Aby dostać się na wystawę Olgi Boznańskiej w krakowskim Muzeum Narodowym, trzeba było stanąć w gigantycznej kolejce. Mogę się założyć, że podobnie będzie w Warszawie, dokąd monografia właśnie się przenosi. Oczywiście, działa magia nazwiska – niewątpliwie największej i najbardziej rozpoznawalnej malarki w dziejach polskiej sztuki (dziewczynka z chryzantemami zdobi pocztówki, plakaty, kubki i ołówki). Oczywiście, lubimy jubileusze, a w roku 2015 obchodzimy podwójną rocznicę: 150. urodzin i 75. śmierci artystki. Oczywiście, wiele znaczy, że pokazano ją w kontekście twórców ważnych dla niej lub w jej czasach – od Velazqueza i Whistlera po Vuillarda i Maneta (pozostaje zagadką, jak krakowskim organizatorom udało się namówić na wypożyczenie ich dzieł takie instytucje, jak Tate, Luwr czy Musée d'Orsay; zazwyczaj nie kwapią się one do współpracy z Europą Środkową). Specjalistów zachęca również inteligentna przewrotność przygotowanego w MNK scenariusza tej prezentacji – Boznańska, podręcznikowo kojarzona z ochrami, ugrami, szarościami, brudnymi żółciami i zieleniami, pokazana bowiem została jako... niebojąca się kontrastów i światła kolorystka.
Jednocześnie – nie ujmując nic ani wartości malarstwa Boznańskiej, ani sposobowi jego prezentacji – wysoka frekwencja na tej wystawie zdaje się wskazywać na coś jeszcze: na tęsknotę za belle époque. Może tylko za czasami, kiedy (dobra) sztuka portretowa była czymś ważnym, czymś, czego nie zastępowała jeszcze fotografia, czymś „na wieki wieków". A może bardziej za światem sprzed Wielkiej Wojny – sprzed doświadczenia Ypres, Verdun i wszystkiego, co nastąpiło potem.
Olga Boznańska duszą, sercem i ciałem należała bowiem do czasów, kiedy Europa naprawdę (nie tylko w sensie artystycznym) była motorem cywilizacji. Choć urodziła się na jej prowincji, ochrzczona 6 czerwca 1865 roku w krakowskim kościele św. Floriana. Była dzieckiem Francuzki, nauczycielki wywodzącej się z niewielkiej miejscowości Pézay w południowo-wschodniej Francji, i Adama Gustawa Nowiny Boznańskiego, wykształconego w Wiedniu inżyniera kolejowego i fortyfikacyjnego (pamiętajmy, że miasto pod Wawelem przekształcało się właśnie w ważną austriacką twierdzę), a przy tym rzeczoznawcy w dziedzinie nieruchomości.
Z Krakowa w świat
Galicyjski Kraków mógł dać dziewczynie najwyżej kursy Adriana Baranieckiego (wybitny lekarz próbował w jakiś sposób zrekompensować kobietom fakt, że do 1894 roku Uniwersytet Jagielloński czy Szkoła Sztuk Pięknych nie chciały ich w gronie studentów). Nic dziwnego, że miasto okazało się dla Boznańskiej za ciasne, zbyt ograniczające, zbyt ciężkie (podobnie zresztą jak dla Stanisława Wyspiańskiego, który umiał jednak czerpać z Krakowa soki żywotne). Monachium, do którego wyjechała na dalsze studia, oferowało stabilność instytucji kultury, rzetelnych nauczycieli i wsparcie silnej polskiej kolonii artystycznej. Paryż, gdzie osiadła na stałe, fascynował otwartością na przybyszów z zewnątrz, jednocześnie okazując się równie inspirujący, jak trudny. W 1926 roku popularny „Bluszcz" donosił: „Nie przyznaje się p. Olga do sympatii dla Francuzów, razi ją ich zmysł realny, brak fantazji poetyckiej, materializm (...)".
Malarkę cechowała charakterystyczna dla tamtych czasów naturalna wielojęzyczność: polski i francuski wyniosła z domu, niemiecki był w Galicji powszechny, tak więc w Paryżu mogła się zająć szlifowaniem angielskiego, by wejść w świat rezydujących tu artystów amerykańskich. Jednocześnie miała mocne poczucie przynależności do elity – podczas studiów w Monachium konsekwentnie używała przyimka „von", zastępując go potem francuskim ekwiwalentem „de", podkreślającym dobre pochodzenie.Była świadoma zarówno własnej drogi twórczej, jak i własnej wartości. Nieprawdą jest, jak zdarza się słyszeć, że Boznańska zajęła się sztuką portretu dlatego, że inne, „godniejsze" tematy, historia czy mitologia, były niedostępne kobietom jako „gorzej wykształconym" (zresztą w jej czasach narracje akademickie nie były już modne). Tak jak nieprawdą jest, że pozostawała pod wpływem impresjonistów, którzy weszli na arenę sztuki, gdy krakowianka miała zaledwie dziewięć lat. Można przypuszczać, że osiągnięcia Moneta, Maneta, Degasa czy Renoira obchodziły portrecistkę w stopniu umiarkowanym – choć czasem, rozumując praktycznie, z nich korzystała. Również optyczne odkrycia Newtona, Leclerca, Chevreula, na których budował impresjonizm, niewielkie chyba robiły wrażenie na portrecistce. Nowoczesne, płaskie pędzle ze stalowym wzmocnieniem, syntetyczne farby (znacznie obniżające ich cenę), sztalugi plenerowe przyjmowała jako coś oczywistego, nie zastanawiając się nad nowatorstwem tych rozwiązań technologicznych.
Malowała tak, jak chciała i jak uważała za słuszne – bez manifestów, naukowej podbudowy i ideologii. W przypadku Diego Velazqueza zauważyła, że potrafił nadać walor prywatności oficjalnym scenom dworskim. Z Pierre'a Carriera brała wrażliwość na to, co wiąże się z dzieciństwem czy macierzyństwem. James Whistler stał się dla niej mistrzem malarskiego wyciszenia.