Umarł król Javier Marias

Javier Marías, który władał słowem jak nikt inny, król Redondy, nazywany wielkim filozofem współczesnej literatury i poetą thrillerów, zmarł 11 września 2022 roku.

Publikacja: 30.09.2022 17:00

Javier Marías (1951–2022)

Javier Marías (1951–2022)

Foto: ULF ANDERSEN/Ulf Andersen/Aurimages/AFP

Twórczość Javiera Maríasa poznałem dość późno, bo dopiero w 2010 roku, gdy ukazał się pierwszy tom jego wybitnej trylogii „Twoja twarz jutro”. Wcześniej hiszpański pisarz wprawdzie był w Polsce publikowany, ale mimo międzynarodowego uznania nie zaistniał u nas tak, jak choćby w Niemczech, gdzie jego „Serce tak białe” sprzedało się w milionie egzemplarzy. I to raczej jego bestsellerowy status za zachodnią granicą powinien dziwić, Marías bowiem pisał dla – by sięgnąć po jego ukochanego Shakespeare’a i „Henryka V” – „happy few”. A przynajmniej tak mogłoby się wydawać, bo przecież jego powieści roją się od literackich nawiązań, postmodernistycznych chwytów, a przede wszystkim niekończących się dygresji.

Jak więc możliwe, że prozaik, który potrafił przenicować każde słowo i analizować jeden pozornie nieznaczący gest na dobrych kilku stronach, zdołał zaistnieć nie tylko w obiegu literatury wysokiej, ale też przebił się do szerokiego grona czytelników? U nas niewątpliwie miał szczęście do tłumaczy – na język polski przekładali go sami znakomici: Carlos Marrodán Casas, Tomasz Pindel, Wojciech Charchalis i – chyba przede wszystkim, bo to ona stała za niezwykle wymagającą trylogią – Ewa Zaleska. Ale choć dziś czasy dla tłumaczy są dobre, to nawet najgłośniejsi spośród nich nie decydują o sukcesie (wyjątkiem może Ann Goldstein, redaktorka „New Yorkera”, która przybliżyła światu anglojęzycznemu powieści Eleny Ferrante), zwłaszcza gdy mowa o prozaiku tłumaczonym na 40 języków i obecnym w ponad 50 krajach.

Najłatwiejsza odpowiedź brzmi zapewne: Marías jak nikt inny potrafił połączyć literaturę popularną z wysoką, ale trudno nie zauważyć, że kultura popularna weszła do prozy artystycznej na długo przed Hiszpanem i dziś zaskakuje raczej brak podobnych nawiązań. Czy zatem to kwestia doskonale wymyślonych fabuł? Być może, lecz z drugiej strony akcja w najbardziej trzymających w napięciu kryminałach czy thrillerach pędzi na łeb na szyję, a powieści Maríasa dałoby się zwykle streścić na dwóch stronach, co zresztą absolutnie nic by o nich nie powiedziało.

Jeśli miałbym wskazać jedną rzecz, która wyróżniała Javiera Maríasa, to nie powiedziałbym „uporządkowany strumień świadomości” (tak jego technikę pisarską określił wspomniany Tomasz Pindel), zaskakujące rozwiązania fabularne, mariaż wysokiego z niższym (nie niskim, bo ostatecznie czerpie on z „wysokiego” czy może raczej usankcjonowanego na zasadzie klasyki popu, jak Alexandre Dumas czy Ian Fleming) ani nawet niezrównane gry z ludzką pamięcią – Hiszpan był przede wszystkim absolutnym geniuszem analizy psychologicznej i konstruowania powieściowych relacji międzyludzkich. Nikt bowiem – a przynajmniej ja takiego współczesnego pisarza nie znam – nie opisywał tak wspaniale świata zdrady i miłości, ułudy i knowań, świadków i winnych, a przede wszystkim całej gamy ludzkich namiętności: od atawistycznych po te najbardziej wzniosłe.

Czytaj więcej

Peter Hessler: Trudno dostrzec pozytywne skutki arabskiej wiosny

Ukryty za dziełem

Choć był zatopiony w równym stopniu w popkulturze, co filozofii, jego wyjątkowość ma też wymiar nieco humorystyczny. W roku 1997 ostatni król Redondy, skalistej wysepki na Morzu Karaibskim, przekazał ją w ręce Maríasa. Cenił on wysoko twórczość Hiszpana, a ponadto uważał, że władza powinna być dziedziczona na zasadzie kunsztu literackiego (wcześniej panował tam m.in. noblista John Galsworthy). Marías przyjął koronę i choć Redondy nigdy nie odwiedził, nadawał wybitnym postaciom sztuki tytuły szlacheckie. Wśród uszlachconych znaleźli się m.in. John Ashbery, J.M. Coetzee, Ray Bradbury, Francis Ford Coppola (hrabia „Megalopolis”), W.G. Sebald (hrabia „Zawrotu głowy”), Alice Munro (hrabini „Ontario”) czy Umberto Eco (hrabia „Wyspy dnia poprzedniego”). I być może to najciekawszy fakt z życia prywatnego hiszpańskiego pisarza. Można tu dodać, że był synem wybitnego filozofa katolickiego Juliana, najważniejszego ucznia José Ortegi y Gasseta, stąd niewątpliwie w jego powieściach bolesne rozliczenia z frankizmem. Ale poza tym, że był nałogowym palaczem i oddał życie literaturze, wiadomo o nim stosunkowo niewiele. Nagradzano go wielokrotnie, wymieniany był wśród poważnych kandydatów do literackiego Nobla, którego pewnie by w końcu dostał, ale sławę zawdzięczał wyłącznie dziełu, za którym się skutecznie ukrywał, co tym bardziej godne odnotowania w czasach, w których aby osiągnąć sukces, pisarz musi być także nierzadko zręcznym specjalistą od PR-u.

W jego twórczości podobnego dowcipu jak z Królestwem Redondy jest niewiele. Jeśli grał z literaturą, to właściwie wyłącznie serio. Jeśli sięgał po frazę z Shakespeare’a, to aby rzucić na nią nowe światło, odświeżyć, przetworzyć. Jeśli zaczynał zdaniem „Nie chciałem wiedzieć, ale dowiedziałem się” („Serce tak białe”), to czytelnik winien był przygotować się na poruszającą do głębi powieść, w której – trudno powstrzymać się przed dodaniem banalnego stwierdzenia „jak to w życiu bywa”, ale przecież siła hiszpańskiego prozaika tkwi właśnie w tym, że opisuje dobrze nam znane sytuacje graniczne, ocierające się zazwyczaj o banał – przypadek odmienia życie bohatera.

„Żywioł słowa, w którym poruszają się postaci Maríasa – nie przypadkiem narrator jest często tłumaczem – sprawia, że akt opowiadania ma katastrofalną moc sprawczą, staje się dosłownie kwestią życia lub śmierci” – trafnie zauważa we wspomnieniu poświęconym Maríasowi wybitna italianistka Joanna Ugniewska. Hiszpan swoim pisaniem oddaje bowiem hołd nie tylko ludzkim namiętnościom, lecz przede wszystkim pokazuje, że tym, co kształtuje nasze życie, jest opowiadanie czy szerzej: słowo. Słowo nigdy bowiem nie jest niewinne. I właśnie do tej skażonej, proteuszowej natury słowa próbował w swoich powieściach Marías docierać. Dlatego każde słowo obracał na wszystkie możliwe strony. Mogło to nużyć, zwłaszcza w mniej udanych książkach („Berta Isla”, „Tak się złe zaczyna”), mogło wydawać się zanadto powtarzalne, ale nawet słabsze momenty jego twórczości dla wielu cenionych autorów byłyby szczytem.

Czytaj więcej

Toni Morrison. Głos czarnej Ameryki

Umarł król

Javier Marías był ostatnim żyjącym pisarzem, na którego powieści zawsze czekałem, wciąż przede mną ta ostatnia, „Tomas Nevinson”. Jeśli z czegoś przez lata pisania o literaturze jestem w jakimś stopniu dumny, to z faktu, że kilka osób poznało dzięki moim tekstom twórczość Hiszpana (czytelnikom „Plusa Minusa” przedstawiałem jego sylwetkę w tekście „Marías, późny uczeń Szekspira”, 2016). Choć sam Marías uważał, że literatura nie zapewnia nieśmiertelności, to mam nadzieję, że się mylił i będzie czytany za sto lat, stając się dla literatury przełomu XX i XXI wieku tym, kim wiek wcześniej był Henry James (którego tłumaczył), a nieco później James Joyce (którego akurat nie cenił), Marcel Proust (przeciwnie) czy Mario Vargas Llosa.

Autor „Zakochań” – polecałbym rozpoczęcie przygody z jego twórczością właśnie od tej książki – stworzył coś unikalnego: korpus tekstów, które się dopełniają i ze sobą korespondują – prawdziwe Dzieło. Zostawił po sobie co najmniej sześć wielkich powieści. Nie trzeba do niego podchodzić na klęczkach – można po prostu rozkoszować się jego wiwisekcjami ludzkiej natury, niezwykle przemyślanymi fabułami, które prawie bez wyjątku zaskakują (w końcu za wszystkim czai się jakaś Tajemnica) czy meandrującą frazą, która niemal nigdy nie gubi rytmu.

Sam na zawsze zapamiętam scenę egzekucji z „Twojej twarzy jutro”, w której dochodzi do bestialskiego zgładzenia republikanina w formie korridy. Zapamiętam wspaniałe fabuły, analityczną precyzję i zdania rozciągające się w akapity, które mówią o ludzkiej naturze więcej, niż większość ostatnich noblistów zdołała powiedzieć na przestrzeni całej swojej twórczości. Javier Marías nauczył mnie wnikliwiej przyglądać się rzeczywistości. Chyba o żadnym innym pisarzu współczesnym nie mogę czegoś takiego powiedzieć.

Umarł król Redondy. Albo po prostu: król.

Twórczość Javiera Maríasa poznałem dość późno, bo dopiero w 2010 roku, gdy ukazał się pierwszy tom jego wybitnej trylogii „Twoja twarz jutro”. Wcześniej hiszpański pisarz wprawdzie był w Polsce publikowany, ale mimo międzynarodowego uznania nie zaistniał u nas tak, jak choćby w Niemczech, gdzie jego „Serce tak białe” sprzedało się w milionie egzemplarzy. I to raczej jego bestsellerowy status za zachodnią granicą powinien dziwić, Marías bowiem pisał dla – by sięgnąć po jego ukochanego Shakespeare’a i „Henryka V” – „happy few”. A przynajmniej tak mogłoby się wydawać, bo przecież jego powieści roją się od literackich nawiązań, postmodernistycznych chwytów, a przede wszystkim niekończących się dygresji.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi