Graeber, Wengrow. Nowa historia ludzkości

Od czasu krachu finansowego w 2008 roku i zawirowań, które po nim nastąpiły, kwestia nierówności (i jej długiej historii) stała się jednym z głównych tematów debaty.

Publikacja: 25.11.2022 17:00

Corporibus, sequi cone id qui core sum, sin cuptatia perio. Ut et estius ium rerum int rectota quisi

Corporibus, sequi cone id qui core sum, sin cuptatia perio. Ut et estius ium rerum int rectota quisit porestoriti dit ut labo. Itatiberum ex et aut ut as assiminctem erum quiam, sum fuga. Nem

Foto: KonstantinChristian/Shutterstock

Przeważająca część historii ludzkości jest dla nas bezpowrotnie utracona. Nasz gatunek, Homo sapiens, istnieje od co najmniej dwustu tysięcy lat, ale nie mamy pojęcia, co się działo przez większość tego czasu. Na przykład w północnej Hiszpanii znajduje się jaskinia Altamira, na której ścianach przez co najmniej dziesięć tysięcy lat – od ok. 25 000 r. do 15 000 p.n.e. – tworzono rysunki. Prawdopodobnie w tym okresie wydarzyło się dużo dramatycznych rzeczy. Ale nie mamy możliwości poznania większości z nich.

Przeważająca część ludzkości tym się nie przejmuje, bo mało kto myśli o tym, jak rozległa jest historia człowieka. Nie ma ku temu powodów. Jeśli już owa kwestia się pojawia, to w kontekście pytania, dlaczego świat jest taki chaotyczny i dlaczego ludzie tak często traktują siebie nawzajem źle, prowadząc wojny, wykazując się chciwością, wyzyskiem i obojętnością wobec cierpienia innych. Czy zawsze tacy byliśmy, czy w pewnym momencie coś poszło bardzo nie tak?

Czytaj więcej

Georgi Gospodinow, czyli przeszłość bywa pułapką

Egalitarne gromady Rousseau

To właściwie debata teologiczna. Sprowadza się do pytania: Czy ludzie są z natury dobrzy, czy też z natury źli? Gdy się jednak zastanowić, tak postawione pytanie ma niewiele sensu. „Dobry” i „zły” to koncepty przypisywane wyłącznie człowiekowi. Nikt nie zastanawiałby się, czy ryba albo drzewo są dobre lub złe, bo „dobry” i „zły” są konceptami, które człowiek stworzył, by porównywać siebie z innymi. Mówienie o tym, czy ludzie z natury są dobrzy, czy źli, ma równie duży sens jak mówienie, czy są z natury grubi, czy chudzi.

A mimo to, kiedy ludzie jednak się zastanawiają nad lekcjami płynącymi z prehistorii, niemal zawsze zadają tego typu pytania. Wiemy, jak na to odpowiadają chrześcijanie: ludzie żyli niegdyś w stanie niewinności, ale zostali splamieni przez grzech pierworodny. Chcieliśmy być jak Bóg i zostaliśmy za to ukarani. Teraz żyjemy w stanie upadku, mając nadzieję na odkupienie w przyszłości. Dziś obowiązująca wersja tej historii zwykle jest uaktualnioną wariacją na temat „Rozprawy o pochodzeniu i podstawach nierówności między ludźmi” napisanej przez Jeana-Jacques’a Rousseau w 1754 roku. Według niej dawno, dawno temu byliśmy łowcami-zbieraczami żyjącymi przez długi czas w stanie dziecięcej niewinności, w niewielkich gromadach. Gromady te były egalitarne, a mogły takie być dlatego, że były tak małe. Dopiero po „rewolucji agrarnej” oraz w wyniku rozwoju miast błogi stan się skończył, zapoczątkowując „cywilizację” i „państwo”, co oznaczało również pojawienie się literatury, nauki i filozofii, ale jednocześnie też niemal wszystkiego, co złe: patriarchatu, armii, masowych egzekucji i irytujących biurokratów, przez których większość życia spędzamy na wypełnianiu formularzy.

