Andrzej Chwalba, Wojciech Harpula: Cham i pan

Osoby, które nie zdecydowały się na zawarcie małżeństwa, a tym samym nie miały szans na posiadanie dzieci, traktowano na polskiej wsi jak trędowate i wytykano palcami. Samotne kobiety upokarzano i wyszydzano, dokonując w ten sposób ich społecznej degradacji.

Publikacja: 21.10.2022 10:00

Andrzej Chwalba, Wojciech Harpula: Cham i pan

Foto: materiały prasowe

Wśredniowiecznych źródłach pisanych słowo „chłop” się nie pojawia. W czasach wczesnopiastowskich wolnych mieszkańców wsi nazywano smardami, a następnie w kolejnych stuleciach kmieciami (od łac. cmetos). Jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku zamożnych mieszkańców wsi nieraz nazywano kmieciami, lecz w drugiej połowie tego stulecia słowo to wyszło z użycia. Dobiegły końca dzieje wsi, jaka znana była od wieków. Zanikły również podobne i często stosowane wyrażenia: „kmiotek”, „nasz kmiotek”, „nasi kmiotkowie”. Podobnie zaginęło słowo „oracz” czy określenie „stan oracki”.

Słowo „chłop” pojawiło się w epoce nowożytnej, jak choćby w przywileju nadanym przez Zygmunta Starego z 1520 roku w Toruniu i zatwierdzonym na sejmie w Bydgoszczy. Zdaniem językoznawców najprawdopodobniej przywędrowało do języka polskiego ze wschodu, z kultury rosyjskiej. Było też znane w języku czeskim, słowackim oraz łużyckim. „Chołop”, „cholop”, „chlop”, „chlapik” w językach słowiańskich oznaczał sługę, lokaja, osobę podporządkowaną, znajdującą się pod czyjąś opieką, a nawet niewolnika. Nowa nazwa dla społeczności wioskowej stopniowo się upowszechniała. Szesnastowieczny kronikarz Marcin Bielski wspominał, że nazwy „kmieć” i „chłop” funkcjonowały równolegle. W źródłach słowo „chłop” występuje często w towarzystwie określeń precyzujących: „chłop pospolity”, „chłop własny”, „chłop z urodzenia”, „chłop właściwy”.

Pojawienie się słowa „chłop” nie było przypadkowe. O ile bowiem „kmieć” oznaczał obywatela wiejskiego, osobę wolną, o tyle „chłop” – osobę poddaną, o ograniczonej wolności osobistej. „Chłop” lepiej odpowiadał realiom społecznym epoki nowożytnej, kiedy nastał czas dominacji gospodarki folwarcznej, ograniczenia wolności i wychodźstwa ze wsi. Reformatorzy oświeceniowi rzadko używali tej nazwy, ponieważ była dla nich symbolem poniżenia, uciemiężenia, pańszczyzny i przemocy. Dopiero pod koniec XIX wieku słowo „chłop” utraciło stygmatyzujący charakter i stało się neutralne. Oznaczało po prostu mieszkańca wsi. Nie może zatem dziwić powszechna obecność terminów pochodnych: „kultura chłopska”, „etyka chłopska”, „mentalność chłopska” czy „chłopski rok”. Około 1900 roku mieszkańcy wsi już powszechnie sami siebie nazywali chłopami. Powstały też stronnictwa polityczne określające się jako chłopskie.

W epoce nowożytnej mieszkaniec wsi był również nazywany włościaninem. Słowo to spopularyzowali fizjokraci w drugiej połowie XVIII wieku, wprowadzając je w miejsce „chłopa”. Za włościan najczęściej uważano gospodarzy dysponujących włościami, ale bywało, że także komorników niedysponujących ziemią. „Włościanin” i „kmieć” miały neutralne znaczenie, inaczej niż słowo „wieśniak”, które w XIX i XX wieku traktowano jako świadectwo „gorszego” urodzenia, nieokrzesania, ciemnoty, braku znajomości zasad kultury.

Warto jeszcze wspomnieć o odrębnościach lokalnych. Na Pomorzu i Warmii, gdzie przez wieki trwała intensywna kolonizacja niemiecka i olęderska, zamożnych chłopów przyjęło się nazywać gburami. Określenie to było następstwem zewnętrznej kolonizacji, ale gburem mógł być nie tylko zamożny rolnik pochodzący z Niemiec czy Holandii, lecz także polski chłop zamieszkujący północno-zachodnie obszary Rzeczpospolitej.

Niezależnie od nazwy rodziny chłopskie stworzyły własny układ zależności i określiły pozycję jej członków. Ważny moment w życiu rodziny stanowiło osiągnięcie pełnoletności przez syna, ponieważ znaczyło to, że jest już gotowy do założenia rodziny. Do jak najszybszego ożenku zachęcali rodzice i wspólnota wioskowa, gdyż z doświadczeń pokoleniowych wynikało, że życie ludzkie jest krótkie i w każdej chwili może nadejść jego kres – choćby w następstwie epidemii. „Morowe powietrze” nawiedzało społeczności wioskowe nawet raz na kilka lat. Jak czytamy w księdze parafialnej wsi Gorzków z 1652 roku: „powietrze zaczęło się srożyć […] Pan Bóg nas powietrzem wielkim nawiedzić raczył”. Podobnych wzmianek są setki. Ludzie umierali również w następstwie złego odżywiania, biedy, fatalnych warunków higienicznych, licznych chorób i wypadków przy pracy. Bardzo wysoka była śmiertelność dzieci, a średnia długość życia na ziemiach polskich przekroczyła barierę trzydziestu lat dopiero w okresie 1870–1887.

Do szybkiego zakładania rodzin zachęcali także panowie z nadzieją, że dzięki temu wkrótce doczekają się kolejnych poddanych. Pan był też rad, gdy mógł błogosławić małżonków wywodzących się z jego wsi. Wyrażał również zgodę na małżeństwa z poddanką czy poddanym innego pana, ale pod warunkiem uzgodnienia z nim warunków kontraktu. Innej możliwości małżeństwa „mieszane” zasadniczo nie miały, ponieważ pleban bez zgody pana kolatora nie udzieliłby ślubu. Ci, którzy zgody nie otrzymali – bo i takie sytuacje sporadycznie się zdarzały – mogli zdecydować się na ucieczkę ze wsi, lecz była to decyzja obciążona dużym ryzykiem. W świetle prawa stawali się przestępcami, których można było ścigać. Co równie istotne: taka decyzja oznaczała rezygnację z ziemi ojców. Mimo presji ze strony gromady i pana synowie chłopscy nie spieszyli się do żeniaczki, co wykazały badania Mikołaja Szołtyska i Cezarego Kukla.

Czytaj więcej

„1428: Shadows over Silesia”: Hetman, Szpitalnik i husyci

Stąpać po pewnym gruncie

Zdecydowaną większość małżeństw chłopskich w XVI–XIX wieku zawierali poddani jednego pana. Zwolennikami takiego rozwiązania byli też sami zainteresowani. Narzeczony lub narzeczona z gromady byli znani całej wiosce, podobnie jak ich rodziny. Wiedziano, czego można się po niej i po nim spodziewać. Ktoś „obcy”, w przeciwieństwie do „swojego”, oznaczał ryzyko. Chłopi niechętnie eksperymentowali, ponieważ obawiali się nowego, niesprawdzonego i niedoświadczonego. Woleli stąpać po pewnym gruncie. Z wielowiekowego doświadczenia zamkniętych wspólnot wioskowych wynikało, że tak było bezpieczniej. Dlatego nawet po uwłaszczeniu, w dobie masowych migracji, „swój” małżonek był lepszy niż „obcy” i tym samym łatwiejszy do zaakceptowania przez rodzinę i wioskową społeczność. Istotną kwestię stanowił też czynnik materialny. W ramach jednej wioski łatwiej połączyć grunty lub je zamienić, czyli powiększyć areał i liczbę bydła w oborze. Dlatego opinia, że „włościanie nasi baczniejsi są częstokroć na wygodę lichej krowy niż [na] własną żonę”, brzmi wprawdzie krzywdząco, ale tylko w niewielkim stopniu. Rodzina chłopska – podobnie jak szlachecka i mieszczańska – była patriarchalna. Inna wówczas być nie mogła. Głową rodziny, w roli męża i ojca, mógł być tylko mężczyzna. Już w momencie zawarcia związku małżeńskiego wchodził w rolę osoby uprzywilejowanej. Pierwszy rozpoczynał spożywanie posiłku, pierwszy wchodził do kościoła, pierwszy zażywał kąpieli w domowej balii. Nie gotował, nie zmywał po posiłkach, nie doił krów i nie zajmował się dziećmi. To należało do obowiązków kobiet. Istniała kulturowa granica między pracami „chłopskimi” a „babskimi”. Mąż wykonywał najcięższe i najtrudniejsze prace gospodarskie, w polu i w zagrodzie, furmanił i jeździł z towarami do miasta. Uczestniczył w wiejskich zebraniach, a także decydował o podziale prac w gospodarstwie. Podporządkowani byli mu wszyscy członkowie rodziny, włącznie ze służbą, jeśli ją posiadał. Białogłowy miały niską pozycję społeczną. Jak pisał na początku XVII wieku Jan Bojanowski, kobieta była „dostojności albo małej, albo nijakiej, przeciw dostojności mężczyńskiej”.

Kiedy żona zostawała wdową, przejmowała kompetencje zmarłego i decydowała o gospodarstwie. Taki stan nie mógł jednak trwać długo. Jeżeli zawarła kolejny związek małżeński, jej uprawnienia przechodziły na nowego małżonka. Z jednym wyjątkiem – miał on ograniczoną władzę nad dziećmi z pierwszego małżeństwa. Dzieci z drugiego związku nie miały też prawa do dziedziczenia majątku z pierwszego małżeństwa. Natomiast jeżeli wdowa nie zdecydowała się na zamążpójście, a dzieci były niepełnoletnie, to pan w porozumieniu z gromadą wyznaczał zastępcę, który kierował wdowim gospodarstwem. Kiedy najstarszy syn osiągał pełnoletność, wówczas wdowa przekazywała mu gospodarstwo, a sama nierzadko musiała zadowolić się jedynie „łaskawym kątem” i rolą komornicy.

Potwierdzeniem silnej władzy męża i ojca nad rodziną była stosowana przez niego przemoc. W zadawaniu bólu i cierpienia nic go nie ograniczało. Wobec żony, dzieci i służby postępował tak samo jak pan wobec niego. Powielał jego metody i argumentację. Przemoc dowodziła siły, energii i sprawczości oraz ugruntowywała jego pozycję w hierarchicznie zbudowanej rodzinie. Bicie służby i parobków za faktyczne i domniemane uchybienia pełniło funkcję dyscyplinującą, a bicie małżonki – „profilaktyczną”. Stosowanie przemocy wobec żony nie musiało wcale oznaczać, że związek się nie układa i przechodzi kryzys. Mąż bił żonę nieraz tylko po to, aby nie zapomniała, że jest „stworzeniem upośledzonym” i kto jest głową rodziny. „Koń potrzebuje ostrogi, żona kija”, „Kiedy kobieta choruje na nerwy, najlepszym lekarstwem jest lanie”, „Gdy chłop baby nie bije, to w niej wątroba gnije” – te przysłowia powtarzano jeszcze w XX wieku. Przemoc nieraz towarzyszyła życiu intymnemu, ponieważ niejeden chłop łączył seks z opresyjnością i siłą. „Chłopi kijem żony przy miłości łupią” – pisał Wacław Potocki.

Czytaj więcej

Skąd wzięła się nazwa II Rzeczpospolita?

Potomstwo obowiązkiem wobec pana

Bicie – byle z umiarem – miało pełną społeczną akceptację. Bez umiaru – też nie było karane. Dom chłopski był zamkniętym światem, którego prawa stanowił mąż i ojciec. Teoretycznie domownicy mogli złożyć skargę na jego zachowanie, ale trudno było oczekiwać jakiejkolwiek pozytywnej reakcji, ponieważ panowie starali się wzmacniać, a nie osłabiać autorytet gospodarzy. Interweniowali dopiero wtedy, gdy ciężarna kobieta poroniła w wyniku pobicia. Wtedy mogli żądać ukarania brutalnego męża, gdyż naraził ich na wymierną stratę. Domownicy sprzeciwiający się przemocy męża i ojca nie mogli liczyć na zrozumienie i wsparcie sąsiadów, którzy uważali, że z racji wieku i powagi posiada on nadzwyczajne uprawnienia, uświęcone przez porządek świata. Nie inaczej relacje wewnątrz rodziny wyglądały w innych społeczeństwach przedindustrialnej Europy.

Dzieci również doświadczały na swoim grzbiecie opresyjności ojca. Po wymierzeniu kary latorośl musiała go przeprosić, tym samym uznając słuszność surowości ojca. Po egzekucji dziecko całowało go w rękę i chwytało nisko za nogi oraz dziękowało za wymierzenie „sprawiedliwej” kary. Jeśli tego nie uczyniło, czekała je kolejna kara cielesna. Co do zasady: ojcowie nie pieścili dzieci, nie dawali im prezentów, nie pocieszali ich ani nie przytulali. Dla gospodarzy były to oznaki słabości i zniewieścienia. W przekonaniu ojców takie werbalne i fizyczne znaki miłości rodzicielskiej doprowadziłyby do utraty przez nich władzy w rodzinie.

Uwłaszczenie przyniosło wiele zmian w życiu rodziny, ale nie dotyczyły one społecznej pozycji męża i żony. Według mężczyzn kobieta była osobą „wiecznie małoletnią”. „Koń, rola i żona” – mawiali. Miało to oznaczać, że dla gospodarza najważniejszy jest koń, następnie ziemia, a żona jest jedynie dodatkiem gospodarczym i matką jego dzieci. Małżeństwo stanowiło podstawę gospodarstwa chłopskiego, dlatego rozejście się małżonków nie było praktykowane. Zachowanie małżeńskiej wspólnoty nakazywały normy religijne i obyczajowe, ale przede wszystkim wspólny interes. Ślub zwiększał potencjał gospodarstwa i jego znaczenie, a małżeństwo nadawało sens życiu. Posiadanie dzieci było obowiązkiem wobec siebie i pana feudalnego. W dużych gospodarstwach każde następne dziecko oznaczało kolejne ręce do pracy, natomiast w małych stanowiło obciążenie skromnego budżetu rodziny – brakowało dla niego pracy i pożywienia. Dlatego już kilkuletnie dzieci były oddawane na służbę do bogatszych gospodarzy, zasilały dworską czeladź lub udawały się do miast.

Brak higieny, choroby, niewłaściwe odżywianie, brak odpowiedniej opieki powodowały wysoką śmiertelność wśród dzieci. Stefan Garczyński, publicysta, wojewoda kaliski, a później poznański, pisał w 1749 roku w swojej „Anatomii Rzeczypospolitey Polskiey”: „Jedne dzieci od głodu, biedy i mizeryi, drugie od zimna i niewygody, trzecie od fetoru, a złej aeryi muszą przed czasem zdychać”. Z metryk pogrzebowych znane są liczne nieszczęśliwe wypadki: topienia się dzieci w stawach, studniach, błotach, kałużach, zimą pod lodem, spadania z drzew, śmierci w wyniku ataku dzikich zwierząt. Częste zgony dzieci musiały być rekompensowane wysokim wskaźnikiem urodzeń. Dlatego osoby, które nie zdecydowały się na zawarcie małżeństwa, a tym samym nie miały szans na posiadanie dzieci, traktowano jak trędowate i wytykano palcami.

Ale takich przypadków zdarzało się niewiele. Wybór wolnego losu był prawie niemożliwy ze względu na presję pana, chłopskich swatów i sąsiadów. Samotne kobiety upokarzano i wyszydzano, dokonując w ten sposób ich społecznej degradacji. Zaburzały bowiem tradycyjny system wartości i powszechne przekonanie, że kobieta nie tylko może, ale musi spełniać się w macierzyństwie. Podczas uroczystości religijnych starsze samotne kobiety przebywały na zewnątrz kościoła, a na uroczystości rodzinne nie były zapraszane. Nazywano je ciotami i uznawano za osoby nieczyste, budzące strach, ponieważ wybierając taki los, sprzeciwiły się prawom boskim i ludzkim oraz zapowiadały nieszczęście. Niewiele lepiej traktowano rodziny, które nie miały dzieci. Spotykały się z ostracyzmem ze strony mieszkańców wsi i sankcjami ze strony pana. Uważano, że Bóg się od nich odwrócił. A skoro tak, to na pewno miał ku temu powody.

Najtrudniejszy okres dla rodziców stanowiła starość. Rozumiano ją jako okres przejściowy między życiem a śmiercią. Była czasem, w którym należało przygotować się na odejście ze świata żywych, co symbolizował czarny kolor. Osoby starsze ubierały się w czarny strój, który miał żałobne odniesienie, świadczące o wycofaniu się z życia. Feretrony kościelne towarzyszące pogrzebom miały ten sam kolor aż do II Soboru Watykańskiego. Czerń była jednocześnie dotkliwym przykładem degradacji społecznej starca, który jeszcze chwilę wcześniej mógł być wioskowym i rodzinnym autorytetem.

Czytaj więcej

Jacek Grunt-Mejer: Nie każda zmiana jest rewitalizacją

Nażył się – wystarczy mu

G ranicę między czasem dominacji a czasem degradacji stanowił moment przekazania gospodarki synowi. Spadkobierca decydował o wszystkim, wchodząc w buty ojca, w tym także o zadośćuczynieniu materialnym dla młodszych braci i sióstr. Los rodziców, ojca i matki, zależał teraz wyłącznie od niego. Pan lub gromada interweniowali na ich korzyść tylko w wyjątkowych przypadkach. Najczęściej starzejący się rodzice musieli wyprowadzić się z izb mieszkalnych i przenieść do komory, gdzie mieszkali w towarzystwie zwierząt domowych. Jak pisał Władysław Reymont w „Chłopach” – „szli na wycug”. W lepszym wariancie rodzice otrzymywali kilka zagonów ziemi na warzywa, dostęp do studni i prawo do hodowli drobiu, co można by nazwać „starczą emeryturą”. Jeśli byli sprawni (a często tak się działo, ponieważ mówimy o osobach liczących pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt lat), to syn obciążał ich pracą w gospodarstwie. Mogli jednak również zostać pobici, usunięci z komory, przegnani i zdegradowani do pozycji żebraka. Taką rolę mógł też przeznaczyć im pan, usuwając ich z gospodarstwa na rzecz syna.

Schorowani i nieproduktywni rodzice nie byli użyteczni, a ich przeznaczeniem były izolacja i samotność. Wegetowali w oczekiwaniu na śmierć. Dla bliskich stawali się tylko obciążeniem i nie mogli liczyć na współczucie. „Nażył się – wystarczy mu” – powiadano. Starszy rodzic nie wytwarzał dóbr, tylko je konsumował. Dla takich nie było miejsca w gospodarce nieustannego niedoboru. Świat skromnych zasobów chłopskich wręcz obligował syna do drakońskich i nieludzkich (przynajmniej z dzisiejszej perspektywy) decyzji, takich jak ograniczanie przydziałów żywności dla starych rodziców. To przyspieszało nieuchronne.

Nie inaczej byli traktowani chorzy, niedołężni i kalecy. Jak wynika z kronik parafialnych, perspektywę śmierci przyjmowano z rezygnacją, wierząc, że życie i tak nie zależy od człowieka. To Bóg daje życie i je odbiera. Dlatego starcom pozostawała już tylko troska o godny pogrzeb. Najbardziej obawiali się, że pomrą i nikt ich nie pochowa lub zostaną pochowani w niepoświęconej ziemi. Dopiero bowiem pogrzeb czynił śmierć ważną i otwierał perspektywę wiecznego zbawienia i osiągnięcia raju. Bywało i tak, że starcy i kalecy trafiali do tak zwanych szpitali, czyli w istocie przytułków, które zakładali w swoich dobrach magnaci, szlachta, Kościół i miasta. W czasach Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego władze rządowe wspierały podobne instytucje, nazywane „domami schronienia dla starców i kalek”, które powstawały przede wszystkim w miastach. We wsiach początkowo podlegały panom wójtom, a następnie władzom rządowym. Pomoc socjalna znajdowała się jednak na ostatnim miejscu rządowych wydatków. Sieć przytułków była najgęstsza w zaborze pruskim i tam cieszyły się one niezłą opinią.

W epoce nowożytnej starsi wiekiem ojcowie bronili się przed degradacją na różne sposoby. Po pierwsze: decydowali się przekazać gospodarkę najmłodszemu synowi, nad którym nadal sprawowali opiekę, i zarządzali gospodarstwem w jego imieniu. Po drugie: zamożni gospodarze mogli sobie zagwarantować dożywotnią opiekę ze strony synów na mocy wpisu sądowego, co wymagało jednak znacznych opłat. Precyzyjnie określały one zobowiązanie syna wobec ojca czy matki. Nazywało się to wymową, czyli utrzymaniem. Po trzecie: gospodarz, jeśli był wdowcem, mógł ponownie ożenić się z młodą dziewczyną, która obdarzy go potomstwem. Małżeństwa o dużej różnicy wieku były społecznie akceptowane, ale niekoniecznie pochwalane. Powiadano, że starsi małżonkowie „sieją pszenicę dla cudzych wróbli”. Z ich punktu widzenia stanowiło to jednak na pewno lepsze rozwiązanie niż oczekiwanie na śmierć w kącie komory.

Fragment książki Andrzeja Chwalby i Wojciecha Harpuli „Cham i pan. A nam, prostym, zewsząd nędza?”, która ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa Literackiego, Kraków 2022

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Andrzej Chwalba jest historykiem, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w historii Polski i powszechnej XIX i XX wieku i w historii Krakowa. Jest autorem i współautorem ponad 20 książek.

Wojciech Harpula jest dziennikarzem, publicystą i menedżerem mediów, laureatem Nagrody im. Macieja Szumowskiego za reportaż prasowy.

Wśredniowiecznych źródłach pisanych słowo „chłop” się nie pojawia. W czasach wczesnopiastowskich wolnych mieszkańców wsi nazywano smardami, a następnie w kolejnych stuleciach kmieciami (od łac. cmetos). Jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku zamożnych mieszkańców wsi nieraz nazywano kmieciami, lecz w drugiej połowie tego stulecia słowo to wyszło z użycia. Dobiegły końca dzieje wsi, jaka znana była od wieków. Zanikły również podobne i często stosowane wyrażenia: „kmiotek”, „nasz kmiotek”, „nasi kmiotkowie”. Podobnie zaginęło słowo „oracz” czy określenie „stan oracki”.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi