Jacek Grunt-Mejer: Nie każda zmiana jest rewitalizacją

Mieszkanie to nie jest zwykły towar rynkowy, jak przez lata wielu próbowało sugerować. Miasta nie mogą zostawić mieszkańców samych z tym problemem. Rozmowa z Jackiem Grunt-Mejerem, pełnomocnikiem Miasta stołecznego Warszawy ds. rewitalizacji

Publikacja: 21.10.2022 17:00

Jacek Grunt-Mejer: Nie każda zmiana jest rewitalizacją

Foto: materiały prasowe

Plus Minus: Nie ma chyba bardziej ośmieszonego ostatnio pojęcia niż „rewitalizacja”.

Bo ludzie pod to podciągają mnóstwo rzeczy, które nie mają za wiele wspólnego z rewitalizacją. To pojęcie oznacza wyciąganie pewnego fragmentu miasta ze stanu kryzysowego. Sama przebudowa placu czy ulicy, jeśli nie idą za nią kompleksowe działania na większym obszarze, to nie rewitalizacja. Mimo to w mediach ciągle słyszymy o rewitalizacji kamienicy, a nawet rewitalizacji linii kolejowej. Swoją drogą razem z Hanną Gill-Piątek, która zajmowała się tą kwestią w Łodzi, nawet założyliśmy na Facebooku grupę pod nazwą „Za każde źle użyte słowo »rewitalizacja« bulisz 5 zł”. Niestety, nikt nie wpłaca do naszej skarbonki (śmiech).

Ale to się już przyjęło i nawet samorządy chwalą się rewitalizacją np. rynku. Powstał nawet cały cykl memów „przed i po rewitalizacji” – to zdjęcia pięknych, zielonych placów miejskich, oczywiście przed zmianami, oraz typowej betonozy, już po rewitalizacji.

Próbowałem parę razy wrzucać przykłady przeciwnie, czyli pozytywne, modernizacji, ale z takimi trudno się przebić. Pokazaliśmy np. przebudowę skweru między ulicami Letnią a Kamienną na Pradze Północ, gdzie wcześniej było zakurzone klepisko zapełnione samochodami. Bo umówmy się, że w Warszawie, jeśli tylko jakiś skrawek przestrzeni nie jest wykorzystany na chodnik, zieleń czy plac zabaw, to błyskawicznie zastawiany jest autami.

Może miasto zapewnia po prostu za mało miejsc parkingowych?

Ale zapewnianie miejsc parkingowych nie należy do zadań samorządu. Co więcej, prywatny samochód to bardzo kłopotliwy i kosztowny sposób poruszania się po mieście. Miejsce parkingowe to nie jest tylko prostokąt 2,5 m na 5 m. Parking podziemny na 100 samochodów ma około 3 tys. mkw. powierzchni! W tym są przecież też dojazdy do tych miejsc, rampy, pomieszczenia techniczne, instalacje oddymiające. Jedno auto zabiera tyle miejsca co kawalerka. Jeżeli ktoś chce sobie kupić samochód, to sam powinien zadbać o to, by miał gdzie go zaparkować. Niech kupi miejsce na jakimś parkingu czy w garażu, bo miasto nie jest w stanie takich miejsc zapewnić wszystkim chętnym – to ani nie jest wykonalne, ani pożądane z punktu widzenia uporządkowania miejskiej przestrzeni. I mam wrażenie, że ludzie to coraz lepiej rozumieją.

A wracając do rewitalizacji – to co powstało zamiast wspomnianego „klepiska”?

Zmieniliśmy je w fajną, zieloną przestrzeń, ze ścieżką prowadzącą między krzewami i placem zabaw, łączącą dwie małe uliczki. I wrzuciliśmy te dwa zdjęcia właśnie w takiej formie: „przed i po rewitalizacji”. Podesłałem to do różnych popularnych serwisów, ale zero odzewu, nawet nikt nie odpisał. Bo taka jest już specyfika mediów internetowych: najlepiej się klika to, co wywołuje oburzenie lub śmiech, a przykłady pozytywne mało kogo interesują.

Dobra, to na czym tak konkretnie polega rewitalizacja?