Jest to oczywiście bardzo nieudolne uproszczenie, ale tak wygląda zarys tej historii, którą przywołuje się, kiedy tylko ktoś, od psychologów przemysłowych począwszy, a na teoretykach rewolucyjnych skończywszy, mówi coś w stylu: „Ale oczywiście człowiek spędził większość swojej ewolucyjnej historii, żyjąc w gromadach po kilkanaście osób”, albo: „Rolnictwo było zapewne największą pomyłką człowieka”. Jak się przekonamy, niektórzy autorzy podchodzą do tego dość dosłownie. Problem w tym, że jeśli ktoś szuka alternatywy dla tego raczej przygnębiającego poglądu na historię, dość szybko się przekona, że jedyna alternatywa jest jeszcze gorsza: jeśli nie Rousseau, to Thomas Hobbes.

Represje Hobbesa

Lewiatan” Hobbesa opublikowany w 1651 roku pod wieloma względami stanowi fundament współczesnej teorii politycznej. Zakłada, że istota ludzka jest z natury samolubna, a życie w pierwotnym stanie natury w żadnym wypadku nie było niewinne. Musiało być „samotne, ubogie, okropne, brutalne i krótkie” – był to właściwie stan wojny, w którym każdy walczy z każdym. Zwolennik Hobbesa powie więc, że wszelka poprawa, jaka nastąpiła, zadziała się dzięki tym represyjnym mechanizmom, na które narzekał Rousseau: rządom, sądom, biurokracji, policji. Ten pogląd również krąży od bardzo długiego czasu. Nie bez powodu w języku angielskim słowa politics (polityka), polite (uprzejmy) i police (policja) brzmią podobnie – wszystkie pochodzą od greckiego słowa polis, czyli miasto, którego łacińskim odpowiednikiem jest civitas, od którego wzięły się słowa civility (uprzejmość), civic (miejski, obywatelski) i współczesna interpretacja „cywilizacji”.

Zgodnie z tym poglądem społeczeństwo opiera się na kolektywnej represji naszych podstawowych instynktów, koniecznej, gdy większa liczba ludzi zamieszkuje ten sam teren. Współczesny zwolennik Hobbesa przyzna więc, że owszem, przez większość naszej ewolucyjnej historii żyliśmy w małych gromadach, które mogły przetrwać głównie dzięki wspólnemu interesowi przetrwania potomstwa (biolog ewolucyjny nazwałby to „inwestycjami rodzicielskimi”). Ale nawet i one nie opierały się na równości. Zgodnie z tą wersją zawsze był jakiś „samiec alfa”. Podstawą społeczeństwa były zawsze hierarchia, dominacja i cyniczny interes własny. Po prostu jako społeczeństwo nauczyliśmy się stawiać długofalowe interesy ponad naszymi krótkofalowymi instynktami. Czy raczej tworzyć prawa, które zmuszają nas do ograniczenia naszych najgorszych instynktów do społecznie przydatnych obszarów, takich jak ekonomia, ale zabraniając ich gdziekolwiek indziej.

Czytaj więcej

Radość bycia oszukanym

Nowy obraz przeszłości

Jak czytelnik zapewne wywnioskował z tonu naszej wypowiedzi, nie mamy zamiaru wybierać między tymi alternatywami. Nasze zastrzeżenia można podzielić na trzy szerokie kategorie. Jako streszczenie przebiegu historii człowieka te alternatywy:

1. Po prostu nie są prawdziwe.

2. Niosą ze sobą wyraźne polityczne implikacje.

3. Czynią przeszłość niepotrzebnie nudną.

Książka ta próbuje opowiedzieć inną, bardziej optymistyczną i interesującą historię. Taką, która jednocześnie bierze pod uwagę to, czego w ostatnich dekadach nauczyły nas odkrycia naukowe. W pewnym sensie zbiera dowody zgromadzone przez archeologów, antropologów i pokrewnych im naukowców. Dowody rzucające nowe światło na to, jak ewoluowało społeczeństwo w ciągu ostatnich mniej więcej trzydziestu tysięcy lat. Niemal wszystkie te badania podważają znaną nam historię, ale często najdonioślejsze odkrycia pozostają w kręgu specjalistów lub trzeba je odczytywać między wierszami w naukowych publikacjach.

