W powietrzu unosił się gęsty, gryzący dym, mieszanka zapachów ulicznego asfaltu, suszonej koraliny, liści lulka i mirry. Kapłan w szkarłatnej czapie, z której wystawały dwa bawole rogi z czerwonego sukna, wznosił przy ołtarzu swoje modlitwy: „Niezrównany wysłanniku fałszywych objawień, przyjmij nasze błagalne łzy. Ratujesz honor rodzin poronieniem i dajesz zapomnienie w postaci dobrego orgazmu. Skłaniasz matki do aborcji, oszczędzając nienarodzonym dzieciom udręki dojrzewania i zmazy grzechu pierworodnego. Strażniku Przeraźliwych Nerwic, Ołowiana Wieżo Histerii, Krwawa Wazo Gwałtu” i dalej, długo jeszcze w podobnym guście. Aż do finału, ukoronowania czarnej mszy, polegającego na splugawieniu konsekrowanych hostii.
Czytaj więcej
Nie podzielam lamentów nad spodziewanym odpływem rzeszy fanów Dawida Podsiadły z Kościoła.
Szczegółowy opis tego rytuału zawiera wydana przed kilkoma tygodniami, po raz pierwszy po polsku, książka Joris-Karla Huysmansa, „Là-bas”. Brakujący element jego drogi, która zaczęła się od dekadencji, prowadziła przez satanizm, by następnie skręcić gwałtownie w kierunku zakonu trapistów, katedrze w Chartres, a skończyć się w zakonie benedyktynów, którego pod koniec życia Huysmans został oblatem, świeckim mnichem. Wydawnictwo, które ją opublikowało, specjalizuje się w literaturze okultystycznej, opatrzyło „Là-bas” okładką z pentagramem i umieściło w serii „Wielkie Arkana”, po czym wnoszę, że może nie zdawać sobie do końca sprawy z tego, jak wielką przysługę wyświadczyło polskiemu katolicyzmowi. Dopiero ta powieść pozwala tak naprawdę zrozumieć napisane bezpośrednio po niej przez Huysmansa książki, szczegółową wiwisekcję nawrócenia ich autora.
Dopiero ta powieść pozwala tak naprawdę zrozumieć napisane bezpośrednio po niej przez Huysmansa książki, szczegółową wiwisekcję nawrócenia ich autora.
Stojącej za tym gwałtownym i cudownym happy endem nienasyconej żądzy maksymalności, przekroczenia drobnomieszczańskiej beznadziei świata, w którym żył. To było życie i pisanie tak bardzo bez znieczulenia, że część literaturoznawców podejrzewała wręcz Huysmansa o masochizm. I rzeczywiście, w sensie w jakim chrześcijaństwo jest drogą krzyża, pisarz ten kochał ból, rozsmakowywał się w nim, analizował drobiazgowo jego smaki i zapachy, rozróżniał barwy i odcienie. Ale jak Kalwaria była wstępem zmartwychwstania, tak cierpienie jest przedsionkiem zachwytu, ekstazy, jaką przeżywał, analizując Kościół jako całość – doskonałą konstrukcję, której każdy szczegół ma swoją rację i sens; bryła katedry, reguła zakonu, melodia chorału to były fragmenty jednego tekstu, który próbował przetłumaczyć w swoich książkach. Jedynej tak prawdziwej i bogatej Opowieści, jaka została „opublikowana” na tym świecie. Historii, którą poznał wpierw jako parodię, okrutną, szatańską drwinę. Ale i demony wierzą i drżą.