Po pierwsze, najpierw musimy wiedzieć, które części miasta najbardziej potrzebują pomocy. Czyli zaczynamy od badań. Sprawdzamy, gdzie są największe problemy, szczególnie społeczne, ale oczywiście do nich też często dochodzą inne: gospodarcze, środowiskowe, infrastrukturalne. Mamy cały szereg wskaźników, które pomagają wyznaczyć taki obszar. Ustawa o rewitalizacji z 2015 r. zaznacza, że nie może on być większy niż 20 proc. powierzchni całego miasta i obejmować więcej niż 30 proc. jego mieszkańców. Najprościej mówiąc, chodzi po prostu o to, by wybrać szczególny obszar miasta, w którym naprawdę dzieje się gorzej. I w przypadku Warszawy zawęziliśmy go do niecałych 5 proc. powierzchni i ok. 7 proc. mieszkańców. Ale to wciąż kawał miasta – wielkości mniej więcej Płocka, obejmuje około 120 tys. osób.

Czytaj więcej

Jan Mencwel: Polskie elity są przyspawane do aut

O jakich konkretnie dzielnicach Warszawy mówimy?

W pierwszym zintegrowanym programie rewitalizacji, trwającym od 2015 r. do tego roku, to była większa część Pragi-Północ, Kamionek, Targówek Fabryczny i Targówek Mieszkaniowy. A w programie na kolejne lata, który już opracowujemy, doszedł Grochów i reszta Pragi-Północ, czyli Pelcowizna, gdzie działała niegdyś Fabryka Samochodów Osobowych.

Gdy wybraliśmy już obszar rewitalizacji, to co teraz?

Teraz mamy masę powiązanych ze sobą problemów, którymi musimy się kompleksowo zająć. Potrzebujemy więc projektów, które we wszystkich tych zdiagnozowanych wcześniej kwestiach poprawią życie mieszkańców tego obszaru. Czasem są to proste i oczywiste rozwiązania. Ale czasem sprawy się komplikują i angażują więcej jednostek – wtedy realizowanie projektów osobno przez różne biura może nie dać wystarczającego efektu, bo problemy bywają współzależne.

Co to znaczy?

Weźmy jako przykład szkołę, gdzie dzieci mają wyraźnie gorsze wyniki w nauce. Oczywiście, powodów takiej sytuacji może być wiele, także zupełnie prozaicznych – konflikty, przemoc, niska motywacja, brak wsparcia rodziców, trudności z nauczycielami itp. Problemem może być też gorsza frekwencja niż w innych placówkach. I znów, ktoś mógłby pomyśleć: „Acha, pewnie lenie wagarują” – i zrzucić winę na dzieci lub ich rodziców. Ale może jednak jest inaczej? Może po prostu nieco częściej chorują niż uczniowie szkół w innych dzielnicach. I okazuje się, że chorują głównie w okresie zimowym, co może nie jest jakoś specjalnie zaskakujące, ale gdy połączy się to z faktem, że spora część tych dzieci mieszka w lokalach komunalnych, w których nie było centralnego ogrzewania, obraz zaczyna być pełniejszy. Bo w takich kamienicach bywa, że tylko jedno pomieszczenie jest ogrzewane piecykiem czy jakąś farelką, a w pozostałych pomieszczeniach temperatura spada do 15–17 st. C. Dlatego częściej chorują.

I teraz pytanie, czy mamy do czynienia z problemem edukacyjnym, czy mieszkaniowym.

To jest właśnie istota programów rewitalizacyjnych – muszą one dostrzegać wszystkie te powiązania, bo takich problemów nie da się rozwiązać, skupiając się jedynie na małym ich wycinku. W ciągu ostatnich siedmiu lat doposażyliśmy w ciepło sieciowe ponad 3700 mieszkań, czyli zyskały one centralne ogrzewanie i ciepłą wodę w kranie. Jeszcze dodam, żeby zobaczyć skalę zmiany – w 2008 r. około 2 proc. mieszkań komunalnych miało tzw. centralne. Na koniec 2021 r. było to już ponad 54 proc. Ale mamy świadomość, że to nie zadziała jak za dotknięciem magicznej różdżki – nie przełoży się szybko na oceny szkolne tych dzieci, bo samo to, że już tak często nie chorują, nie pomoże im od razu nadrobić zaległości i rozwiązać problemów edukacyjnych, które na pewno zdążyły się nazbierać. Do tego może nauczyciel już patrzy na nie krzywym okiem, bo uważa je za leniwe, a może one same zniechęciły się już do nauki – tu znowu musimy oczywiście działać na kolejnych polach. Natomiast w dłuższej perspektywie może się okazać, że tego źródła problemu edukacyjnego już nie będzie.