Pokażmy, jak różni się ten nowy obraz: dziś jasne jest, że człowiek przed powstaniem rolnictwa nie żył w małych, egalitarnych gromadach. Wręcz przeciwnie, świat łowców-zbieraczy przed nastaniem rolnictwa pełen był śmiałych społecznych eksperymentów, bardziej przypominających karnawał form politycznych niż to, co przekazuje szara, abstrakcyjna teoria ewolucji. Rolnictwo natomiast nie oznaczało początku własności prywatnej ani też nie było nieodwracalnym krokiem w stronę nierówności. W rzeczywistości pierwsze społeczeństwa rolnicze były relatywnie wolne od stanowisk i hierarchii. A zaskakująca liczba wczesnych miast, zamiast utrwalać różnice klasowe, zbudowana była zgodnie z zasadami egalitaryzmu, bez potrzeby istnienia autorytarnych władców, ambitnych wojowniczych polityków, a nawet apodyktycznych administratorów.

Takie informacje napływały ze wszystkich stron świata. W rezultacie badacze z całego świata analizowali etnograficzny i historyczny materiał w nowym świetle. Dziś dysponujemy częściami układanki, które opowiadają zupełnie nową historię świata, ale na razie dostępne są tylko nielicznym uprzywilejowanym ekspertom (a nawet eksperci mają problem, żeby porzucić własny, mały fragment układanki i porównać go z innymi spoza ich wąskiej dziedziny). Celem naszej książki jest rozpoczęcie składania tych fragmentów w całość ze świadomością, że nikt jeszcze nie ułożył z tych puzzli kompletnego obrazka. Zadanie jest ogromne, a sprawa na tyle ważna, że potrzeba jeszcze wielu lat badań i debat, żeby zacząć rozumieć prawdziwe implikacje obrazu, który rysuje się przed naszymi oczami. Ważne jest, żeby wprawić ten proces w ruch. Szybko stanie się jasne, że obowiązujący obraz historii opowiadany przez współczesnych zwolenników Hobbesa i Rousseau nie ma niemal nic wspólnego z faktami. Ale żeby zrozumieć nowe informacje, które teraz mamy przed sobą, nie wystarczy kompilacja i przesianie ogromnej ilości danych. Potrzebna też jest zmiana koncepcji.

Żeby dokonać tej zmiany, musimy prześledzić pewne kroki, które doprowadziły do naszego współczesnego spojrzenia na ewolucję społeczną, zakładającego, że społeczeństwa można uporządkować zgodnie ze stopniami rozwoju, a każde ma swoje charakterystyczne technologie i formy organizacji (łowcy-zbieracze, rolnicy, społeczeństwo przemysłowe i tak dalej). Jak się przekonamy, takie spojrzenie zakorzenione jest w konserwatywnym sprzeciwie wobec krytyki cywilizacji europejskiej, która zaczęła się rozwijać na początku XVIII wieku. Źródła tej krytyki znajdziemy jednak nie u filozofów oświecenia (choć początkowo ją wspierali i imitowali), ale u komentatorów i obserwatorów europejskiego społeczeństwa, takich jak rdzenny Amerykanin (plemię Huronów/Wyandotów) i mąż stanu Kandiaronka (…).

W historii bez wątpienia istnieją tendencje. Niektóre prądy są tak silne, że trudno płynąć na przekór nim (choć zawsze znajdzie się ktoś, kto popłynął pod prąd). Ale jedyne „prawa” to te, które sami ustanawiamy. I to prowadzi nas do drugiego zastrzeżenia.

Dlaczego wersje historii człowieka Hobbesa i Rousseau niosą ze sobą tragiczne implikacje polityczne

Opolitycznych implikacjach modelu Hobbesa trzeba powiedzieć nieco więcej. U fundamentów naszego systemu ekonomicznego leży założenie, że człowiek jest z natury istotą nieuczciwą i samolubną, opierającą swoje decyzje na cynicznych, egoistycznych kalkulacjach, a nie na altruizmie czy współpracy. W takim razie możemy jedynie liczyć na bardziej wyrafinowane wewnętrzne i zewnętrzne środki kontroli nad naszym wrodzonym pędem do akumulacji i gromadzenia. Wersja Rousseau, w której człowiek popadł w stan nierówności z pierwotnego stanu egalitarnej niewinności, wydaje się bardziej optymistyczna (przynajmniej kiedyś było lepiej), dziś jednak sprowadza się głównie do przekonywania nas, że o ile system, w którym żyjemy, jest niesprawiedliwy, o tyle realistycznie możemy dokonać w nim jedynie drobnej korekty. Termin „nierówność” jest w tym kontekście wymowny.

Od czasu krachu finansowego w 2008 roku i zawirowań, które po nim nastąpiły, kwestia nierówności (i jej długiej historii) stała się jednym z głównych tematów debaty. Intelektualiści, a poniekąd także politycy, doszli do konsensusu, że poziom nierówności społecznych wymknął się spod kontroli i większość problemów świata wynika z ciągle powiększającej się przepaści między bogatymi i biednymi. Samo wskazanie tego problemu jest wyzwaniem dla światowych struktur władzy, z drugiej strony sformułowanie go w taki sposób sprawia, że osoby będące beneficjentami tych struktur mogą spać spokojnie, bo oznacza, że nie istnieje skuteczne rozwiązanie tego problemu.

Wyobraźmy sobie, że ujęliśmy ten problem inaczej, w sposób, w jaki mógł zostać ujęty pięćdziesiąt czy sto lat temu: jako koncentrację kapitału, oligopolu lub władzy klasowej. W porównaniu z tymi słowami słowo „nierówność” brzmi, jakby zostało zaprojektowane do szukania półśrodków i kompromisów. Można sobie wyobrazić obalenie kapitalizmu albo pozbawienie państwa władzy, ale nie jest jasne, co oznaczałoby wyeliminowanie nierówności (Jakiej nierówności? Majątku? Szans? Jak dokładnie równi mieliby być ludzie, żebyśmy mogli powiedzieć „wyeliminowaliśmy nierówność”?). Termin „nierówność” to sposób ujęcia problemów społecznych odpowiedni dla epoki technokratycznych reformatorów, którzy od początku zakładają, że żadna realna wizja transformacji społecznej nie jest możliwa.

Debatowanie nad nierównością pozwala na bawienie się liczbami, spieranie się o wskaźniki Giniego i progi dysfunkcji, regulowanie systemów podatkowych albo mechanizmów opieki społecznej, a nawet szokowanie ludzi liczbami pokazującymi, jak źle sprawy się mają („Czy uwierzycie, że najbogatszy jeden procent światowej populacji posiada 44 procent bogactwa całego świata?”). Ale też pozwala na robienie tego wszystkiego bez odnoszenia się do czynników, wobec których ludzie się sprzeciwiają w związku z takimi „nierównymi” układami społecznymi: na przykład z tym, że niektórzy potrafią zmienić bogactwo we władzę nad innymi albo że ludziom się wmawia, że ich potrzeby nie są istotne, a ich życie nie ma rzeczywistej wartości. To ostatnie, jak każą nam wierzyć, jest po prostu nieuniknionym skutkiem nierówności i życia w jakimkolwiek dużym, złożonym, miejskim, technologicznie zaawansowanym społeczeństwie. Prawdopodobnie tak będzie już zawsze. Zmieniać się może tylko stopień nierówności.

Dzisiaj jesteśmy świadkami istnego boomu myślenia o nierówności: od 2011 roku „globalna nierówność” regularnie pojawia się jako jeden z głównych tematów debat Światowego Forum Ekonomicznego w Davos. Istnieją wskaźniki nierówności, instytuty badania nierówności i nieprzerwany potok publikacji próbujących dokonać projekcji aktualnej obsesji nad dystrybucją własności aż do epoki kamienia. Pojawiły się próby obliczenia poziomu dochodów i wskaźników Giniego dla łowców mamutów z paleolitu (okazały się bardzo niskie). To tak jakbyśmy musieli znaleźć matematyczne równanie potwierdzające popularne już w czasach Rousseau stwierdzenie, że w takich społeczeństwach „każdy był równy, bo wszyscy byli jednakowo biedni”.

Efektem wszystkich tych opowiastek o pierwotnym stanie niewinności i równości, jak również samego używania terminu „nierówność”, jest nadanie pesymistycznej wizji stanu ludzkości sensownego wrażenia: jest to naturalna konsekwencja patrzenia na siebie poprzez szeroki obiektyw historii. To prawda, życie w rzeczywiście egalitarnym społeczeństwie jest możliwe, jeśli jesteś Pigmejem lub Buszmenem z Kalahari. Jeśli jednak chcesz stworzyć dziś prawdziwie równe społeczeństwo, musisz znaleźć sposób na powrót do małych grup zbieraczy bez posiadania znaczącego majątku osobistego. Ponieważ zbieracze potrzebują dość sporego terytorium do zbierania, oznaczałoby to zredukowanie dzisiejszej populacji świata o jakieś 99,9 procent. W przeciwnym razie najlepsze, na co możemy liczyć, to zmniejszyć rozmiar buta, który zawsze będzie deptał nam po twarzach, lub, być może, poszukać trochę więcej miejsca, żeby niektórzy z nas mogli chwilowo się przed nim uchylić.

Zdolni do czegoś innego

Pierwszym krokiem w stronę bardziej dokładnego i optymistycznego obrazu historii świata może być porzucenie na dobre Rajskiego Ogrodu i idei, że przez setki tysięcy lat wszyscy ludzie na ziemi żyli w zgodzie z tą samą idylliczną formą organizacji społeczeństwa. Znamienne, że taka myśl często postrzegana jest jako reakcyjna. „Zatem mówisz, że nigdy nie osiągnięto prawdziwej równości? Że jest to niemożliwe?”. Mamy wrażenie, że takie zarzuty są zarówno bezproduktywne, jak i nierealistyczne.

Po pierwsze, trudno sobie wyobrazić, że przez około 10 tysięcy (niektórzy mówią, że przez 20 tysięcy) lat, gdy ludzie tworzyli malunki na ścianach jaskini Altamira, nikt (nie tylko w Altamirze, ale na całym świecie) nie eksperymentował z alternatywnymi formami organizacji społeczeństwa. Jakie jest prawdopodobieństwo tego? Po drugie, czy to nie zdolność do eksperymentowania z różnymi formami organizacji społeczeństwa stanowi istotną część naszego człowieczeństwa? A zaczyna się od zdolności do autokreacji, a nawet wolności. Jak się przekonamy, najważniejszą kwestią w historii ludzkości nie jest równy dostęp do zasobów (ziemi, kalorii, środków produkcji), choć to też jest ważne, ale nasza jednakowa zdolność wkładu w decyzje, jak żyć razem. Oczywiście, żeby zastosować tę zdolność, musi najpierw zaistnieć coś ważnego, o czym można zadecydować.

Jeśli – jak wielu sugeruje – nasza przyszłość opiera się na naszej zdolności stworzenia czegoś innego (na przykład systemu, w którym majątku nie można łatwo zamienić na władzę albo w którym ludziom nie mówi się, że ich potrzeby są nieistotne bądź ich życie nie ma wartości), wtedy najważniejsze jest to, czy w ogóle potrafimy na nowo odkryć wolności, które czynią nas ludźmi. Już w 1936 roku prehistoryk V. Gordon Childe napisał książkę „Człowiek tworzy się sam” (Man Makes Himself). Pomijając seksistowski język, chcielibyśmy przywołać takiego ducha. Jesteśmy produktami zbiorowej autokreacji. A co by się stało, jeśli spojrzelibyśmy na historię człowieka z tej perspektywy? Jeśli od samego zarania traktowalibyśmy człowieka jako obdarzonego wyobraźnią, inteligentnego, radosnego, który zasługuje na to, by tak go postrzegać? Jeśli zamiast opowiadać historię, w której nasz gatunek wypadł z idealnego stanu równości, zapytalibyśmy, jak to się stało, że ugrzęźliśmy w tak ciasnych, konceptualnych szufladach, że nie potrafimy już sobie wyobrazić wymyślenia siebie na nowo?

Czytaj więcej

Umarł król Javier Marias

Fragment książki Davida Graebera i Dawida Wengrowa „Narodziny wszystkiego. Nowa historia ludzkości” w przekładzie Roberta Filipowskiego, która ukaże się 29 listopada nakładem wydawnictwa Zysk

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Przeważająca część historii ludzkości jest dla nas bezpowrotnie utracona. Nasz gatunek, Homo sapiens, istnieje od co najmniej dwustu tysięcy lat, ale nie mamy pojęcia, co się działo przez większość tego czasu. Na przykład w północnej Hiszpanii znajduje się jaskinia Altamira, na której ścianach przez co najmniej dziesięć tysięcy lat – od ok. 25 000 r. do 15 000 p.n.e. – tworzono rysunki. Prawdopodobnie w tym okresie wydarzyło się dużo dramatycznych rzeczy. Ale nie mamy możliwości poznania większości z nich.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi