Jan Wnęk. Skrzydlaty rzeźbiarz z Galicji

Godzina „zero" nadeszła 19 maja 1866 r. w wigilię Zesłania Ducha Świętego. Po nieszporach przed kościołem zebrały się setki ludzi, by zobaczyć niecodzienne wydarzenie. Wywarło na nich takie wrażenie, że opowiedzieli o nim dzieciom i wnukom. To dzięki tym świadkom dowiedzieliśmy się o śmiałku, który wszedł na wieżę, stanął na pomoście, a poświęciwszy swój czyn Matce Boskiej, rozpędził się i pofrunął.

Aktualizacja: 27.09.2019 23:26 Publikacja: 27.09.2019 10:00

Rzeźby Jana Wnęka, jedne ze stosunkowo nielicznych ocalałych jego prac. Muzeum w Odporyszowie

Rzeźby Jana Wnęka, jedne ze stosunkowo nielicznych ocalałych jego prac. Muzeum w Odporyszowie

Foto: Muzeum Parafialne im. Jana Wneka, Odporyszów

Odporyszów. Niewielka wieś kilkanaście kilometrów od Tarnowa, administracyjnie przyporządkowana gminie w Żabnie. Kręte uliczki, domy w większości bardziej niż skromne, niewiele oznak, które świadczyłyby o tym, że szczególnie rozkwitało tu rzemiosło albo rolnictwo (choć to przecież jeden z naszych „biegunów ciepła", a tutejsze gleby są żyzne jak rzadko). Niewielu młodych, spotyka się raczej ich rodziców, a częściej jeszcze dziadków i pradziadków – dzieci są w Stanach, Anglii, Niemczech, jeśli bliżej, to w Warszawie i Krakowie. Nie dysponując własnym środkiem lokomocji, dość trudno się tu dostać. To pierwsze wrażenie.



A jednak dostać się tu warto, choćby po to, by pobyć przez chwilę w Sanktuarium Matki Boskiej Odporyszowskiej, ważnym dla mieszkańców tej części Małopolski, którym opiekują się obecnie misjonarze ze Zgromadzenia św. Wincentego a Paulo. W jednonawowej świątyni z początku XVIII wieku, której forma dowodzi niezwykłej oryginalności sarmackiego baroku – także tego, który ukrył się na najgłębszej prowincji – znajduje się otoczony kultem, malowany temperą obraz.

Widać na nim stojącą Matkę Boską w brązowej sukni i niebieskozielonym płaszczu ozdobionym pięcioma gwiazdami. Na lewej ręce trzyma Dzieciątko o przejmująco dojrzałym spojrzeniu Króla, śmiało dzierżące błękitne jabłko – kulę ziemską. Matka, zwrócona ku zgromadzonym w kościele wiernym, podaje Mu berło. Matce i Synowi towarzyszą dziecięce aniołki i dwaj patronowie Polski – św. Wojciech i św. Stanisław, obok pojawia się nieodłączny Piotrowin.

Życiodajne źródło

Obraz najprawdopodobniej z drugiej połowy XVI wieku (choć datowanie nie jest pewne) ma w sobie niepokojący pierwiastek. Nie jest oczywiście „zmuzealizowanym" arcydziełem, raczej rzemieślniczym dowodem warsztatu i pobożności. Oddziałuje czymś, co można by nazwać jednością przeciwieństw. Z jednej strony wydaje się bardzo surowy: męczennicy u stóp Dzieciątka i Jego Matki – już poza czasem – zapowiadają, a zarazem świadczą o Pasji. Hieratyczna poza Królowej Świata i małego Salwatora zdaje się zapowiadać ponowne przyjście, paruzję. Z drugiej zaś, jest w tym obrazie mnóstwo bynajmniej nieczułostkowej słodyczy. Aniołki w chmurkach naprawdę mają dziecięce twarze (co przecież wcale nie jest regułą w podobnych przedstawieniach), Jezus ma na sobie czerwoną, królewską tunikę, ale nakryta ona została białym płaszczykiem z delikatnie haftowanymi różyczkami.