Tyle że nie wszystkie problemy społeczne da się rozwiązać w tak prosty sposób.

Oczywiście, niekiedy trudno w ogóle dobrze rozpoznać problem, a co dopiero go rozwiązać. Np. długo się zastanawialiśmy, dlaczego relatywnie wyższe bezrobocie na warszawskiej Pradze dotyczy również młodych ludzi, którzy na współczesnym rynku pracy, co do zasady, radzą sobie całkiem nieźle. Przy czym w Warszawie praca nie jest jakoś mocno zależna od miejsca zamieszkania, a już na pewno trudno mówić np. o problemach komunikacyjnych Pragi, bo to dzielnica świetnie skomunikowana z centrum i właściwie każdym zakątkiem miasta. I znowu: można ten problem zbyć stwierdzeniem, że na Pradze „leniom się nie chce pracować”. Ale pomogli nam to zrozumieć pracownicy świetlic środowiskowych, którzy pracowali na Pradze z młodymi ludźmi w wieku 16–26 lat. Rozmawiali z nimi o tym, co chcieliby najbardziej robić w życiu, jakie mają marzenia zawodowe, jakiej pracy chcieliby się podjąć. I zauważyli, że – co zastanawiające – spora część z nich szuka pracy na czarno.

Bo więcej dostaną na rękę?

Niby tak, ale dlaczego ktoś tak młody od razu, na samym starcie, sam z siebie chce wchodzić w taki dziwny układ zawodowy? Bo to przecież była ich świadoma intencja, a nie, że akurat tak wyszło, bo nieuczciwy pracodawca chce unikać kosztów i płacić, jak to się mówi, pod stołem. Całe szczęście, młodzież zaufała naszym pracownikom i w końcu wyjaśniła swoje motywacje. Okazało się, że mają oni po prostu na plecach długi swoich rodziców związane z mieszkaniami komunalnymi, za które ci przez lata nie płacili. Nagle, gdy kończyli 18 lat, dostawali wezwanie do spłaty jako osoby zameldowane w tym mieszkaniu. A te długi dochodziły czasem do nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych.

Czyli gdyby podjęli normalnie udokumentowaną pracę, na ich konta momentalnie wszedłby komornik.

Dokładnie tak. A to przecież nie jest ich wina, że ich rodzice nie płacili przez lata za mieszkanie. I zrozumiałe jest, że człowiek chce otrzymywać wynagrodzenie za pracę, którą wykonuje, a oni w całości mogli je otrzymywać wyłącznie na czarno. Jak zobaczyliśmy, jaka to jest niesprawiedliwość, że młody człowiek, który dopiero osiągnął pełnoletność, musi wchodzić w dorosłość z tak ogromnym garbem, to zrozumieliśmy, że to dużo poważniejszy problem niż tylko minimalnie wyższy wskaźnik bezrobocia niż w reszcie miasta. I problem trudny do rozwiązania, bo przecież mieszkania komunalne trzeba opłacać.

Czytaj więcej

Czy jest szansa na nowoczesny patriotyzm w Polsce?

Udało się go rozwiązać?

Udało się, co bardzo mnie cieszy. W 2019 r. rada miasta przyjęła uchwałę, którą w uproszczeniu można opisać tak: młoda osoba ponosi koszty mieszkania komunalnego dopiero od momentu, kiedy osiąga pełnoletność, i płaci tylko część kosztów, przypadającą na nią. Dług za ten lokal dotyczy jedynie osób, z winy których wcześniej narósł, ewentualnie, w przypadku śmierci dłużników, znacząca część jest umarzana. Mamy więc czym się pochwalić, bo w kilku miejscach rzeczywiście udało nam się dociec faktycznych przyczyn problemów, z jakimi zmagali się mieszkańcy. I na tym właśnie polega rewitalizacja – by spojrzeć czasem na coś w poprzek, pogrzebać, powiązać fakty, bo dopiero pełen obraz sytuacji daje możliwość stworzenia odpowiedniego rozwiązania.

A co z przestrzenią wspólną? Bo rewitalizacja kojarzy się głównie z tym, co jest wspólnototwórcze, społeczne.

To bardzo ważne kwestie, zacząłem po prostu od tych mniej dostrzegalnych rzeczy, z których pewnie nie każdy zdaje sobie sprawę. Jeśli mówimy o przestrzeni publicznej, czyli skwerach, placach czy ulicach, to trzeba pamiętać, że staramy się działać w takiej kolejności, żeby najpierw wykonać wszystkie niezbędne prace podziemne, np. podłączenia kamienic do sieci ciepłowniczej, a dopiero później zająć się tym, co na powierzchni. Ogromny potencjał tych przestrzeni pokazują nawet tymczasowe projekty – takie jak np. Otwarta Ząbkowska. Ale społeczności tworzą się na bardzo różne sposoby, np. wokół użytkowników domu kultury w wyremontowanym Pałacyku Konopackiego, klubokawiarni Nasza na Stalowej 29, Centrum Paca 40, Centrum na Siarczanej 6 czy działań domów sąsiedzkich. Ciekawym też, bo pierwszym projektem, jaki realizowaliśmy w ramach programu rewitalizacji, był tzw. woonerf – krótka uliczka Frycza Modrzewskiego na Kamionku.

Woonerf – czyli?

To po prostu strefa zamieszkania. Autom wolno tam wjechać, ale uprzywilejowani na niej są piesi. Frycza Modrzewskiego to ślepa uliczka z niską zabudową, przy której mieszka ok. 30 osób. I teraz, co ważne, gdy przystąpiliśmy do konsultacji z mieszkańcami, jak tę przestrzeń wspólną zmienić, to oni wszyscy się na te konsultacje stawili. Bo zorganizowaliśmy je – uwaga – na ulicy. Polecam to rozwiązanie wszystkim samorządom i chętnie opowiem, dlaczego to jest istotne.

Co dokładnie jest istotne?

To, by mieszkańcy nie musieli na konsultacje jeździć do urzędu. Po pierwsze, mało osób na takie urzędowe spotkania przychodzi, bo to nie jest po drodze, i ktoś, kto nie jest jakoś żywo zainteresowany danym tematem, nie przyjdzie. A jak postawi się namiot tuż pod czyimś domem, to zawsze jest po drodze, ewentualnie można niemal w kapciach zejść na dół i choć na chwilę przyjrzeć się projektowi i się wypowiedzieć. I tam, na Frycza Modrzewskiego, przyszli chyba naprawdę wszyscy mieszkańcy.

Jak wygląda taka rozmowa?

Pokazujemy tzw. warunki brzegowe projektu i pytamy, czego oczekują po przebudowie ulicy, jak ta przestrzeń powinna według nich wyglądać, jakie mają potrzeby i jakie obawy. Co ciekawe, mieszkańcy Frycza Modrzewskiego najpierw mówili, że nie chcą żadnych drzew, bo będą im zasłaniać widok z okien. I zamiast drzew chcieli jak najwięcej miejsc parkingowych. My na to zaproponowaliśmy im trochę niższe drzewa, jednocześnie bardziej odsunięte od elewacji, które nie będą im zasłaniać światła i dadzą w zasadzie same plusy. A także rozrysowaliśmy na projekcie połowę mniej miejsc parkingowych, niż na początku sobie życzyli, licząc wraz z nimi, ile tak właściwie mają tu samochodów. Oni to przemyśleli i doszli do wniosku, że to dobre rozwiązanie. Bo nie wspomniałem jeszcze o jednej ważnej rzeczy, czyli jak wcześniej wyglądała ta uliczka.

A jak wyglądała?

Uliczka to w zasadzie za dużo powiedziane, bo to była raczej jedna wielka przestrzeń piachu i błota – od pierzei do pierzei. Złośliwi nazywali ją stawem imienia ulicy Frycza Modrzewskiego, a nie ulicą. Auta grzęzły w koleinach i kałużach, a ludzie musieli nieźle się nakombinować, jak z nich wysiąść i przejść w miarę suchą stopą do domu. To był kompletny substandard. A dziś, po sześciu latach od jej częściowego wybrukowania – bo zamiast wylać tam asfalt, postanowiliśmy położyć kostkę, która po prostu lepiej tam pasuje – i po zasadzeniu zieleni, przestrzeń ta wygląda wciąż bardzo dobrze. Zieleń się trochę rozrosła, nikt jej nie niszczy. Jak rozmawiam czasem z mieszkańcami, to wydają się z niej zadowoleni. Cieszy też to, że powstała tam mała społeczność. To zaszło jakby zupełnie przy okazji. Bo mimo tego, że to jedynie kilka małych kamienic, to przy tych spotkaniach konsultacyjnych mieszkańcy lepiej się poznali.

To może przydałaby się jeszcze jakaś świetlica?

Takie powstają w okolicy. Nie potrzeba dużo przestrzeni, wystarczy nawet 50 m na parterze, które mogą mieć mały potencjał komercyjny, ale aktywni mieszkańcy będą w stanie je fajnie zagospodarować. I już jest miejsce, gdzie można zagrać w planszówkę czy spotkać się w nieco większym gronie i zaplanować wspólne działania, np. w ramach budżetu obywatelskiego. Jeszcze dziesięć lat temu, mam wrażenie, to byłoby dość trudne, bo nasze społeczeństwo było mocno zatomizowane, w pędzie za swoimi prywatnymi sprawami. A dziś to się na szczęście zmienia, bo też łatwiej znaleźć blisko swojego miejsca zamieszkania takie wspólne przestrzenie.

Wszystkie takie działania wychodzą od was?

Niekoniecznie muszą to być działania miasta, bo wielu ludzi bierze sprawy w swoje ręce i samemu ogarnia przestrzeń wspólną. To też jest dla nas, dla miasta, wielka wartość, bo i o to też nam właśnie chodzi. Bardzo mnie cieszy, jak po tym, gdy wyremontujemy gdzieś kamienicę komunalną i wyposażymy ją w windę, obok, już w prywatnej kamienicy, wspólnota również postanawia wyremontować swój budynek i też zamontować windę. Lubię myśleć, że dajemy dobry przykład.

W Warszawie jednak zdecydowanie brakuje mieszkań komunalnych. Dach nad głową też każdy ma sobie załatwić na własną rękę, jak miejsce parkingowe?

Nie, zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych jest zadaniem własnym gminy już od ponad 20 lat. Ustawa o ochronie praw lokatorów i mieszkaniowym zasobie gminy określa, że jeśli ktoś zarabia zbyt mało, by samemu zapewnić sobie dach nad głową, to gmina musi mu w tym pomóc. Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, jak bardzo trudne jest to zadanie, szczególnie w miastach, w których ludzi wciąż dynamicznie przybywa. Teraz dodatkowo mamy jeszcze kryzys uchodźczy, więc jest jeszcze trudniej. Ale na pewno mieszkanie to nie jest zwykły towar rynkowy, jak przez lata wielu próbowało sugerować. Miasta nie mogą zostawić mieszkańców samych z tym problemem. To nie jest Sparta, jesteśmy cywilizowanym krajem.

To jak jest z tymi mieszkaniami komunalnymi w Warszawie?

W ramach programu rewitalizacji od 2015 r. wyremontowaliśmy ponad 50 kamienic. I mowa o remontach generalnych budynków – wiele z nich było w tak opłakanym stanie, że żyło tam dosłownie kilka rodzin, w ostatnich lokalach, które jeszcze jako tako nadawały się do mieszkania. I te rodziny musieliśmy przeprowadzić do innych mieszkań, w zdecydowanej większości w tej samej dzielnicy.

Bo prawo nie pozwala wam przenosić ludzi do innych dzielnic.

To nie jest tak, że nie pozwala – po prostu mało który burmistrz chce przyjąć „obcych” mieszkańców, bo ma wystarczająco dużo potrzebujących „swoich”. Przeprowadzki między dzielnicami to są wyjątkowe sytuacje – najczęściej powiązane z zagrożeniem zawalenia się budynku i szukania miejsca w tempie ekspresowym. O nieszczęsnej ustawie o ustroju miasta stołecznego Warszawy można powiedzieć wiele złego, bo miastem podzielonym na 18 dzielnic naprawdę trudno zarządzać. Ale akurat ten mechanizm, że każda dzielnica szuka we własnych zasobach przestrzeni do życia dla swoich mieszkańców, ułatwia ograniczenie negatywnych skutków gentryfikacji. W Warszawie niemal w każdej dzielnicy można znaleźć osoby niezamożne, mieszkające w zasobie komunalnym. W wielu miastach Europy Zachodniej po różnych inwestycjach w zapuszczone obszary okazywało się po jakimś czasie, że dotychczasowych mieszkańców już nie stać na życie w nich. My tak nie robimy. Od dawna, co do zasady, nie sprzedajemy mieszkań komunalnych i nie dajemy ich wykupywać – pozostają one w miejskim zasobie.

Tylko czy ci mieszkańcy, których przenosicie z remontowanych kamienic, wracają potem do nich, gdy już są piękne i gotowe do zamieszkania?

Zazwyczaj nie, ale to nie dlatego, że im zabraniamy wrócić. Po prostu ludzie nie chcą się znów przenosić: jak kogoś przeniesiemy np. z ul. Stalowej 33 na Stalową 29 – tylko kilkadziesiąt metrów – to on wcale nie chce potem się z powrotem przeprowadzać, bo to są koszty, jest to uciążliwe, stresujące, a często zdążył się już w nowym miejscu wygodnie urządzić. Najważniejsze, by takie przeprowadzki rzeczywiście były w ramach najbliższej okolicy, by dzieci nadal mogły chodzić do tej samej szkoły, rodzina nadal miała tego samego lekarza, kontakt z tymi samymi znajomymi, te same sklepy dookoła. I to się generalnie udaje. Nie chcemy ludzi wykorzeniać, rzucać w nieznane miejsce, gdzie nikogo nie znają i muszą się zupełnie na nowo urządzać w życiu. A już najlepiej, jakby to działało na zakładkę: gdybyśmy do kamienic, które są wyremontowane, mogli przenosić tych, którzy mieszkają w budynkach, jakie właśnie powinny iść do remontu. To idealny układ, do którego chcemy dążyć.

Widzę, że unikasz tematu gentryfikacji jak ognia. Ale prawda jest taka, że nawet jeśli odremontowane przez was kamienice komunalne nadal zajmują ludzie o mniej zasobnych portfelach, to dzięki temu, że te kamienice już tak nie szpecą okolicy, a do tego powstały obok ciekawe przestrzenie wspólne, do sąsiednich budynków częściej wprowadzają się ludzie młodzi, dobrze zarabiający i ściągający za sobą na Pragę drogie lokale usługowe.

Oczywiście, tak się dzieje, tylko prawdziwy problem byłby wtedy, gdyby oni w ten sposób wypierali dotychczasowych mieszkańców. A około 30 proc. mieszkań na Pradze to mieszkania komunalne, które po remontach nadal pozostają w zasobie miejskim. Może starzy mieszkańcy i nowi mogliby się jeszcze lepiej integrować – o tym możemy dyskutować – ale to się dzieje, np. w ramach MAL-ów – miejsc aktywności lokalnej, czyli wszystkich tych świetlic i klubików, o których wcześniej rozmawialiśmy. W nich spotykają się zarówno ludzie z kamienic komunalnych, jak i prywatnych.

Tyle że to kluby seniora.

Może gdy zajrzymy do nich w ciągu dnia, to faktycznie tak wyglądają, bo przychodzą tam wtedy głównie osoby starsze, ale po godzinach pracy pojawia się w nich coraz więcej ludzi w średnim i młodym wieku. I jeszcze jeden istotny element: w wielu kamienicach miejskich nadal na parterach są lokalne tanie usługi – szewc, krawcowa, tania sprzedaż: warzywniaki, lumpeksy. Generalnie staramy się nie wynajmować przestrzeni bankom czy telekomom – konkursy na najem są często profilowane.

A na konsultacjach społecznych kto się pojawia: starzy czy nowi mieszkańcy?

I jedni, i drudzy. Często łączy ich wspólnota interesów, dyskutują jak równy z równym. Wydaje mi się, że wbrew pozorom nie ma tu żadnych poważnych granic czy różnic. Ci ludzie wcale się nie boją siebie nawzajem, ani nie unikają. Tak się może tylko niektórym wydaje. I jedni, i drudzy chodzą na plac zabaw i ich dzieciaki się normalnie ze sobą bawią. Inna rzecz, że też w ostatnich latach naprawdę wszystkim nam zaczęło się lepiej powodzić. To nie tylko kwestia programu 500+, ale też ludzie zaczęli po prostu wreszcie godnie zarabiać. I to wszystko na pewno ma wpływ na to, że ludzie biedniejsi dziś już nie czują, że jakoś mocno odróżniają się od tych nowych mieszkańców. Mają więcej odwagi, nie czują się wcale gorsi.

Jak po tych siedmiu latach odnajdujesz się w ratuszu? Wcześniej byłeś miejskim aktywistą, pisałeś bloga Strefa Piesza, czyli w pewnym sensie stałeś po drugiej stronie barykady.

Jeśli tak to ująć, to teraz, zajmując się rewitalizacją, jestem trochę pośrodku – między urzędem a mieszkańcami. Jak przyszedłem do ratusza, to jedna z urzędniczek powiedziała o mnie, że jestem pół urzędnikiem, pół człowiekiem – i coś w tym jest (śmiech). Trzeba na pewno pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze, urzędnik pracuje dla dobra publicznego. Ale po drugie, musi działać w ramach prawa i określonych procedur. A w administracji publicznej nie jest tak, że wszystko, czego prawo nie zakazuje, to jest dozwolone. Inaczej: to prawo nakłada obowiązki i zadania na urząd, a to naprawdę spora różnica w podejściu do rozwiązywania problemów. Jeśli ktoś ma nową, ciekawą inicjatywę, to musi sprawdzić, czy można ją zrealizować w naszych ramach prawnych. Nie zawsze jest to wygodne, a czasami jest wręcz mocno niewygodne, szczególnie przy innowacyjnych projektach.

Zostajesz na stanowisku na kolejne lata i kolejny program rewitalizacji?

Dopóki będę widział sens mojej pracy, to tak.

A do kiedy będziesz ten sens widział?

Dopóki będziemy mieć finansowanie na nasze projekty, te projekty będą mieć ręce i nogi, no i będę widział, że dobrze służą mieszkańcom. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale ja na Pradze mieszkam całe życie – nie wyobrażam sobie, żebym mógł ten temat odpuścić. Dlatego też mam poczucie dużej odpowiedzialności za ten program.

Jacek Grunt-Mejer (ur. 1978)

Pełnomocnik prezydenta m.st. Warszawy ds. rewitalizacji, z wykształcenia psycholog, absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Matematyczno-Przyrodniczych UW, autor bloga Strefa Piesza, ekspert współpracujący z Najwyższą Izbą Kontroli, Sejmem, Ministerstwem Rozwoju i Infrastruktury, wykładowca Uniwersytetu SWPS.

– Problem z gentryfikacją byłby wtedy, gdyby młodzi, zamożni ludzie kupujący nowe mieszkania na Prad

– Problem z gentryfikacją byłby wtedy, gdyby młodzi, zamożni ludzie kupujący nowe mieszkania na Pradze wypierali dotychczasowych mieszkańców. A około 30 proc. mieszkań na Pradze to mieszkania komunalne, które po remontach nadal pozostają w zasobie miejskim – tłumaczy Jacek Grunt-Mejer. Na zdjęciu plac gen. Józefa Hallera (Praga-Północ), letni odpoczynek mieszkańców przy tężni solankowej

ZOFIA I MAREK BAZAK/EAST NEWS

Plus Minus: Nie ma chyba bardziej ośmieszonego ostatnio pojęcia niż „rewitalizacja”.

Bo ludzie pod to podciągają mnóstwo rzeczy, które nie mają za wiele wspólnego z rewitalizacją. To pojęcie oznacza wyciąganie pewnego fragmentu miasta ze stanu kryzysowego. Sama przebudowa placu czy ulicy, jeśli nie idą za nią kompleksowe działania na większym obszarze, to nie rewitalizacja. Mimo to w mediach ciągle słyszymy o rewitalizacji kamienicy, a nawet rewitalizacji linii kolejowej. Swoją drogą razem z Hanną Gill-Piątek, która zajmowała się tą kwestią w Łodzi, nawet założyliśmy na Facebooku grupę pod nazwą „Za każde źle użyte słowo »rewitalizacja« bulisz 5 zł”. Niestety, nikt nie wpłaca do naszej skarbonki (śmiech).

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi