Ta produkcja różni się diametralnie od wszystkiego, z czym dotąd mieliśmy do czynienia w cyklu opowieści „Star Wars”. Oglądając 12 odcinków „Andora”, nie będziemy mieli okazji podziwiać pojedynku na miecze świetlne, nie zobaczymy spektakularnych rajdów kosmicznych myśliwców, nie spotkamy mistrza Jedi z nieodłącznym padawanem u boku czy też budzącego grozę lorda Sitha. Wychodzimy poza świat wielkich gier politycznych, strategii wojennych i tajemniczej, niejednoznacznej Mocy. Republika upadła, jej miejsce zajęło wszechwładne Imperium. Bohaterami serii stworzonej przez Tony’ego Gilroya okazują się zwykli mieszkańcy, którzy jakoś starają się przetrwać w dyktaturze udającej demokrację. Chcąc nie chcąc, stają się jej ofiarami bądź też przechodzą na stronę systemu jako oprawcy niższego szczebla.
Czytaj więcej
Gdyby ktoś chciał i potrafił zrobić film, który pokazywałby oryginalność polskiej historii w sposób atrakcyjny i zrozumiały dla Hollywood, powinien przyjrzeć się bliżej księżnej Izabeli Czartoryskiej – jednej z najbardziej fascynujących kobiet w dziejach naszego kraju. Jej biografia byłaby wyzwaniem dla oscarowych reżyserów i charyzmatycznych aktorek.
Mechanizmy kontroli
Owszem, część akcji rozgrywa się na ważnej dla kanonu „Gwiezdnych wojen” planecie Corusant, która w całości jest gigantycznym, imponującym miastem. Tam znajduje się siedziba Senatu i Pałac Imperialny i tam przebiegają powietrzne autostrady. Jednak na chwilę – po to, by zrozumieć, skąd pochodzi główny bohater – lądujemy na planecie Kenari, stanowiącej zaprzeczenie Corusant: zarówno jej warunki przyrodnicze, jak i mieszkańcy przywodzą na myśl pierwotne wnętrze amazońskiej dżungli. Jednak najbardziej znaczącym symbolicznie miejscem wydaje się planeta Ferrix: pozbawione zieleni, ciemne, brudne, iście dickensowskie miasto przemysłowe. Wszystko podporządkowane jest tu korporacji. Ta zaś działa na rzecz Imperium – dalekiego, ale odczuwanego boleśnie przez wszystkich mieszkańców. Są zmuszani do ciężkiej pracy, która nigdy nie pozwoli im osiągnąć życiowej stabilizacji, podlegają nieustannej kontroli jako potencjalni buntownicy, żyją w strachu przed szpiclami i donosicielami.
Ciekawie też przedstawiony został dwustopniowy system kontroli. Na poziomie lokalnym reprezentują go funkcjonariusze korporacji. Wyżej zaś umundurowane na biało Imperialne Biuro Bezpieczeństwa, nieodrodne dziecko wszystkich totalitaryzmów. W obydwu tych formacjach odnajdziemy różne typy charakterologiczne. Są dowódcy przypominający trochę kapitana Wagnera z „C.K. Dezerterów”, cynicznych oportunistów („byle tylko papiery się zgadzały”), ludzi, dla których to praca jak każda inna („byle do przerwy śniadaniowej”), karierowiczów, a wreszcie całkowicie oddanych dyktaturze fanatyków.
Ci ostatni są dla fabuły „Andora” szczególnie istotni. Zarówno dla obdarzonego niewinną urodą Syrila Karna (w tej roli Kyle Soller), jak i dla Dedry Meero, bezwzględnej blondynki o przenikliwym umyśle (Denise Gough), polowanie na głównego bohatera nie jest ani wypełnianiem obowiązków, ani pomysłem na przyspieszenie kariery. To misja, która przywraca życiu sens, choć wynika z różnych przesłanek: Karnowi chodzi o morderstwo, a Meero o udział w spisku, który może się rozwinąć. Ta pogoń przeradza się w obsesję, w której nie ma już miejsca na pytania. W finale wydaje się, że oboje przegrywają – ale przecież nie do końca. Jaką lekcję wyniosą z wydarzeń, których byli uczestnikami? Czy jeszcze głębiej okopią się w fanatycznej lojalności wobec zbrodniczego systemu? A może bunt, który o mało ich nie zadeptał (i to dosłownie), da do myślenia?