Trochę szkoda, że na co dzień trudno dostrzec te detale, ukryte, jak to często, za zbroją srebrnej, barokowej koszulki, która pokrywa wizerunek koronowany w 1937 r. przez ówczesnego biskupa tarnowskiego Franciszka Lisowskiego. Dwa lata później, gdy okolicę zajmowali Niemcy, obraz ukryty był już w tarnowskiej katedrze.

Matka Boska Odporyszowska nieraz bywała w wojennych opałach. Jej kult wiąże się z najazdami tatarsko-kozackimi, a w większym jeszcze stopniu z potopem szwedzkim. Wedle legendy, gdy w pobliskim lesie ukryli się polscy żołnierze (głównie miejscowa szlachta i chłopi), których Szwedzi i ich ówcześni siedmiogrodzcy sojusznicy postanowili wziąć głodem, pragnieniem i chłodem, Matka Boska wskazała Polakom życiodajne źródło, które pozwoliło im przetrwać i wygrać batalię. Dziś w miejscu tym mieści się prosta drewniana Studzienka, przy której widać ludzi z wiadrami, baniakami, plastikowymi butelkami. Tradycja nadal jest żywa.

Obraz był także świadkiem rzezi galicyjskiej, która miała stać się wielką traumą dla tego regionu na całe pokolenia. Wszak jeszcze Bruno Jasieński tuż przed wybuchem II wojny światowej pisał w „Słowie o Jakubie Szeli": „Tańcowali raz po raz/ chłopska kosa, pański pas./ Od ogródka do ogródka/ ciekła rowem krew jak wódka./ Tańcowali – z panem pień./ Była noc jak biały dzień...".

Wiemy na pewno, że w wydarzeniach tych brali udział chłopi z Odporyszowa. W jednym ze świadectw z lutego 1846 r., opisującym lincz na niejakim Karolu Kotarskim, dziedzicu wsi Olesno, czytamy: „przyjechało kilku uzbrojonych chłopów z Łukowa i Odporyszowa, z wielkim krzykiem wołając do tej tłuszczy: »Zabijcie go i zawieźcie do Tarnowa, tam was dobrze nagrodzą«". Ostatecznie dziedzic zatłuczony został rękami przynajmniej kilkunastu mężczyzn.

Geniusz, ryzykant, analfabeta

Jan Wnęk, dziecko chłopów pańszczyźnianych z Kaczówki, nieistniejącego już przysiółka niedaleko Odporyszowa, miał wtedy 18 lat i doświadczenie towarzyszącego mu od zawsze porażającego ubóstwa – nie tylko materialnego. Nie wiemy, co myślał, kiedy obserwował krwawe zapusty, które zmiotły 90 proc. okolicznych gniazd szlacheckich. Przerażenie? Satysfakcję? Współczucie? Obojętność? Nie zostawił żadnych zapisków. Najpewniej był przecież analfabetą.

Rodzinną sytuację niewiele poprawiło zniesienie pańszczyzny w 1848 r. Trudno było utrzymać się ze skrawka pola, który Wnękowie otrzymali. Na szczęście chłopak zdradzał talenty manualne i można go było oddać do ciesielskiego terminu. Zaczął późno, jako 20-latek, ale szybko zaczął pracować przy budowach, udoskonalać sprzęty domowe i narzędzia, rzeźbić w drewnie lipowym.

Wtedy dostrzegł go nowy proboszcz żabieńsko-odporyszowskiej parafii ks. Stanisław Morgenstern, postać nietuzinkowa: najpierw konspirator niepodległościowy, potem poseł na Sejm Krajowy Galicji, pielgrzym i podróżnik, wreszcie sprawny organizator, który postanowił podnieść z ruiny świątynię, jaką przyszło mu zarządzać.

Młody cieśla objawił się najpierw jako znakomity konstruktor. Szybko odbudował zniszczoną pożarem konstrukcję dachu i hełm wieży. Potem miał zamontować na dzwonnicy wieńczącą ją kulę i krzyż. Wydawało się, że będzie to kosztować mnóstwo czasu i pieniędzy. Tymczasem Wnęk zrezygnował z budowania rusztowań. Zamiast nich wykorzystał linę z hakiem, którą zarzucił na szczyt, wspiął się po niej i umieścił odpowiednie elementy we właściwym miejscu. Już wtedy wiadomo było, że jest człowiekiem odważnym, konsekwentnym, pewnie także ryzykantem.

Kiedy ks. Morgenstern powrócił z pielgrzymki do Jerozolimy i Rzymu, okazało się, że może wykorzystać jeszcze jeden talent parafianina. Energiczny administrator chciał uczynić z małego, lokalnego sanktuarium wielkie centrum kultu maryjnego, w którym modlić się będą nie tylko miejscowi, ale pielgrzymi z całej Galicji, a może i całej habsburskiej monarchii. W tym celu postanowił zbudować w Odporyszowie 52 kaplice poświęcone Męce Pańskiej, a także życiu Jezusa i Matki Boskiej. Rozpisał konkurs (co dowodzi niezwykłej nowoczesności jego myślenia) na ich wyposażenie, do którego stanęli: miejscowy pustelnik nazywany Sową, producent skrzyń posagowych Michał Sowiński i Jan Wnęk. Ten ostatni w cuglach pokonał konkurentów (choć Sowiński miał w przyszłości podjąć współpracę z Wnękiem, polichromując jego rzeźby).

Na potrzeby parafii stworzył na pewno 300, a może nawet 500 prac. Niestety, okolicy nie oszczędziła historia XX wieku. W 1915 r. przeszły tędy wojska rosyjskie, ponure ślady pozostawiła okupacja hitlerowska i przejście Armii Czerwonej. Trzeba też przyznać, że miejscowi nie zawsze doceniali wartość swego dziedzictwa.

W efekcie do dziś zachowała się mniej więcej setka prac Jana Wnęka. Część z nich pozostała na miejscu – w dużej mierze za sprawą ks. Henryka Chojnackiego, który w 1978 r. złożył ocalałe rzeźby w kościelnej wieży; jednak jego marzenie o muzeum miało się spełnić dopiero w 1991 r., gdy znalazło się dlań osobne pomieszczenie. Zobaczyć je też można w samej świątyni, okolicznych kapliczkach plenerowych i kaplicy św. Małgorzaty, znajdującej się w miejscu pierwszego, średniowiecznego kościoła wzniesionego w Odporyszowie. Kilka pokazywanych jest w Tarnowie i Warszawie.

O Wnęku pamiętał także urodzony w Żabnie pokolenie po śmierci rzeźbiarza Tadeusz Seweryn – postać godna osobnego portretu: etnograf, malarz, członek Akademii Umiejętności, ale także legionista Piłsudskiego, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, podczas niemieckiej okupacji organizator „Żegoty" na terenie Krakowa i likwidator konfidentów.

To on w latach 30. pozyskał kilka rzeźb zapoznanego geniusza dla Muzeum Etnograficznego w Krakowie. Wśród nich znalazło się niewątpliwe arcydzieło: posąg przedstawiający starca Symeona, tego samego, który w Dzieciątku ofiarowywanym w świątyni przez Józefa i Marię rozpoznał Zbawiciela. Widzimy szczupłego, wyprostowanego mężczyznę o doskonałych proporcjach ciała, z zadbaną, siwą brodą i półdługimi włosami wystającymi spod prostej, czarnej czapki. Uwagę zwraca długa szata, może habit, z naturalnie zaznaczonymi fałdowaniami i podwijającymi się jakby samoistnie rękawami. Mężczyzna emanuje wprost doświadczeniem patriarchy i autorytetem mędrca.

A jednak nie ma w nim nadziei, że oto objawił mu się Zbawiciel, nadziei, która, jak czytamy w Ewangelii św. Łukasza, kazała Symeonowi krzyczeć ku Bogu: „Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów". Spokój zastąpiła łagodna rezygnacja, a może raczej grymas dyskretnie skrywanego bólu. Starzec wie, że historia Zbawienia okupiona zostanie niewyobrażalnym cierpieniem, a serce Matki przebite będzie siedmioma mieczami boleści.

Badacze twierdzą, że w postaci Symeona artysta samouk sportretował sam siebie. Tak, jak w licznych wyobrażeniach Marii przedstawiał swoją żonę. Matka Boska ma zazwyczaj szczupłą, szlachetną twarz, na której często zaznaczone są delikatnie kości policzkowe. Jej spokojna poza wolna jest od jakiejkolwiek wulgarnej nadekspresji. I właśnie ten pozorny spokój, w którym emocje zastąpione zostały mocną świadomością obowiązku, a może konieczności albo losu, stanowi największą siłę rzeźb Jana Wnęka.

Czy brała się ona z własnych doświadczeń grozy – tej codziennej, wynikłej z nędzy życia pańszczyźnianego czy dopiero co uwolnionego chłopa, i tej wyjątkowej, będącej aktem szaleństwa zemsty i wojny?

Wiejski Wit Stwosz, polski Leonardo

Wnęk tworzył w absolutnej izolacji od pomniejszych choćby centrów sztuki. Zetknął się jedynie z twórczością Wita Stwosza – ks. Morgenstern zabrał go do Krakowa, by wskazać wzorce dla swego zamówienia. Zachwycił się do tego stopnia, że stała się dla niego naturalnym punktem odniesienia. Inspiracją, ale nie kanonem, wzornikiem, od którego nie wolno odejść nawet na krok. Rzeźby Wnęka pozostają bardzo stwoszowskie: brał od mistrza jego wyczucie realizmu, typy postaci, ustawienia, nawet gotycki sztafaż... Jednocześnie nie są prostym naśladownictwem.

I nie chodzi o to, że powstały kilkaset lat później, wykonane ręką samouka. Rzecz raczej w tym, że wynikają bezpośrednio z doświadczenia chłopskiego. Kiedy patrzymy np. na sceny pochodzące z odporyszowskich kaplic Różańca Świętego – na Marię zastanawiającą się, jak zapewnić ciepło marznącemu w żłóbku Dzieciątku czy na św. Józefa starającego się Je jakoś uspokoić – mamy poczucie, że ich autor nieraz doświadczał bezradności ubogiego, zdanego na łaskę przyrody rodzica (miał syna i cztery córki).

Zresztą zdaje się, że Wnęk doskonale wyczuwał tę różnicę. Podobno, kiedy szkicował detale ołtarza mariackiego, powiedział ks. Morgensternowi, wskazując na anioły towarzyszące scenie Wniebowzięcia: „Widać, że miastowy to robił, pojęcia nie miał, jak wyglądają ptasie skrzydła". Wiedział, co mówi. Skrzydła aniołków, które sam wyrzeźbił, mogłyby wzbudzić podziw ornitologów. Podobno od dzieciństwa interesowały go duże ptaki i nietoperze, uważnie badał konstrukcję ich skrzydeł, obserwował, w jaki sposób wzbijają się do lotu, jak nim sterują, jak lądują. Nie bez powodu.

Owładnęła nim bowiem obsesja latania. Był przekonany, że kiedyś wzniesie się w powietrze i konsekwentnie do tego dążył, wykorzystując swój utajony geniusz inżynieryjny. Całymi dniami przesiadywał na kościelnej wieży, wyrzucając w powietrze garście liści, obserwując, jak poruszają się na wietrze, i wyciągając wnioski. W pewnym momencie odkrył, a raczej wyczuł, że w atmosferze musi istnieć coś, co szybownicy nazywają dziś „kominami", a meteorolodzy „ciepłymi prądami wznoszącymi".

Wiedział już, jak zrobić maszynę do latania, a że zlecenia ks. Morgensterna pozwoliły mu odbić się od biedy, miał na to środki. Nie potrafimy powiedzieć, czy maszyna ta bardziej przypominała współczesną lotnię czy pozbawiony kadłuba szybowiec. Z pewnością wykorzystał drewno jesionu, len i rzemienie – tanie materiały, które miał pod ręką.

Konstrukcję latającą Wnęka, którą on sam nazywał „lotem", w latach 50. próbowano odtworzyć w krakowskim Muzeum Etnograficznym (na podstawie relacji jego zięcia spisanej w latach 30.). Zapewne skrzydła o rozpiętości kilku metrów, ważące około 8 kg, przywodzące na myśl nietoperza, przywiązywano „lotnikowi" do ramion i nóg powyżej kolan, tak, że każdy ruch automatycznie je uruchamiał. Jak u ptaka.

Wnęk nie był samobójcą. Wielokrotnie testował swój wynalazek, sprawdzając jego wytrzymałość na drgania – tak, jak robi to dziś każdy odpowiedzialny inżynier. Aż nadeszły żniwa 1865 r. Któregoś letniego dnia, wczesnym rankiem, by uchronić się przed wzrokiem ciekawskich, stanął na jednej z Górek Siedmiu Źródełek – i pofrunął. Sukces dodał mu energii. Dalej udoskonalał swoje dzieło, w tajemnicy kontynuował próbne loty. Aż wreszcie postanowił pokazać się publiczności.

I tu wracamy do nieocenionego ks. Morgensterna, który nie tylko nie sklął niesfornego parafianina, ale pozwolił mu wykorzystać jako punkt startowy wieżę kościoła i wznieść specjalną platformę, od której mógłby się odbić (co samo w sobie było inżynieryjnym wyzwaniem).

Godzina „zero" nadeszła 19 maja 1866 r. w wigilię Zesłania Ducha Świętego. Po nieszporach przed kościołem zebrały się setki ludzi z całej okolicy, by zobaczyć niecodzienne wydarzenie. Wywarło na nich takie wrażenie, że opowiedzieli o nim swoim dzieciom i wnukom. To dzięki tym świadkom dowiedzieliśmy się o śmiałku, który wszedł na wieżę, stanął na pomoście, a poświęciwszy swój czyn Matce Boskiej, rozpędził się i pofrunął („pofrukał", jak mawiano wówczas w Małopolsce) – jakieś 95 metrów nad ziemią. Wkrótce zniknął im z oczu. Odnalazł się 2 kilometry dalej, na tzw. Czarnych Niwach.

Nie wiemy, ile jeszcze razy wzbił się w powietrze. Kilka? Kilkanaście? Zawsze towarzyszyły mu tłumy widzów – zafascynowanych, ale i coraz bardziej zaniepokojonych, czy moce „lotnika" nie biorą się aby z jakiegoś ciemnego źródła. Do tragedii doszło – wedle różnych źródeł – w maju bądź czerwcu 1869 r. Wszystko przebiegało tak, jak zwykle, do momentu, gdy jakieś 500 metrów od kościoła pękł jeden z pasów mocujących (nie wiadomo: przez przypadek, w wyniku zaniedbania czy sabotażu). Wnękowi udało się tak pokierować maszyną, że spowolnił proces opadania i spadł w zarośla tarniny. Niestety, obrażenia wewnętrzne okazały się zbyt duże. Zmarł po kilku dniach – jako czterdziestolatek – 10 sierpnia 1869 r.

Gdy brak Wokulskiego

Nie wiadomo, gdzie dokładnie został pochowany. Niektórzy twierdzą, że jako podejrzany o kontakty z nieczystymi siłami znalazł miejsce gdzieś przy murze, między samobójcami a osobami chorymi psychicznie. Trudno w to uwierzyć: mądry ks. Morgenstern nigdy by do tego nie dopuścił. Zresztą najlepiej zdawał sobie sprawę, jak wielka pobożność charakteryzowała zmarłego. Co innego sąsiedzi: natychmiast zniszczyli „szatańskie" skrzydła.

Pracą Wnęka poza proboszczem nie zainteresował się także nikt z okolicznej elity. Podobno o szalonym chłopie spod Tarnowa pisali jacyś dziennikarze (nie ma na to dowodów), ale wzmianki te umieszczano obok „informacji" w rodzaju tej o cielęciu z dwiema głowami albo o biżuterii skradzionej jakiejś hrabinie. Pozostała jedynie pełna niedopowiedzeń i legend pamięć miejscowa. Trzeba o tym pamiętać, narzekając dzisiaj, że Jan Wnęk nie znalazł należnego mu miejsca w historii awiacji – choć przecież o 20 lat wyprzedził Otto Lilienthala, uchodzącego za pierwszego w dziejach lotnika.

Tyle że dobrze wykształcony, ustosunkowany i zamożny niemiecki przedsiębiorca miał ogromne zaplecze i możliwości – nie tylko realizacji, ale także promocji swoich marzeń. W rozwijającym się szybko państwie kapitalistycznym Lilienthal doszedł do wszystkiego własnymi siłami, sprzedając kolejne patenty. Wnęk, urodzony w pańszczyźnianej jeszcze Galicji, nie miał najmniejszych szans na wyrwanie się w świat. Możemy tylko przypuszczać, ile mógłby osiągnąć, gdyby jego zdolności zauważono, gdy miał kilka lat. Gdyby pojawił się jakiś Wokulski, który w jego wizjach dostrzegłby coś więcej niż mrzonki, zapewnił edukację i pomógł rozpocząć karierę. Niestety, Wnęk urodził się w niewłaściwym czasie albo w niewłaściwym miejscu.

Co jakiś czas przypominano sobie o nim. W Polsce Ludowej powstała poświęcona Wnękowi książka dla młodzieży, autorstwa Aleksandra Minorskiego. W 1979 r. nakręcono nawet film krótkometrażowy zatytułowany „Być ptakiem", w którym zagrali współcześni mieszkańcy Odporyszowa, a w samego Wnęka wcielił się spowinowacony z nim kierowca Edward Piątek. Jednak w gruncie rzeczy okres PRL-u nie służył dobrze pamięci o lotniku z Odporyszowa. Po pierwsze, inteligencja niespecjalnie ufała oficjalnej „ludowości", która zbyt nachalnie pachniała jej propagandą. Po drugie, sam Wnęk ze swoją głęboką pobożnością nie nadawał się na socjalistycznego bohatera.

Po 1989 r. sprawą zajęli się kolejni proboszczowie, samorządowcy, krakowskie Muzeum Etnograficzne, Małopolski Instytut Kultury, katowicki Teatr Gry i Ludzie, Tarnowskie Stowarzyszenie Lotnicze, Stowarzyszenie Siemacha... Ufundowano pomnik (niestety, nie najlepszy), kolejny obelisk stanął w miejscu śmiertelnego wypadku chłopskiego lotnika, Wnęk stał się patronem miejscowej szkoły.

Ale to nadal zbyt mało. By nadać Wnękowi należne mu miejsce w historii ponadlokalnej, by znalazł się w podręcznikach awiacji, potrzeba mozolnej, często niewdzięcznej, niekoniecznie skazanej na sukces pracy naukowców, którzy przeszukaliby archiwa i biblioteki – nie tylko w Polsce, ale także (może przede wszystkim) w Austrii. Na razie mamy piękną legendę i pamięć pokoleń. Potrzebne są jeszcze dowody. Na piśmie.

Agnieszka Sabor jest dziennikarką, historykiem i krytykiem sztuki, autorką książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek"

Odporyszów. Niewielka wieś kilkanaście kilometrów od Tarnowa, administracyjnie przyporządkowana gminie w Żabnie. Kręte uliczki, domy w większości bardziej niż skromne, niewiele oznak, które świadczyłyby o tym, że szczególnie rozkwitało tu rzemiosło albo rolnictwo (choć to przecież jeden z naszych „biegunów ciepła", a tutejsze gleby są żyzne jak rzadko). Niewielu młodych, spotyka się raczej ich rodziców, a częściej jeszcze dziadków i pradziadków – dzieci są w Stanach, Anglii, Niemczech, jeśli bliżej, to w Warszawie i Krakowie. Nie dysponując własnym środkiem lokomocji, dość trudno się tu dostać. To pierwsze wrażenie.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach