O tym zresztą ciągle opowiadał nasz nauczyciel Raf'at. Na lekcjach czytaliśmy materiały z lat 50. i 60. Egipt był wtedy krajem bardziej świeckim niż wiele państw europejskich.
Egipcjanie chcieliby powrotu do tamtych czasów? Bo tęsknota za Naserem, rządzącym do 1970 r., jest oczywista.
Tak, ale też nie jest powszechna. Myślę, że większość Egipcjan nie chciałaby już takiego społeczeństwa. Ten kraj się zmienił, w latach 90. XX wieku i później stał się bardziej religijny. Tak więc choć mogę sobie wyobrazić bardziej zsekularyzowany Egipt, bo taki istniał, to nie wyobrażam sobie w tej chwili jego powrotu. Poza tym w tym momencie wielu młodych Egipcjan, którzy mają dobre, często zagraniczne, wykształcenie, wyjeżdża.
Nie mieszkają w kraju, nie mają tam możliwości.
Skąd w ogóle ta zmiana? Przecież jeśli spojrzymy na Mubaraka, na jego żonę Suzan, która wspierała emancypację kobiet, to w górnych kręgach władzy dominowały postawy sprzyjające sekularyzacji.
Zadziałało wiele sił sprawczych. W latach 70. egipska gospodarka znalazła się w tarapatach. Sadat (prezydent w latach 1970–1981 – red.) ułatwił ludziom wyjazdy zarobkowe do krajów Zatoki. Mnóstwo Egipcjan wyjechało do Arabii Saudyjskiej i innych państw w regionie. Zarabiali tam dobrze, a potem wracali. Wielu z nich przeszło przemiany światopoglądowe. W tym czasie Sadat wypuścił też wielu członków Bractwa Muzułmańskiego z więzień. Oni także często wyjeżdżali do krajów Zatoki, bo tam czuli się lepiej. Jechali, zarabiali pieniądze, wracali i budowali meczety w swoich rodzinnych wioskach.
A w meczecie był imam...
... radykalny – wahabita albo salafita.
Do tego Saudyjczycy inwestowali w wahabizm. Myślę, że kraje Zatoki w ogromnym stopniu wpłynęły na sytuację, a kryzys gospodarczy temu sprzyjał. Przy tym trzeba pamiętać o gierkach z Bractwem – raz wsadzano ich za kratki, raz tolerowano. Bracia stworzyli organizację, która głęboko wryła się w społeczeństwo na pewnych poziomach. To całkiem solidna mieszanka czynników. A przy tym była jeszcze ogólna frustracja, która sprzyja pewnym typom islamu. To zaczęło się zresztą dużo wcześniej, przez cały XX wiek i w końcu XIX panowała frustracja z powodu niemożności poradzenia sobie z siłami kolonialnymi, stawienia oporu Zachodowi. Ale można było kontrolować to, co dzieje się w domu. I można było kontrolować kobiety. Pogląd, zgodnie z którym kobieta musi się słuchać, jest podporządkowana itd., staje się bardzo pociągający, gdy jest się sfrustrowanym, gdy ma się poczucie, że zajmuje się w świecie nieznaczącą pozycję, gdy odczuwa się brak władzy. Gdy brakuje możliwości działania, szuka się jej gdzie indziej.
Czyli trudno się spodziewać jakiejś wersji emancypacji kobiet?
Szanse są zawsze, zwłaszcza że istnieje taka potrzeba, istnieje odpowiednia energia i mówimy o ogromnej części społeczeństwa, ale nie mam poczucia, żeby miało się to wydarzyć w najbliższym czasie. Dużo się na ten temat mówiło podczas arabskiej wiosny, ale nie było to przedmiotem prawdziwego zainteresowania.
Starożytni Egipcjanie nie przejmowali się postępem.
Żyli w dwóch rodzajach czasu: neheh i dżet. Pierwszy z nich był cykliczny, drugi nieruchomy, doskonały, skończony. Czy ten sposób odbierania czasu nie jest jakoś obecny we współczesnym Egipcie? Myślę szczególnie o odwiecznej, zdawać się może, tęsknocie za silnym przywódcą i autorytarnych cyklach władzy.
Lubię się nad tym zastanawiać, bo my, ludzie współcześni, zwykle postrzegamy czas linearnie, jest w nas też silnie zakorzeniona idea postępu. Do niedawna myśleliśmy, że wszystko w naturalny sposób prowadzi do demokracji i że to coś nieodwracalnego.
Tak, to bardzo XIX-wieczne, ewolucjonistyczne z ducha myślenie.
Myślę, że dziś rozumiemy, że to nie takie proste. Gdy spojrzy się na starożytny Egipt, można dostrzec, że pewne odruchy, pewne ludzkie zachowania się nie zmieniły. Wiele rzeczy tkwi głęboko w ludzkiej psychice. Łatwo je rozpoznać. Należy do nich zwłaszcza instynktowna chęć posiadania silnego przywódcy. Możemy to zobaczyć niemal w każdym społeczeństwie, nie tylko w Chinach czy Egipcie, ale też choćby w Stanach Zjednoczonych. Posiadanie przywódcy, który mówi, co należy robić, i który traktuje brutalnie swoich przeciwników i ich poniża, ma ogromny urok.
Trudno nie podziwiać zwykłych Egipcjan, często są bardzo pomysłowi i zaradni, potrafią wziąć sprawy w swoje ręce. Zgodziłby się pan, że żyją w kraju bez rządu, takim, w którym rząd niejako abdykował?
Oczywiście rząd istnieje i potrafi dać odczuć swoją obecność, ale na poziomie lokalnym mnóstwo spraw bierze w swoje ręce lokalna społeczność. Ludzie sami się organizują. Było to dla mnie fascynujące, bo nie zetknąłem się z czymś podobnym w Chinach. Tam zdarzało mi się pisać teksty o odizolowanych zakątkach kraju, gdzie najpotężniejszą osobą w miasteczku czy wiosce jest urzędnik partii komunistycznej. Partia działa na każdym szczeblu.
W Egipcie w podobnych wioskach główną rolę odgrywa miejscowa rodzina, lokalny klan. To ludzie, których nie obchodzi, co dzieje się w Kairze, nie ma dla nich większego znaczenia, czy rządzi Bractwo, czy Bractwa już nie ma. Ci ludzie muszą być przedsiębiorczy i muszą sami rozwiązywać mnóstwo problemów. Bywa to naprawdę inspirujące. Jak choćby w sąsiedztwie Sajjida, jednego z głównych bohaterów mojej książki, gdzie z pieniędzy lokalnej społeczności zbudowano wjazd na autostradę. Szalona sprawa, trudno w to uwierzyć, a do tego wszystko dobrze działa. Zachwycające.
Gdy obserwuje się to przez dłuższy czas, to widzi się jednak, że tego rodzaju przedsięwzięcia mają swoje granice. Można zbudować wjazd na autostradę, ale nie naprawi się systemu edukacji, szpitale nie zaczną dobrze funkcjonować, nie powstanie porządna infrastruktura.
Edukacja to chyba główny problem. W Chinach, jak pan wspomniał, awans klasowy jest możliwy. W Egipcie można być takim człowiekiem jak opisywany przez pana Sajjid, czyli śmieciarzem, który całkiem dobrze zarabia...
... bardzo inteligentnym, dodajmy. Gdyby mieszkał w Chinach, poszedłby do szkoły i miałby szansę zrobić prawdziwą karierę. Jest bardzo bystrym człowiekiem, jego dzieci zresztą też są bardzo inteligentne.
Do tego właśnie zmierzałem. Sajjid jest stosunkowo majętny, ale czy jego dzieci mają jakąś przyszłość? Czy mogą jedynie myśleć o przejęciu po ojcu fachu i terenu zbierania śmieci?
Mam kontakt z Sajjidem i jego rodziną, dzieci nadal chodzą do szkoły, w której dobrze sobie radzą. Oczywiście szkoły nie są najlepsze, ale to i tak lepiej niż w jego przypadku, bo on nigdy do szkoły nie chodził. Jego dzieci umieją czytać i pisać, i zapewne mają nadzieję, że pójdą na studia. Ale, jak już mówiłem, nawet uniwersytet nie gwarantuje większego sukcesu zawodowego w Egipcie. Wielu ludzi studiuje i niewiele z tego wynika.
To zresztą dość powszechny problem na Bliskim Wschodzie. Najlepsza kariera po ukończeniu studiów to zwykle chyba wyjazd.
To smutna prawda i w ten sposób myślą zwykle także młodzi Egipcjanie.
Dlaczego Egipcjanie uwielbiają teorie spiskowe?
Wydaje mi się, że z powodu bezsilności. Teorie spiskowe są szczególnie pociągające, gdy masz poczucie, że nie panujesz nad sytuacją. I myślę, że z tego samego powodu w ostatnich latach stały się popularniejsze w Stanach. Zwłaszcza od 11 września i kryzysu finansowego w 2008 r. wielu Amerykanów nie czuje się, jakby miało sytuację pod kontrolą.
Jestem teraz w Chinach, mamy internet za Wielkim Firewallem, cenzura jest wszędzie. Rząd kontroluje przepływ informacji, ale widzę tu mniejszą skłonność do wiary w teorie spiskowe. Myślę, że to wynika w dużej mierze z tego, że jakość życia w ostatnich dwóch dekadach się poprawiła. Dlatego też Chińczycy nie mają poczucia, że nie panują nad sytuacją, co zabawne, bo przecież żyją w autorytarnym reżimie i można by sądzić, że powinno być inaczej. Ale takie sprawy jak życiowe możliwości czy ścieżka kariery odgrywają ogromną rolę. Egipcjanie bez wątpienia mają poczucie, że ta ścieżka jest w najlepszym razie kręta. Wywiera to na nich wpływ psychologiczny. Łatwo im znaleźć cel ataków, obarczyć winą za wszystko Żydów, Iran czy kogokolwiek innego.
Wracając do Sajjida – widać u niego obsesję na punkcie seksu.
U Egipcjan bierze się ona pewnie z tego, że jest tyle ograniczeń i że to temat tabu. Powodem na pewno jest też wyraźna segregacja: chłopcy i dziewczyny zwykle nie chodzą razem do szkoły, nie mogą się swobodnie umawiać. Wśród elit jest inaczej, płci mieszają się swobodniej, ale nie dotyczy to większości Egipcjan. Myślę, że stąd często bardzo niedojrzałe podejście do seksu wśród mężczyzn, chłopięco-nastoletnie. Moja żona nie doliczyłaby się, ile razy taksówkarze pytali ją o seks. A jest Chinką po czterdziestce, więc niech pan sobie wyobrazi, co przeżywają dwudziestoletnie blondynki.
Myślę, że czasem zawstydza to Egipcjan i próbują zaprzeczać, że ta kwestia stanowi jakikolwiek problem. Ci z elity uważają, że nadałem temu posmak sensacji. Ale to nieprawda. Seks obecny jest cały czas, ciągle się
o nim rozmawia. Miałem poczucie, że muszę o tym napisać, bo to część składowa tego społeczeństwa.
Co pana uderzyło najbardziej przy przeprowadzce z Chin do Egiptu?
Największą różnicą był brak systemu. Myślę, że nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, jak uporządkowane są Chiny. Uderzyło mnie też, jak bardzo społeczeństwo trzyma się razem, nawet jeśli zewnętrzne struktury się właściwie zawaliły. W Chinach, gdy zaczęła się pandemia, pytano, czy będzie to koniec partii komunistycznej. W Egipcie nauczyłem się, że rządowi bardzo trudno upaść. Państwo może być bardzo słabe, jak było za Bractwa Muzułmańskiego, które co rusz popełniało błędy i miało fatalnych przywódców, a i tak utrzymało się u władzy ponad rok.
Po powrocie do Chin w czasie pandemii pojechał pan do Wuhanu.
Dotarłem tam w sierpniu ubiegłego roku. Początek pandemii spędziłem głównie w Chengdu. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ mieszkańcy Wuhanu mieli trochę czasu, żeby przetrawić to, co się wydarzyło, ale wspomnienia
z początków pandemii były bardzo świeże. Próbowali przepracować to doświadczenie, zrozumieć, co oznaczało. Chiny są bardzo skomplikowane. Rząd popełnił wiele błędów na początku, kłamał, tuszował pewne sprawy, a potem zdołał wyjść na prostą, odwrócić sytuację. W pewnym sensie to jedyny kraj, któremu się to udało. Korea Południowa, Tajwan czy Australia robiły wszystko dobrze od samego początku
i wszystko potoczyło się jak należy. W Europie i Stanach popełniano błędy na początku i popełnia się je dalej. Chiny najpierw zareagowały fatalnie, a potem bardzo skutecznie. Myślę, że nie zostało to docenione za granicą. Zresztą większość Chińczyków też tego nie doceniła, bo nie odczuła błędów na własnej skórze. Prawie nikt nie zna tu kogoś, kto chorowałby na covid. Nie mam ani jednego znajomego w Chinach, który znałby zakażoną osobę. Inaczej jest tylko w Wuhanie. Oni widzieli wszystko. Dla nich to zupełnie inna historia niż dla reszty Chin.
Peter Hessler – amerykański dziennikarz i reporter, autor wielu książek, m.in. „Kości wróżebne. Podróż po przeszłości i teraźniejszości Chin", „Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach" oraz najnowszej „Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie"