Co dokładnie jest istotne?
To, by mieszkańcy nie musieli na konsultacje jeździć do urzędu. Po pierwsze, mało osób na takie urzędowe spotkania przychodzi, bo to nie jest po drodze, i ktoś, kto nie jest jakoś żywo zainteresowany danym tematem, nie przyjdzie. A jak postawi się namiot tuż pod czyimś domem, to zawsze jest po drodze, ewentualnie można niemal w kapciach zejść na dół i choć na chwilę przyjrzeć się projektowi i się wypowiedzieć. I tam, na Frycza Modrzewskiego, przyszli chyba naprawdę wszyscy mieszkańcy.
Jak wygląda taka rozmowa?
Pokazujemy tzw. warunki brzegowe projektu i pytamy, czego oczekują po przebudowie ulicy, jak ta przestrzeń powinna według nich wyglądać, jakie mają potrzeby i jakie obawy. Co ciekawe, mieszkańcy Frycza Modrzewskiego najpierw mówili, że nie chcą żadnych drzew, bo będą im zasłaniać widok z okien. I zamiast drzew chcieli jak najwięcej miejsc parkingowych. My na to zaproponowaliśmy im trochę niższe drzewa, jednocześnie bardziej odsunięte od elewacji, które nie będą im zasłaniać światła i dadzą w zasadzie same plusy. A także rozrysowaliśmy na projekcie połowę mniej miejsc parkingowych, niż na początku sobie życzyli, licząc wraz z nimi, ile tak właściwie mają tu samochodów. Oni to przemyśleli i doszli do wniosku, że to dobre rozwiązanie. Bo nie wspomniałem jeszcze o jednej ważnej rzeczy, czyli jak wcześniej wyglądała ta uliczka.
A jak wyglądała?
Uliczka to w zasadzie za dużo powiedziane, bo to była raczej jedna wielka przestrzeń piachu i błota – od pierzei do pierzei. Złośliwi nazywali ją stawem imienia ulicy Frycza Modrzewskiego, a nie ulicą. Auta grzęzły w koleinach i kałużach, a ludzie musieli nieźle się nakombinować, jak z nich wysiąść i przejść w miarę suchą stopą do domu. To był kompletny substandard. A dziś, po sześciu latach od jej częściowego wybrukowania – bo zamiast wylać tam asfalt, postanowiliśmy położyć kostkę, która po prostu lepiej tam pasuje – i po zasadzeniu zieleni, przestrzeń ta wygląda wciąż bardzo dobrze. Zieleń się trochę rozrosła, nikt jej nie niszczy. Jak rozmawiam czasem z mieszkańcami, to wydają się z niej zadowoleni. Cieszy też to, że powstała tam mała społeczność. To zaszło jakby zupełnie przy okazji. Bo mimo tego, że to jedynie kilka małych kamienic, to przy tych spotkaniach konsultacyjnych mieszkańcy lepiej się poznali.
To może przydałaby się jeszcze jakaś świetlica?
Takie powstają w okolicy. Nie potrzeba dużo przestrzeni, wystarczy nawet 50 m na parterze, które mogą mieć mały potencjał komercyjny, ale aktywni mieszkańcy będą w stanie je fajnie zagospodarować. I już jest miejsce, gdzie można zagrać w planszówkę czy spotkać się w nieco większym gronie i zaplanować wspólne działania, np. w ramach budżetu obywatelskiego. Jeszcze dziesięć lat temu, mam wrażenie, to byłoby dość trudne, bo nasze społeczeństwo było mocno zatomizowane, w pędzie za swoimi prywatnymi sprawami. A dziś to się na szczęście zmienia, bo też łatwiej znaleźć blisko swojego miejsca zamieszkania takie wspólne przestrzenie.
Wszystkie takie działania wychodzą od was?
Niekoniecznie muszą to być działania miasta, bo wielu ludzi bierze sprawy w swoje ręce i samemu ogarnia przestrzeń wspólną. To też jest dla nas, dla miasta, wielka wartość, bo i o to też nam właśnie chodzi. Bardzo mnie cieszy, jak po tym, gdy wyremontujemy gdzieś kamienicę komunalną i wyposażymy ją w windę, obok, już w prywatnej kamienicy, wspólnota również postanawia wyremontować swój budynek i też zamontować windę. Lubię myśleć, że dajemy dobry przykład.
W Warszawie jednak zdecydowanie brakuje mieszkań komunalnych. Dach nad głową też każdy ma sobie załatwić na własną rękę, jak miejsce parkingowe?
Nie, zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych jest zadaniem własnym gminy już od ponad 20 lat. Ustawa o ochronie praw lokatorów i mieszkaniowym zasobie gminy określa, że jeśli ktoś zarabia zbyt mało, by samemu zapewnić sobie dach nad głową, to gmina musi mu w tym pomóc. Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, jak bardzo trudne jest to zadanie, szczególnie w miastach, w których ludzi wciąż dynamicznie przybywa. Teraz dodatkowo mamy jeszcze kryzys uchodźczy, więc jest jeszcze trudniej. Ale na pewno mieszkanie to nie jest zwykły towar rynkowy, jak przez lata wielu próbowało sugerować. Miasta nie mogą zostawić mieszkańców samych z tym problemem. To nie jest Sparta, jesteśmy cywilizowanym krajem.
To jak jest z tymi mieszkaniami komunalnymi w Warszawie?
W ramach programu rewitalizacji od 2015 r. wyremontowaliśmy ponad 50 kamienic. I mowa o remontach generalnych budynków – wiele z nich było w tak opłakanym stanie, że żyło tam dosłownie kilka rodzin, w ostatnich lokalach, które jeszcze jako tako nadawały się do mieszkania. I te rodziny musieliśmy przeprowadzić do innych mieszkań, w zdecydowanej większości w tej samej dzielnicy.
Bo prawo nie pozwala wam przenosić ludzi do innych dzielnic.
To nie jest tak, że nie pozwala – po prostu mało który burmistrz chce przyjąć „obcych” mieszkańców, bo ma wystarczająco dużo potrzebujących „swoich”. Przeprowadzki między dzielnicami to są wyjątkowe sytuacje – najczęściej powiązane z zagrożeniem zawalenia się budynku i szukania miejsca w tempie ekspresowym. O nieszczęsnej ustawie o ustroju miasta stołecznego Warszawy można powiedzieć wiele złego, bo miastem podzielonym na 18 dzielnic naprawdę trudno zarządzać. Ale akurat ten mechanizm, że każda dzielnica szuka we własnych zasobach przestrzeni do życia dla swoich mieszkańców, ułatwia ograniczenie negatywnych skutków gentryfikacji. W Warszawie niemal w każdej dzielnicy można znaleźć osoby niezamożne, mieszkające w zasobie komunalnym. W wielu miastach Europy Zachodniej po różnych inwestycjach w zapuszczone obszary okazywało się po jakimś czasie, że dotychczasowych mieszkańców już nie stać na życie w nich. My tak nie robimy. Od dawna, co do zasady, nie sprzedajemy mieszkań komunalnych i nie dajemy ich wykupywać – pozostają one w miejskim zasobie.
Tylko czy ci mieszkańcy, których przenosicie z remontowanych kamienic, wracają potem do nich, gdy już są piękne i gotowe do zamieszkania?
Zazwyczaj nie, ale to nie dlatego, że im zabraniamy wrócić. Po prostu ludzie nie chcą się znów przenosić: jak kogoś przeniesiemy np. z ul. Stalowej 33 na Stalową 29 – tylko kilkadziesiąt metrów – to on wcale nie chce potem się z powrotem przeprowadzać, bo to są koszty, jest to uciążliwe, stresujące, a często zdążył się już w nowym miejscu wygodnie urządzić. Najważniejsze, by takie przeprowadzki rzeczywiście były w ramach najbliższej okolicy, by dzieci nadal mogły chodzić do tej samej szkoły, rodzina nadal miała tego samego lekarza, kontakt z tymi samymi znajomymi, te same sklepy dookoła. I to się generalnie udaje. Nie chcemy ludzi wykorzeniać, rzucać w nieznane miejsce, gdzie nikogo nie znają i muszą się zupełnie na nowo urządzać w życiu. A już najlepiej, jakby to działało na zakładkę: gdybyśmy do kamienic, które są wyremontowane, mogli przenosić tych, którzy mieszkają w budynkach, jakie właśnie powinny iść do remontu. To idealny układ, do którego chcemy dążyć.
Widzę, że unikasz tematu gentryfikacji jak ognia. Ale prawda jest taka, że nawet jeśli odremontowane przez was kamienice komunalne nadal zajmują ludzie o mniej zasobnych portfelach, to dzięki temu, że te kamienice już tak nie szpecą okolicy, a do tego powstały obok ciekawe przestrzenie wspólne, do sąsiednich budynków częściej wprowadzają się ludzie młodzi, dobrze zarabiający i ściągający za sobą na Pragę drogie lokale usługowe.
Oczywiście, tak się dzieje, tylko prawdziwy problem byłby wtedy, gdyby oni w ten sposób wypierali dotychczasowych mieszkańców. A około 30 proc. mieszkań na Pradze to mieszkania komunalne, które po remontach nadal pozostają w zasobie miejskim. Może starzy mieszkańcy i nowi mogliby się jeszcze lepiej integrować – o tym możemy dyskutować – ale to się dzieje, np. w ramach MAL-ów – miejsc aktywności lokalnej, czyli wszystkich tych świetlic i klubików, o których wcześniej rozmawialiśmy. W nich spotykają się zarówno ludzie z kamienic komunalnych, jak i prywatnych.
Tyle że to kluby seniora.
Może gdy zajrzymy do nich w ciągu dnia, to faktycznie tak wyglądają, bo przychodzą tam wtedy głównie osoby starsze, ale po godzinach pracy pojawia się w nich coraz więcej ludzi w średnim i młodym wieku. I jeszcze jeden istotny element: w wielu kamienicach miejskich nadal na parterach są lokalne tanie usługi – szewc, krawcowa, tania sprzedaż: warzywniaki, lumpeksy. Generalnie staramy się nie wynajmować przestrzeni bankom czy telekomom – konkursy na najem są często profilowane.
A na konsultacjach społecznych kto się pojawia: starzy czy nowi mieszkańcy?
I jedni, i drudzy. Często łączy ich wspólnota interesów, dyskutują jak równy z równym. Wydaje mi się, że wbrew pozorom nie ma tu żadnych poważnych granic czy różnic. Ci ludzie wcale się nie boją siebie nawzajem, ani nie unikają. Tak się może tylko niektórym wydaje. I jedni, i drudzy chodzą na plac zabaw i ich dzieciaki się normalnie ze sobą bawią. Inna rzecz, że też w ostatnich latach naprawdę wszystkim nam zaczęło się lepiej powodzić. To nie tylko kwestia programu 500+, ale też ludzie zaczęli po prostu wreszcie godnie zarabiać. I to wszystko na pewno ma wpływ na to, że ludzie biedniejsi dziś już nie czują, że jakoś mocno odróżniają się od tych nowych mieszkańców. Mają więcej odwagi, nie czują się wcale gorsi.
Jak po tych siedmiu latach odnajdujesz się w ratuszu? Wcześniej byłeś miejskim aktywistą, pisałeś bloga Strefa Piesza, czyli w pewnym sensie stałeś po drugiej stronie barykady.
Jeśli tak to ująć, to teraz, zajmując się rewitalizacją, jestem trochę pośrodku – między urzędem a mieszkańcami. Jak przyszedłem do ratusza, to jedna z urzędniczek powiedziała o mnie, że jestem pół urzędnikiem, pół człowiekiem – i coś w tym jest (śmiech). Trzeba na pewno pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze, urzędnik pracuje dla dobra publicznego. Ale po drugie, musi działać w ramach prawa i określonych procedur. A w administracji publicznej nie jest tak, że wszystko, czego prawo nie zakazuje, to jest dozwolone. Inaczej: to prawo nakłada obowiązki i zadania na urząd, a to naprawdę spora różnica w podejściu do rozwiązywania problemów. Jeśli ktoś ma nową, ciekawą inicjatywę, to musi sprawdzić, czy można ją zrealizować w naszych ramach prawnych. Nie zawsze jest to wygodne, a czasami jest wręcz mocno niewygodne, szczególnie przy innowacyjnych projektach.
Zostajesz na stanowisku na kolejne lata i kolejny program rewitalizacji?
Dopóki będę widział sens mojej pracy, to tak.
A do kiedy będziesz ten sens widział?
Dopóki będziemy mieć finansowanie na nasze projekty, te projekty będą mieć ręce i nogi, no i będę widział, że dobrze służą mieszkańcom. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale ja na Pradze mieszkam całe życie – nie wyobrażam sobie, żebym mógł ten temat odpuścić. Dlatego też mam poczucie dużej odpowiedzialności za ten program.
Jacek Grunt-Mejer (ur. 1978)
Pełnomocnik prezydenta m.st. Warszawy ds. rewitalizacji, z wykształcenia psycholog, absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Matematyczno-Przyrodniczych UW, autor bloga Strefa Piesza, ekspert współpracujący z Najwyższą Izbą Kontroli, Sejmem, Ministerstwem Rozwoju i Infrastruktury, wykładowca Uniwersytetu SWPS.
– Problem z gentryfikacją byłby wtedy, gdyby młodzi, zamożni ludzie kupujący nowe mieszkania na Pradze wypierali dotychczasowych mieszkańców. A około 30 proc. mieszkań na Pradze to mieszkania komunalne, które po remontach nadal pozostają w zasobie miejskim – tłumaczy Jacek Grunt-Mejer. Na zdjęciu plac gen. Józefa Hallera (Praga-Północ), letni odpoczynek mieszkańców przy tężni solankowej
Foto: ZOFIA I MAREK BAZAK/EAST NEWS