Podejrzany status autorytetów

Współczesny, demokratyczny lud, wyzwolił się od potrzeby autorytetu. Sam dla siebie jest kapłanem i profesorem etyki. Wszelki autorytet, z jego poradami i głoszonymi zasadami, to dla niego irytujące, ograniczające wolność obciążenie.

Aktualizacja: 20.03.2022 15:38 Publikacja: 11.03.2022 16:00

O kardynale Henryku Gulbinowiczu trudno powiedzieć, że to autorytet, który zdradził. O sposobie, w j

O kardynale Henryku Gulbinowiczu trudno powiedzieć, że to autorytet, który zdradził. O sposobie, w jaki miałby tego dokonać, nic pewnego nie wiemy

Foto: ZUMA Press/forum, Piotr Twardysko-Wierzbicki

Do napisania tego tekstu zainspirował mnie Jakub Kowalski artykułem „Czarne owce" („Plus Minus", 16–17 października 2021 r.). I wizyta na grobie kardynała Henryka Gulbinowicza w dzień Wszystkich Świętych, na cmentarzu komunalnym w Olsztynie, na Świętej Warmii, gdzie został anonimowo pochowany w grobie rodzinnym obok matki i ojca.

Jakub Kowalski zajął się sprawą upadłych autorytetów polskiego Kościoła i losem ich zawiedzionych owieczek. Problem ilustrują historie ojca Macieja Zięby, Jeana Vaniera, twórcy wspólnot religijnych Arka oraz Wiara i Życie, prof. Tomasza Węcławskiego, Stanisława Obirka i Tadeusza Bartosia. Przypadki skrajnie różne, o różnym ciężarze gatunkowym, których jedynym wspólnym mianownikiem jest „grono zawiedzionych uczniów". Nie zamierzam wprost odnosić się do tekstu Jakuba Kowalskiego, zwłaszcza że przytoczone przez niego słowa Chrystusa z Ewangelii św. Mateusza: „Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie", to nie tylko pociecha, ale jasna wskazówka dla tych, którzy z autorytetów próbują czynić idoli.

Czytaj więcej

Adam Traczyk: Niemiecka polityka wobec Rosji zbankrutowała

Oskarżony kardynał

Na liście „czarnych owiec" Jakuba Kowalskiego nie znalazł się kard. Henryk Gulbinowicz. Bo choć listę zawiedzionych można tu ciągnąć w nieskończoność, to o wiele ważniejsze wydaje się pytanie, kto zawiódł.

Na pozór odpowiedź wydaje się prosta. W komunikacie nuncjatury czytamy, że watykańskie śledztwo dotyczyło „wysuwanych pod adresem kardynała oskarżeń oraz innych zarzutów dotyczących przeszłości". Włoski dziennik „L'Osservatore Romano" doprecyzował, że chodziło o czyny homoseksualne i współpracę z SB. Problem w tym, że jedyne znane oskarżenie wobec kard. Gulbinowicza pochodzi od Karola Chuma, zdeklarowanego homoseksualisty, który miał być raz molestowany przez kardynała w 1990 r. jako 16-letni uczeń legnickiego seminarium, z którego następnie uciekł.

Dalsze losy Chuma to ciąg kryminalnych zdarzeń. Wielokrotnie skazywany za oszustwa, wyłudzenia, kradzieże. W 2013 roku skazany za posiadanie materiałów pornograficznych z dziećmi poniżej 15 lat. To wszystko, co my, zwykli członkowie Kościoła, uprawnieni do własnego osądu postępowania kardynała, wiemy na temat homoseksualnego wątku wysuwanych pod jego adresem oskarżeń.

Sprawy trwających od 1969 do 1985 roku spotkań kardynała Gulbinowicza z wysokimi rangą funkcjonariuszami Departamentu IV MSW nie da się przedstawić w tak krótkich słowach. Dość powiedzieć, że pomimo tak długiego czasu SB nigdy nie traktowała rektora seminarium, biskupa, a następnie kardynała, jak tajnego współpracownika i jako taki nie został nigdy zarejestrowany. W tym samym czasie, z powodu swojego zaangażowania w poparcie opozycji, był intensywnie inwigilowany i rozpracowywany. Mówiąc najkrócej, podstawowym celem „gry", jaką prowadził świadomie, choć z inicjatywy SB, kardynał Gulbinowicz, była kwestia budownictwa sakralnego, a więc pozwolenia na budowę kościołów i kaplic. Można przypuszczać, że chodziło także o maskowanie działalności kardynała związanej z ewangelizacją terenów za wschodnią granicą.

Celem rozmów z kardynałem, zgodnie z wytycznymi Departamentu IV MSW, miała być „lojalizacja" biskupów i duchowieństwa, tak, by osiągnąć neutralizację polityczną Kościoła oraz „zepchnięcie go z pozycji opozycji wobec socjalizmu". Wielokrotnie składane podczas rozmów przez kardynała deklaracje lojalności wobec państwa polskiego mogłyby świadczyć, że zamiar się powiódł. Lecz jak to widzieli sami zainteresowani, można przeczytać w charakterystyce z 1988 r. opracowanej w MSW: „należy do grona przedstawicieli hierarchii, którzy opowiadają się za utrzymaniem sztywnej linii politycznej wobec państwa. W tej mierze przyłącza się do krytycznej opinii o polityce obecnego prymasa. W kontaktach z władzami stara się osiągnąć korzyści dla Kościoła i diecezji. Część jego wystąpień publicznych zawiera negatywne oceny społeczno-polityczne. (...) Aktualnie kierując komisją episkopatu do spraw Duszpasterstwa Ludzi Pracy, dopuszcza w działalności tych duszpasterstw do uzewnętrznienia zaangażowań pozareligijnych, stanowiących kontynuację idei b. Solidarności".

Oczywiście, ryzyko prowadzenia takiej samodzielnej gry z aparatem bezpieczeństwa było ogromne, a rezultaty dla ulegających takiej pokusie często opłakane. Nie wiadomo także, czy o spotkaniach był informowany prymas Stefan Wyszyński. Jednak nic bardziej fałszywie nie może zabrzmieć, jak zastosowany wobec kardynała ostracyzm i dotkliwe kary ze strony Kościoła, tego samego, który lustrację swoich kapłanów zamiótł pod dywan.

Nie ulega wątpliwości, że należne ze strony katolików zaufanie do Stolicy Apostolskiej, ich wiara w istnienie mocnych dowodów, adekwatnych do nałożonych kar, zostało wystawione na ciężką próbę. Nic dziwnego, że byli działacze wrocławskiej Solidarności, na czele z tymi, którzy niegdyś powierzyli kardynałowi 80 milionów, podpisali list w jego obronie. „Kościół musi być wzorem uczciwości osądu i transparentności dla wydawanych wyroków i w tym duchu rodzi się wielka potrzeba tej przejrzystości wobec dokonanego osądu osoby długoletniego pasterza archidiecezji wrocławskiej" – mówił ks. Andrzej Dziełak, wieloletni współpracownik ks. Aleksandra Zienkiewicza, legendarnego duszpasterza akademickiego, a także osobisty sekretarz kard. Gulbinowicza.

Pokolenie Solidarności, do którego sam się zaliczam, zostało odarte z wielu, zbyt wielu pewników i pozbawione tak wielu autorytetów, że trudno przejść do porządku dziennego nad przypadkiem, który budzi tak wiele wątpliwości.

Oba wątki, współpracy z bezpieką i molestowania, są tak materialnie wątłe, że moim zdaniem nieprzypadkowo je zespolono. Miały się wzajemnie wzmacniać, choć służyć różnym celom. Zarzut współpracy z bezpieką sprawia wrażenie zasłony dymnej, która miała zamknąć usta ewentualnym obrońcom dobrego imienia kardynała w Polsce, zwłaszcza z kręgów dawnej opozycji. I w dużej mierze to się udało.

Przepis na katastrofę

Gdy rozmawiamy o autorytetach, a raczej o ich zupełnym zaniku w sferze publicznej, to dotykamy kwestii fundamentalnej dla źródeł naszej cywilizacji i jej dzisiejszego obrazu. Potwierdzeniem tej diagnozy są mocne słowa red. Bogusława Chraboty, który we wstępniaku do tego samego numeru „Plusa Minusa tak" spuentował problem: „Taki jest już nasz świat. Popękany i nie do sklejenia. Trzeba nauczyć się w nim żyć. Tylko czy jest po co? Czy w ogóle warto?".

Gorycz, jaka płynie z tych ostatnich pytań, nie jest odosobniona. Chaos i brak stałych punktów oparcia powoduje, że wiele osób z pokolenia Solidarności mówi dzisiaj o braku zrozumienia i więzi z obecnym światem. Politycznym celem, do którego siłą rzeczy zmierzał opór wobec komunistycznej władzy, w naturalny sposób była zachodnia demokracja. Ale symbolika Solidarności odwoływała się do fundamentu opartego na nierozłącznej trójcy religii, autorytetu i tradycji. Filarach potęgi starożytnego Rzymu, których uznanie i nadanie im nowej chrześcijańskiej treści pozwoliło Kościołowi na zbudowanie na gruzach upadającego cesarstwa systemu o niezwykłej trwałości.

Ilu z nas zdawało sobie w 1989 r. sprawę, że witając się z liberalną demokracją, stajemy w rozkroku, którego nie da się utrzymać? Że w „lepszym świecie" autorytet ma status z góry podejrzany, a każda próba jego zaistnienia będzie tropiona z całą zajadłością? Śmiem twierdzić, że nieliczni, a i dzisiaj grono tych, do których to dotarło, którzy przestali żyć złudzeniami, nie jest przesadnie rozległe.

Według niemieckiego historyka i prawnika Theodora Mommsena autorytet jest „czymś więcej niż poradą i mniej niż rozkazem; jest to porada, której nie można zignorować bez obaw". Tak rozumiany autorytet, wobec którego nie można przejść obojętnie, niezbędny jest zdaniem Mommsena ludowi, którego „wola i uczynki – tak jak wola i postępki dzieci – są narażone na błędy i omyłki". Problem w tym, że współczesny, demokratyczny lud, wyzwolił się od potrzeby autorytetu. Sam dla siebie jest kapłanem i profesorem etyki. Proces powolnego przebóstwienia człowieka i kształtowania jego obecnego, demokratycznego oblicza, rozpoczęło zakwestionowanie przez Lutra autorytetu Kościoła i odwołanie się do nieskrępowanego osądu jednostki w sprawach wiary. Dzisiaj wszelki autorytet z jego poradami i głoszonymi zasadami to dla niego irytujące, ograniczające wolność obciążenie.

Nadzieja, że w 1989 r. złapaliśmy Pana Boga za nogi, oddzielała nas od tego, co zostawiliśmy za sobą. Dziś niektóre skojarzenia powracają z zadziwiającą natarczywością. Na przykład gdy jeden z bohaterów często emitowanego filmu „Dom", którego akcja toczy się za „demokracji ludowej", mówi: „Miarą naszych czasów jest wysokość cokołu, na jaki wdrapał się cham, któremu wydaje się, że jest pomnikiem". Na progu III RP myśleliśmy, że z tym koniec, że teraz będzie inaczej. No i jest. Bo tamten cham miał świadomość, że stoi na cokole siłą władzy, a nie własnych przymiotów. Ale nie miał łatwo, bo rzeczywistość szybko weryfikowała jego prawdziwe oblicze. Z chamem obecnym jest dokładnie odwrotnie. On nie potrzebuje nobilitacji władzy, bo pomnik wystawił sobie sam i zazdrośnie go w sobie pielęgnuje. Dyskomfortu wychodzenia na agorę praktykować nie musi, bo piewcy demokracji bezpośredniej zapewnili mu komfort wirtualnej anonimowości.

Zatem albo znaleźliśmy receptę na „nowy wspaniały świat", zdolny funkcjonować na nowych warunkach bez ciężaru autorytetu, tradycji i religii, bez potrzeby uzasadniania samego siebie, albo to przepis na katastrofę w pięknych okolicznościach konsumpcji i cyfrowej lekkości bytu.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Grzechy Zachodu to sojusznik Rosji

Kto naprawdę zdradził?

Bezradność wobec masowego odrzucenia potrzeby obecności autorytetu czy religijności jest dojmująca, ale wytłumaczalna w kategoriach logiki systemu, w jakim żyjemy. Rzymski autorytet senatu, zastąpiony autorytetem Kościoła, nie znalazł w liberalnej demokracji systemowej ciągłości.

Echem rzymskiego senatu miały być wybierane w wyborach powszechnych „izby rozsądku", ale stały się odbiciem woli partii politycznych, albo w ogóle z nich zrezygnowano.

Dla trwałej obecności autorytetów w życiu publicznym niezbędna jest budząca respekt i szacunek społeczna i polityczna hierarchia. Ustroje ludowładcze z natury takiej struktury nie tolerują. Stąd, pomimo formalnego oddzielenia państwa od Kościoła, nieustająca presja na jego demokratyzację.

Ten atak, to potwierdzenie szczególnej wartości Kościoła jako struktury hierarchicznej, przechowującej depozyt religii, autorytetu i tradycji. Problem w tym, że przenikanie do Kościoła aksjologicznej substancji współczesnego świata wpływa nie tylko na jego odbiór zewnętrzny, ale także na sposób postrzegania samego siebie. I właśnie ta, szczególnie niepokojąca, wewnętrzna ewolucja, dała o sobie znać w sprawie kardynała Henryka Gulbinowicza.

O kardynale trudno powiedzieć, że był to autorytet, który zdradził. Z prostego powodu: o sposobie, w jaki miałby tego dokonać, nic pewnego nie wiemy. Mamy zaufać, że były podstawy do takiego postępowania oraz powody do obłożenia jego szczegółów tajemnicą. Pewne natomiast jest tylko to, że jego autorytet został zniszczony z poruszającą konsekwencją. Tak daleko idącą, że dokonano tego w czasie, kiedy już z przyczyn zdrowotnych nie mógł się bronić. Co nie tylko z powodów moralnych, ale także prawnokanonicznych budzi poważne wątpliwości.

I to w tej sprawie najbardziej niepokoi. To czyni ją wyjątkową. Drogowskazy nie muszą podążać za własnym wskazaniem, ale ci, którzy je stawiają, zawodzić nie mogą. Gdy Kościół abdykuje z roli strażnika autorytetu, porzuca rolę jego naturalnego obrońcy i staje się jego prześladowcą, to kruszą się ostatnie fundamenty wiary w sens tego świata.

Kierunek, w jakim poszła nasza cywilizacja, spowodował zmianę znaczenia albo wręcz zanik wielu fundamentalnych niegdyś pojęć. Choćby słowo honor. Kiedyś żywy wzorzec godności własnej i właściwego sposobu postępowania, dzisiaj to pojęciowy relikt, z którym nie wiadomo co zrobić. Od czasu do czasu przywoływany, głównie w sensie historycznym, ale bez praktycznego zastosowania. Podobny proces dotyczy autorytetu. Tęsknoty za nim nie da się do końca wyeliminować, więc zastąpiono ją ad hoc kreowanymi „autorytetami" celebrycko-kulturowego świata masowej rozrywki.

Kościół, dzięki zachowaniu ciągłości tradycji, to być może ostatni depozytariusz właściwego rozumienia, ale przede wszystkim ciągle żywego istnienia autorytetu w świecie. Dlatego bardzo chciałbym, aby tak pozostało.

Czytaj więcej

Jurij Andruchowycz: Zachód wreszcie przyznal nam rację, ale cena jest tragiczna

Autor jest prezesem Fundacji Debata, wydawcy miesięcznika „Debata"

Do napisania tego tekstu zainspirował mnie Jakub Kowalski artykułem „Czarne owce" („Plus Minus", 16–17 października 2021 r.). I wizyta na grobie kardynała Henryka Gulbinowicza w dzień Wszystkich Świętych, na cmentarzu komunalnym w Olsztynie, na Świętej Warmii, gdzie został anonimowo pochowany w grobie rodzinnym obok matki i ojca.

Jakub Kowalski zajął się sprawą upadłych autorytetów polskiego Kościoła i losem ich zawiedzionych owieczek. Problem ilustrują historie ojca Macieja Zięby, Jeana Vaniera, twórcy wspólnot religijnych Arka oraz Wiara i Życie, prof. Tomasza Węcławskiego, Stanisława Obirka i Tadeusza Bartosia. Przypadki skrajnie różne, o różnym ciężarze gatunkowym, których jedynym wspólnym mianownikiem jest „grono zawiedzionych uczniów". Nie zamierzam wprost odnosić się do tekstu Jakuba Kowalskiego, zwłaszcza że przytoczone przez niego słowa Chrystusa z Ewangelii św. Mateusza: „Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie", to nie tylko pociecha, ale jasna wskazówka dla tych, którzy z autorytetów próbują czynić idoli.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi