Peter Hessler: Trudno dostrzec pozytywne skutki arabskiej wiosny

Głęboko w ludzkiej psychice tkwi chęć posiadania silnego przywódcy. Możemy to zobaczyć w Chinach, Egipcie, ale też choćby w Stanach Zjednoczonych. Posiadanie przywódcy, który mówi, co należy robić, i który traktuje brutalnie swoich przeciwników i ich poniża, ma ogromny urok – mówi Krzysztofowi Cieślikowi amerykański dziennikarz, autor książkowych reportaży z chin i Egiptu Peter Hessler.

Aktualizacja: 07.05.2021 22:50 Publikacja: 07.05.2021 00:01

Peter Hessler i graffiti przy słynnym placu Tahrir

Peter Hessler i graffiti przy słynnym placu Tahrir

Foto: materiały prasowe

Plus Minus: Przeniósł się pan do Egiptu, żeby nauczyć się języka. Trafił pan na jeden z najbardziej burzliwych okresów we współczesnej historii tego kraju.

Nie spodziewaliśmy się niczego podobnego. Wyjechaliśmy z żoną z Chin w 2007 roku. Planowaliśmy później udać się do Syrii albo Egiptu. Gdy rozmawialiśmy o Kairze, jeden z moich redaktorów powiedział, że nic się tam nie dzieje, nic się nie zmienia i że mogę się znudzić. Oczywiście wyszło zupełnie inaczej.

Sytuacja była pełna napięcia, to była jesień 2011 r. To samo zresztą przydarzyło mi się teraz, bo przeprowadziliśmy się do Chin w sierpniu 2019 r., a cztery miesiące później rozpętała się tu pandemia. Może po prostu prześladuje nas pech.

Ale jestem dziennikarzem, więc próbuję robić, co mogę, reaguję na wydarzenia, rejestruję je i staram się je zrozumieć. Nigdy wcześniej nie znalazłem się w takiej sytuacji jak w Egipcie. Było to fascynujące. Błyskawiczne zmiany polityczne zachodziły na bieżąco. Dużo mnie to nauczyło.

Kiedy przyjechał pan do Egiptu, u władzy pierwszy raz w swojej historii znalazło się Bractwo Muzułmańskie. Najpierw wygrało wybory parlamentarne, potem prezydenckie. Okazało się jednak, że Bracia nie potrafią rządzić krajem. Dlaczego im się nie udało?

Myślę, że powodów było wiele. Bractwo przeceniło poparcie, jakim się cieszyło. Sytuacja była niestabilna, poparcie społeczeństwa mogło w jednej chwili przechylić się na inną stronę. W nowej demokracji tego rodzaju ludzie nie są przywiązani trwalej do niczego, nie są niczemu głęboko wierni i szybko zmieniają zdanie. Choć Muhammad Mursi (jeden z liderów Bractwa; w 2012 r. zwycięzca wyborów prezydenckich, w kolejnym roku pozbawiony władzy – red.) w sondażach przedwyborczych nie radził sobie najlepiej, to widziałem na kairskiej ulicy, a zwłaszcza podczas wypadów poza Kair, że jego kandydaturę przyjmowano z entuzjazmem. To było coś niezwykłego, bo można było wyczuć, na którą stronę przechyli się szala zwycięstwa w wyborach. Po nich zaś – to była kwestia jakichś sześciu miesięcy – jeśli rozmawiało się z ludźmi na ulicy, można było wyczuć, że opinia publiczna odwraca się od Bractwa. Bardzo się to zresztą różni od sytuacji w Stanach przy okazji wyborów w 2016 r. Byłem wtedy na miejscu, pisałem teksty, rozmawiałem z ludźmi, ale nie miałem pojęcia, jak się to wszystko potoczy, naprawdę trudno było stwierdzić, kto wygra.

Wracając do powodów klęski Bractwa, to sytuacja nie była stabilna, Bractwo błędnie ją odczytywało, nie rozumiało jej, przeceniło swoje poparcie. Inną ważną rzeczą jest to, że mówimy tu o ugrupowaniu w pewnym sensie straumatyzowanym po latach represji politycznych. Wszyscy przywódcy wycierpieli swoje, wszyscy w różnym czasie siedzieli w więzieniu, traktowano ich brutalnie. Myślę, że przez to nie byli w stanie nikomu zaufać. Nie umieli się z nikim sprzymierzyć. Poza tym byli nieelastyczni i nie nadążali za społeczeństwem, bo ich przywódcy to wyłącznie mężczyźni, do tego starzy i głęboko religijni. Trudno im przez to zrozumieć inne żywioły w społeczeństwie.

No właśnie: arabska wiosna była w dużej mierze rewolucją ludzi młodych.

Stąd brała się jej energia, ale później rewolucja wymknęła się młodym z rąk. Na tym po części polegała jej tragedia. I ostatecznie nie wiem nawet, czy to była rewolucja. Obserwowanie tego wszystkiego było bardzo smutne. Mieliśmy bowiem ruch zdominowany przez młodych ludzi, a rok później prawdziwa walka rozegrała się między Bractwem Muzułmańskim a wojskiem.

A to dwie organizacje, w których nie ma miejsca dla kobiet ani dla młodych ludzi. Ci ostatni nadają się przynajmniej na mięso armatnie w pierwszych szeregach, ale próżno ich szukać pośród przywódców. To, że ostatecznie sprawa rozstrzygnęła się między armią a Bractwem, odzwierciedlało dla mnie porażkę tej rewolucji.

Sądzi pan, że Bractwo miało w ogóle szansę przeciągnąć opinię publiczną na swoją stronę i poradzić sobie z armią oraz policją?

Nie wydaje mi się. Oczywiście, popełniło błędy. Gdyby nie wystawiło Mursiego w wyborach prezydenckich, może byłoby lepiej. Inną tego rodzaju brzemienną w skutki decyzją było zawieszenie konstytucji przez Mursiego pod koniec 2012 r. Ale uważam, że los Bractwa krył się w jego tożsamości, a ta uwikłana była w przeszłość.

Czyli że to organizacja podziemna, która musi funkcjonować w tajemnicy?

Myślę, że Bractwo za długo tak funkcjonowało, żeby mogło działać otwarcie jako organizacja polityczna. Zresztą z mojej perspektywy nigdy nie sprawiało wrażenia organizacji politycznej, lecz religijnej i społecznej.

Czegoś na kształt stowarzyszenia?

Tak, niektórzy byli członkowie Bractwa, którzy z niego odeszli, mówili mi później, że to powinno być stowarzyszenie, że powinno zajmować się działalnością społeczną, a nie angażować w zawodową politykę.

To tragiczna historia, bo gdy zabrano się za Bractwo, skończyło się to brutalnymi represjami. Nadal zresztą tak to w Egipcie wygląda.

Aresztowano Mursiego, doszło do masakry przed meczetem Raaba, gdzie w sierpniu 2013 r. policja strzelała do protestujących zwolenników obalonego prezydenta. Zastanawia mnie, dlaczego o tych wydarzeniach tak niewiele mówiło się w zachodnich mediach. Wszyscy wiemy o masakrze na placu Tiananmen w 1989 r., a przecież w Kairze zginęło wtedy około tysiąca ludzi.

Z mojej perspektywy, Amerykanina, to bardzo dziwne, że dajemy ponad miliard dolarów rocznie Egiptowi, a za naszego największego wroga uznajemy Chiny. Jest wiele niedoskonałych, autorytarnych państw na całym świecie i trzeba z nimi w różny sposób współdziałać. Wobec Egiptu zawsze byliśmy miękcy. Z masakrą pod meczetem Raaba problem jest po części zapewne taki, że ludzie mieli niewiele współczucia dla islamistów. Poza tym znalazła się tam broń, co uważam za duży błąd demonstrantów. Nie było jej wiele, ale pewnego wieczoru sam byłem świadkiem, jak ktoś z ludzi Bractwa zaczął strzelać z broni automatycznej.

Na Tiananmen doszło do incydentów, do rzucania kamieniami w policję, podpalania różnych rzeczy, ale nie było ludzi z bronią. Tutaj było inaczej i to dla wielu okazało się dostatecznym usprawiedliwieniem działań armii. Oczywiście towarzyszyła temu bardzo ostra retoryka, przemówienia miały apokaliptyczny wręcz charakter. Mogło to odpychać ludzi. Stąd niewielkie współczucie dla demonstrantów nawet pośród Egipcjan.

Wróćmy do mediów, bo np. w Polsce niewiele się o tym mówiło.

Na Zachodzie o tym pisano. Ale dochodzi tu kwestia tego, że ludzie znieczulili się na okropieństwa, które w tamtym czasie działy się na Bliskim Wschodzie. Upadek Saddama i wszystko, co działo się w Iraku później, początek wojny w Syrii w tamtym czasie, do tego Libia i Kaddafi. Tyle rzeczy docierało do ludzi, że w końcu otępieli. Jeśli porównać z Chinami, to rzeczywiście Tiananmen się wyróżnia, ponieważ nigdy się to nie powtórzyło. Choć chiński reżim potrafi być brutalny, nigdy nie dopuścił się później podobnej masakry. A w Egipcie nadal takie rzeczy się działy, jak choćby podczas jednego z protestów, gdy zginęło około 70 osób. To ogromna liczba, a miała rangę przypisu. Nikt tego nie zauważył. Stało się to po prostu akceptowalne.

Następca Mursiego generał Sisi podczas studiów w War College w Pensylwanii w swej pracy magisterskiej napisał: „Wyzwanie polega na tym, czy reszta świata potrafi zaakceptować demokrację na Bliskim Wschodzie opartą na zasadach islamu". Czy Zachód jest w stanie zaakceptować ten region takim, jaki jest?

Nie wiem. Problem z politycznym islamem jest taki, że nie zostawia miejsca pozostałym członkom społeczeństwa, chrześcijanom czy ludziom świeckim. Jeśli należysz w Egipcie do mniejszości, stanowi to dla ciebie bezpośrednie zagrożenie. Myślę, że Zachód, a przynajmniej Stany Zjednoczone, traci cierpliwość i kontynuuje wsparcie dla egipskiej armii tylko przez wzgląd na pewną stabilność. Nie chciałbym, żeby tak było. Jeśli chce się wspierać społeczeństwo, powinno się to robić w inny sposób. Egipt i Pakistan są dowodami na to, że w dłuższym czasie wsparcie wojska się nie sprawdza. Zresztą Izrael też.

Czy arabska wiosna zmieniła w Egipcie cokolwiek na lepsze?

Poważnie w to wątpię. Może zmiana dokona się z czasem. Nigdy nie wiadomo, jakie nasiona tkwią głęboko pod ziemią. Ale dziś trudno dostrzec pozytywne skutki arabskiej wiosny. Nie chcę przez to powiedzieć, że był to błąd, to raczej coś, co musiało się stać, istniała presja ze strony społeczeństwa. Myślę też, że to ciekawy przykład tego, co się dzieje, gdy autorytarny przywódca nie wskazuje wyraźnie następcy i zaczyna się starzeć. Tak było z Mubarakiem (prezydent Egiptu w latach 1981–2011 – red.). Brak stabilizacji wypływał w dużej mierze z tego, że nie wiadomo było, kto przyjdzie po nim, mimo że był już dobrze po osiemdziesiątce. Myślę o tym ostatnio sporo, bo znów jestem w Chinach. Xi Jinping nie jest jeszcze wprawdzie bardzo stary, ale w gruncie rzeczy ustanowił się dyktatorem do końca życia. Na razie może się to sprawdzić, ale w którymś momencie wywoła problemy. Ostatecznie trzeba jakoś nakreślić przyszłość, bo w przeciwnym razie podwładni zaczną walczyć o władzę. Dokładnie tak stało się w Egipcie. W dużej mierze za rewolucję i bunt ludzi młodych odpowiadała tam atmosfera na szczytach władzy. To dobra lekcja działania reżimów autorytarnych i tego, jak zachowują się ludzie w takim społeczeństwie.

Rozmawiamy o ludziach młodych, ale w książce „Pogrzebana" o rewolucji w Egipcie napisał pan, że z biegiem czasu, po pierwszym powszechnym buncie społeczeństwa, stała się ona „zajęciem głównie dla elity". Większość Egipcjan właściwie nie uczestniczy w polityce. Nie na poziomie lokalnym, bo ta ich bezpośrednio dotyka, ale na centralnym. Dlaczego rewolucja była kwestią elitarną?

W Egipcie istnieją niezwykle wyraźne podziały klasowe. Może i w tej kwestii mam wypaczoną perspektywę z powodu chińskich doświadczeń, bo w Chinach nie ma ugruntowanych elit. Oczywiście istnieje obecnie elita, ale nie od pokoleń. To stosunkowo świeża sprawa i nadal panuje spory ruch między klasami. Może nie taki jak w latach 90. XX wieku czy na początku XXI, ale awans nie jest niemożliwy. W Egipcie natomiast ludzie mają silne poczucie przynależności do swojej klasy i możliwości, od razu wiedzą, kto do jakiej klasy należy. A tamtejsza elita stanowi schedę po społeczeństwie kolonialnym, co w dużym stopniu wpływa na ludzi. Mamy więc wąską elitę, dla której arabski nie jest nawet głównym językiem w procesie edukacji. Uczą się po angielsku albo francusku. Mówią oczywiście po arabsku, ale niekoniecznie potrafią dobrze czytać i pisać, nie czują się w tym języku komfortowo. Stąd wielka przepaść między różnymi warstwami społeczeństwa, które się ze sobą prawie nie komunikują. Religia jest częścią tego podziału, ponieważ elita egipska nie jest specjalnie religijna, w przeciwieństwie do dolnych warstw społeczeństwa.

Jakie w takim razie są cele klasy średniej i wyższej, a czego pragną ludzie biedni?

Poza tą garstką, która bierze czynny udział w życiu społecznym, klasy wyższe nie chcą się niczym dzielić. Są przeciwko klasom niższym, przeciwko jakimkolwiek zmianom, a idea rewolucji je obraża, bo zasadniczo chcą chronić swoją pozycję. Nasz nauczyciel arabskiego Raf'at miał poczucie, że elity są samolubne, że odmawiają innym szansy. Biedni chcą natomiast lepszego życia. W Egipcie trudno się żyje. Szkoły są naprawdę słabe, rodziny duże, bardzo trudno dobrze wykształcić dzieci. Nie jest aż takim problemem dostanie się na uniwersytet, ale uniwersytety są ubogie, kiepskie i nie oferują możliwości zdobycia dobrej pracy. Wielu młodych ludzi jest sfrustrowanych, pracują poniżej swoich kwalifikacji.

A wyobraża pan sobie w ogóle bardziej zsekularyzowany Egipt?

Oczywiście, że tak, bo przecież dawniej taki był.

O tym zresztą ciągle opowiadał nasz nauczyciel Raf'at. Na lekcjach czytaliśmy materiały z lat 50. i 60. Egipt był wtedy krajem bardziej świeckim niż wiele państw europejskich.

Egipcjanie chcieliby powrotu do tamtych czasów? Bo tęsknota za Naserem, rządzącym do 1970 r., jest oczywista.

Tak, ale też nie jest powszechna. Myślę, że większość Egipcjan nie chciałaby już takiego społeczeństwa. Ten kraj się zmienił, w latach 90. XX wieku i później stał się bardziej religijny. Tak więc choć mogę sobie wyobrazić bardziej zsekularyzowany Egipt, bo taki istniał, to nie wyobrażam sobie w tej chwili jego powrotu. Poza tym w tym momencie wielu młodych Egipcjan, którzy mają dobre, często zagraniczne, wykształcenie, wyjeżdża.

Nie mieszkają w kraju, nie mają tam możliwości.

Skąd w ogóle ta zmiana? Przecież jeśli spojrzymy na Mubaraka, na jego żonę Suzan, która wspierała emancypację kobiet, to w górnych kręgach władzy dominowały postawy sprzyjające sekularyzacji.

Zadziałało wiele sił sprawczych. W latach 70. egipska gospodarka znalazła się w tarapatach. Sadat (prezydent w latach 1970–1981 – red.) ułatwił ludziom wyjazdy zarobkowe do krajów Zatoki. Mnóstwo Egipcjan wyjechało do Arabii Saudyjskiej i innych państw w regionie. Zarabiali tam dobrze, a potem wracali. Wielu z nich przeszło przemiany światopoglądowe. W tym czasie Sadat wypuścił też wielu członków Bractwa Muzułmańskiego z więzień. Oni także często wyjeżdżali do krajów Zatoki, bo tam czuli się lepiej. Jechali, zarabiali pieniądze, wracali i budowali meczety w swoich rodzinnych wioskach.

A w meczecie był imam...

... radykalny – wahabita albo salafita.

Do tego Saudyjczycy inwestowali w wahabizm. Myślę, że kraje Zatoki w ogromnym stopniu wpłynęły na sytuację, a kryzys gospodarczy temu sprzyjał. Przy tym trzeba pamiętać o gierkach z Bractwem – raz wsadzano ich za kratki, raz tolerowano. Bracia stworzyli organizację, która głęboko wryła się w społeczeństwo na pewnych poziomach. To całkiem solidna mieszanka czynników. A przy tym była jeszcze ogólna frustracja, która sprzyja pewnym typom islamu. To zaczęło się zresztą dużo wcześniej, przez cały XX wiek i w końcu XIX panowała frustracja z powodu niemożności poradzenia sobie z siłami kolonialnymi, stawienia oporu Zachodowi. Ale można było kontrolować to, co dzieje się w domu. I można było kontrolować kobiety. Pogląd, zgodnie z którym kobieta musi się słuchać, jest podporządkowana itd., staje się bardzo pociągający, gdy jest się sfrustrowanym, gdy ma się poczucie, że zajmuje się w świecie nieznaczącą pozycję, gdy odczuwa się brak władzy. Gdy brakuje możliwości działania, szuka się jej gdzie indziej.

Czyli trudno się spodziewać jakiejś wersji emancypacji kobiet?

Szanse są zawsze, zwłaszcza że istnieje taka potrzeba, istnieje odpowiednia energia i mówimy o ogromnej części społeczeństwa, ale nie mam poczucia, żeby miało się to wydarzyć w najbliższym czasie. Dużo się na ten temat mówiło podczas arabskiej wiosny, ale nie było to przedmiotem prawdziwego zainteresowania.

Starożytni Egipcjanie nie przejmowali się postępem.

Żyli w dwóch rodzajach czasu: neheh i dżet. Pierwszy z nich był cykliczny, drugi nieruchomy, doskonały, skończony. Czy ten sposób odbierania czasu nie jest jakoś obecny we współczesnym Egipcie? Myślę szczególnie o odwiecznej, zdawać się może, tęsknocie za silnym przywódcą i autorytarnych cyklach władzy.

Lubię się nad tym zastanawiać, bo my, ludzie współcześni, zwykle postrzegamy czas linearnie, jest w nas też silnie zakorzeniona idea postępu. Do niedawna myśleliśmy, że wszystko w naturalny sposób prowadzi do demokracji i że to coś nieodwracalnego.

Tak, to bardzo XIX-wieczne, ewolucjonistyczne z ducha myślenie.

Myślę, że dziś rozumiemy, że to nie takie proste. Gdy spojrzy się na starożytny Egipt, można dostrzec, że pewne odruchy, pewne ludzkie zachowania się nie zmieniły. Wiele rzeczy tkwi głęboko w ludzkiej psychice. Łatwo je rozpoznać. Należy do nich zwłaszcza instynktowna chęć posiadania silnego przywódcy. Możemy to zobaczyć niemal w każdym społeczeństwie, nie tylko w Chinach czy Egipcie, ale też choćby w Stanach Zjednoczonych. Posiadanie przywódcy, który mówi, co należy robić, i który traktuje brutalnie swoich przeciwników i ich poniża, ma ogromny urok.

Trudno nie podziwiać zwykłych Egipcjan, często są bardzo pomysłowi i zaradni, potrafią wziąć sprawy w swoje ręce. Zgodziłby się pan, że żyją w kraju bez rządu, takim, w którym rząd niejako abdykował?

Oczywiście rząd istnieje i potrafi dać odczuć swoją obecność, ale na poziomie lokalnym mnóstwo spraw bierze w swoje ręce lokalna społeczność. Ludzie sami się organizują. Było to dla mnie fascynujące, bo nie zetknąłem się z czymś podobnym w Chinach. Tam zdarzało mi się pisać teksty o odizolowanych zakątkach kraju, gdzie najpotężniejszą osobą w miasteczku czy wiosce jest urzędnik partii komunistycznej. Partia działa na każdym szczeblu.

W Egipcie w podobnych wioskach główną rolę odgrywa miejscowa rodzina, lokalny klan. To ludzie, których nie obchodzi, co dzieje się w Kairze, nie ma dla nich większego znaczenia, czy rządzi Bractwo, czy Bractwa już nie ma. Ci ludzie muszą być przedsiębiorczy i muszą sami rozwiązywać mnóstwo problemów. Bywa to naprawdę inspirujące. Jak choćby w sąsiedztwie Sajjida, jednego z głównych bohaterów mojej książki, gdzie z pieniędzy lokalnej społeczności zbudowano wjazd na autostradę. Szalona sprawa, trudno w to uwierzyć, a do tego wszystko dobrze działa. Zachwycające.

Gdy obserwuje się to przez dłuższy czas, to widzi się jednak, że tego rodzaju przedsięwzięcia mają swoje granice. Można zbudować wjazd na autostradę, ale nie naprawi się systemu edukacji, szpitale nie zaczną dobrze funkcjonować, nie powstanie porządna infrastruktura.

Edukacja to chyba główny problem. W Chinach, jak pan wspomniał, awans klasowy jest możliwy. W Egipcie można być takim człowiekiem jak opisywany przez pana Sajjid, czyli śmieciarzem, który całkiem dobrze zarabia...

... bardzo inteligentnym, dodajmy. Gdyby mieszkał w Chinach, poszedłby do szkoły i miałby szansę zrobić prawdziwą karierę. Jest bardzo bystrym człowiekiem, jego dzieci zresztą też są bardzo inteligentne.

Do tego właśnie zmierzałem. Sajjid jest stosunkowo majętny, ale czy jego dzieci mają jakąś przyszłość? Czy mogą jedynie myśleć o przejęciu po ojcu fachu i terenu zbierania śmieci?

Mam kontakt z Sajjidem i jego rodziną, dzieci nadal chodzą do szkoły, w której dobrze sobie radzą. Oczywiście szkoły nie są najlepsze, ale to i tak lepiej niż w jego przypadku, bo on nigdy do szkoły nie chodził. Jego dzieci umieją czytać i pisać, i zapewne mają nadzieję, że pójdą na studia. Ale, jak już mówiłem, nawet uniwersytet nie gwarantuje większego sukcesu zawodowego w Egipcie. Wielu ludzi studiuje i niewiele z tego wynika.

To zresztą dość powszechny problem na Bliskim Wschodzie. Najlepsza kariera po ukończeniu studiów to zwykle chyba wyjazd.

To smutna prawda i w ten sposób myślą zwykle także młodzi Egipcjanie.

Dlaczego Egipcjanie uwielbiają teorie spiskowe?

Wydaje mi się, że z powodu bezsilności. Teorie spiskowe są szczególnie pociągające, gdy masz poczucie, że nie panujesz nad sytuacją. I myślę, że z tego samego powodu w ostatnich latach stały się popularniejsze w Stanach. Zwłaszcza od 11 września i kryzysu finansowego w 2008 r. wielu Amerykanów nie czuje się, jakby miało sytuację pod kontrolą.

Jestem teraz w Chinach, mamy internet za Wielkim Firewallem, cenzura jest wszędzie. Rząd kontroluje przepływ informacji, ale widzę tu mniejszą skłonność do wiary w teorie spiskowe. Myślę, że to wynika w dużej mierze z tego, że jakość życia w ostatnich dwóch dekadach się poprawiła. Dlatego też Chińczycy nie mają poczucia, że nie panują nad sytuacją, co zabawne, bo przecież żyją w autorytarnym reżimie i można by sądzić, że powinno być inaczej. Ale takie sprawy jak życiowe możliwości czy ścieżka kariery odgrywają ogromną rolę. Egipcjanie bez wątpienia mają poczucie, że ta ścieżka jest w najlepszym razie kręta. Wywiera to na nich wpływ psychologiczny. Łatwo im znaleźć cel ataków, obarczyć winą za wszystko Żydów, Iran czy kogokolwiek innego.

Wracając do Sajjida – widać u niego obsesję na punkcie seksu.

U Egipcjan bierze się ona pewnie z tego, że jest tyle ograniczeń i że to temat tabu. Powodem na pewno jest też wyraźna segregacja: chłopcy i dziewczyny zwykle nie chodzą razem do szkoły, nie mogą się swobodnie umawiać. Wśród elit jest inaczej, płci mieszają się swobodniej, ale nie dotyczy to większości Egipcjan. Myślę, że stąd często bardzo niedojrzałe podejście do seksu wśród mężczyzn, chłopięco-nastoletnie. Moja żona nie doliczyłaby się, ile razy taksówkarze pytali ją o seks. A jest Chinką po czterdziestce, więc niech pan sobie wyobrazi, co przeżywają dwudziestoletnie blondynki.

Myślę, że czasem zawstydza to Egipcjan i próbują zaprzeczać, że ta kwestia stanowi jakikolwiek problem. Ci z elity uważają, że nadałem temu posmak sensacji. Ale to nieprawda. Seks obecny jest cały czas, ciągle się

o nim rozmawia. Miałem poczucie, że muszę o tym napisać, bo to część składowa tego społeczeństwa.

Co pana uderzyło najbardziej przy przeprowadzce z Chin do Egiptu?

Największą różnicą był brak systemu. Myślę, że nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, jak uporządkowane są Chiny. Uderzyło mnie też, jak bardzo społeczeństwo trzyma się razem, nawet jeśli zewnętrzne struktury się właściwie zawaliły. W Chinach, gdy zaczęła się pandemia, pytano, czy będzie to koniec partii komunistycznej. W Egipcie nauczyłem się, że rządowi bardzo trudno upaść. Państwo może być bardzo słabe, jak było za Bractwa Muzułmańskiego, które co rusz popełniało błędy i miało fatalnych przywódców, a i tak utrzymało się u władzy ponad rok.

Po powrocie do Chin w czasie pandemii pojechał pan do Wuhanu.

Dotarłem tam w sierpniu ubiegłego roku. Początek pandemii spędziłem głównie w Chengdu. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ mieszkańcy Wuhanu mieli trochę czasu, żeby przetrawić to, co się wydarzyło, ale wspomnienia

z początków pandemii były bardzo świeże. Próbowali przepracować to doświadczenie, zrozumieć, co oznaczało. Chiny są bardzo skomplikowane. Rząd popełnił wiele błędów na początku, kłamał, tuszował pewne sprawy, a potem zdołał wyjść na prostą, odwrócić sytuację. W pewnym sensie to jedyny kraj, któremu się to udało. Korea Południowa, Tajwan czy Australia robiły wszystko dobrze od samego początku

i wszystko potoczyło się jak należy. W Europie i Stanach popełniano błędy na początku i popełnia się je dalej. Chiny najpierw zareagowały fatalnie, a potem bardzo skutecznie. Myślę, że nie zostało to docenione za granicą. Zresztą większość Chińczyków też tego nie doceniła, bo nie odczuła błędów na własnej skórze. Prawie nikt nie zna tu kogoś, kto chorowałby na covid. Nie mam ani jednego znajomego w Chinach, który znałby zakażoną osobę. Inaczej jest tylko w Wuhanie. Oni widzieli wszystko. Dla nich to zupełnie inna historia niż dla reszty Chin.

Peter Hessler – amerykański dziennikarz i reporter, autor wielu książek, m.in. „Kości wróżebne. Podróż po przeszłości i teraźniejszości Chin", „Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach" oraz najnowszej „Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie"

Plus Minus: Przeniósł się pan do Egiptu, żeby nauczyć się języka. Trafił pan na jeden z najbardziej burzliwych okresów we współczesnej historii tego kraju.

Nie spodziewaliśmy się niczego podobnego. Wyjechaliśmy z żoną z Chin w 2007 roku. Planowaliśmy później udać się do Syrii albo Egiptu. Gdy rozmawialiśmy o Kairze, jeden z moich redaktorów powiedział, że nic się tam nie dzieje, nic się nie zmienia i że mogę się znudzić. Oczywiście wyszło zupełnie inaczej.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS