienia w cyklu opowieści „Star Wars”. Oglądając 12 odcinków „Andora”, nie będziemy mieli okazji podziwiać pojedynku na miecze świetlne, nie zobaczymy spektakularnych rajdów kosmicznych myśliwców, nie spotkamy mistrza Jedi z nieodłącznym padawanem u boku czy też budzącego grozę lorda Sitha. Wychodzimy poza świat wielkich gier politycznych, strategii wojennych i tajemniczej, niejednoznacznej Mocy. Republika upadła, jej miejsce zajęło wszechwładne Imperium. Bohaterami serii stworzonej przez Tony’ego Gilroya okazują się zwykli mieszkańcy, którzy jakoś starają się przetrwać w dyktaturze udającej demokrację. Chcąc nie chcąc, stają się jej ofiarami bądź też przechodzą na stronę systemu jako oprawcy niższego szczebla.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem