Adam Traczyk: Niemiecka polityka wobec Rosji zbankrutowała

Merkel przekonywała świat, że Niemcy nie będą wydawać więcej na Bundeswehrę, bo taki jest w kraju konsensus społeczny. A teraz nagle okazało się to możliwe, więc trudno nie pytać o styl dotychczasowego przywództwa politycznego - mówi Adam Traczyk, ekspert Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej.

Aktualizacja: 20.03.2022 15:37 Publikacja: 11.03.2022 16:00

Adam Traczyk: Niemiecka polityka wobec Rosji zbankrutowała

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: „Rosja straciła Niemcy"?

Zdecydowanie, i to straciła na pewno na dłuższy czas. Po takim szoku Niemcom trudno będzie wrócić na stare tory.

Dla mnie dość szokujące były jednak słowa Radosława Sikorskiego, bo nie przypominam sobie, by przyznawał on wcześniej otwarcie, że Rosja ma Niemcy...

Bo musimy zachować umiar. Nigdy nie było tak, że niemiecka polityka siedziała w kieszeni u rosyjskich oligarchów, a Władimir Putin dzwonił do Berlina i dostawał, co tylko sobie zażyczył. A już szczególnie w ostatnich latach, gdy po aneksji Krymu i agresji Rosji na wschodnią Ukrainę nastał naprawdę zły okres w relacjach niemiecko-rosyjskich i Niemcy w otwarty sposób to komunikowały. Tym bardziej że poza zachwianiem porządku bezpieczeństwa na Wschodzie mieliśmy też mnóstwo pomniejszych wydarzeń, które odbiły się głośnym echem, jak np. otrucia rosyjskich opozycjonistów czy zlecone przez Kreml zabójstwo byłego czeczeńskiego bojownika w Berlinie.

Czytaj więcej

Ukraina w ogniu. Wspólnie zwyciężymy?

Niemieccy politycy może i z trudem, ale jednak to wszystko przełykali.

Tak, bo koniec końców w Niemczech panowało przeświadczenie, że Rosja jest co prawda inna niż my na Zachodzie – czasami wroga, czasami trudna, ale jednak w jakimś sensie racjonalna, do pewnego stopnia przewidywalna. Nawet jeśli łamała niektóre zasady, to robiła to w sposób, który można było sobie w dość logiczny sposób wytłumaczyć. I Niemcy sobie te występki racjonalizowali, koszty amortyzowali, a potem – po kilku tygodniach oburzenia – przechodzili nad nimi do porządku dziennego, bo był biznes do zrobienia.

A teraz?

Teraz stało się coś, co już nie mieści się w niemieckiej wyobraźni – dzisiejsze zachowanie Rosji wykroczyło poza ramy tego, co Niemcy są w stanie sobie zracjonalizować. I nawet widać, że rosyjska propaganda na dobrą sprawę odpuściła próby tłumaczenia Niemcom, co robi Kreml. Po wcześniejszych wydarzeniach, nawet po aneksji Krymu, propaganda Moskwy w jakiś sposób była obecna w niemieckim dyskursie, a dziś ucichła. Russlandversteher, czyli rosyjscy lobbyści, choć całkowicie nie zniknęli, wylądowali na marginesie.

A Putin nie pisze już artykułów do tamtejszych gazet.

I nie tylko dlatego, że nikt by ich dziś nie opublikował – po prostu, jak to się w Niemczech mówi, takie artykuły „trafiłyby na głuche uszy" – nikt by już ich nie łyknął. Otwarta agresja na Ukrainę jest tak głębokim pogwałceniem wszystkiego, co dla Niemców jest ważne, na tak fundamentalnym poziomie, że dogmaty, które dotychczas determinowały politykę wobec Rosji, zostały unieważnione.

Premier Morawiecki przemówił kanclerzowi Scholzowi do rozsądku?

Wiem, że chcielibyśmy uważać, że tak właśnie było, i nie ma wątpliwości, że presja Polski i pozostałych krajów naszego regionu miała znaczenie, ale na pewno dużo większą wagę miały jednak naciski ze strony Waszyngtonu. W końcu amerykańska presja trwała na dobrą sprawę od ponad trzech dekad, gdy na chwilę przed upadkiem muru berlińskiego prezydent George Bush senior zaproponował Niemcom „partnerstwo w przywództwie". Amerykanie konsekwentnie sygnalizowali Berlinowi, że oczekują, by ten wziął większą odpowiedzialność za bezpieczeństwo w regionie, za utrzymanie liberalnego porządku w naszej części świata. Na finiszu popłaciła też strategia Joe Bidena, który w przeciwieństwie do Trumpa, zamiast wywierać maksymalną presję, odpuścił trochę Niemcom – pokazał im, że Amerykanie są gotowi na pewne kompromisy.

Powiedzmy wprost: gdy na początku grudnia Putin już gromadził wojska wzdłuż ukraińskiej granicy, a amerykański wywiad informował o tym zachodnich sojuszników, Biden, ku zaskoczeniu wszystkich, wycofał się z kolejnych sankcji na Nord Stream 2.

To dało Berlinowi pole manewru i pewne poczucie sprawczości, a Niemcy nie lubią być stawiani pod ścianą i wolą podejmować decyzje samodzielnie. Albo inaczej: wolą pokazywać światu, że podejmują decyzje samodzielnie. I w końcu to kanclerz Scholz mógł – pozornie z własnej nieprzymuszonej woli – ogłosić, że NS2 przechodzi do historii.

Nie no, czekaj – ogłosił, że Niemcy zawieszają ten projekt, a nie, że rezygnują z niego już ostatecznie.

Ale chwilę później dobiły go amerykańskie sankcje. Rura leży sobie na dnie, ale trudno wyobrazić sobie, co musiałoby się wydarzyć, żeby NS2 zmartwychwstał.

Obok leży rura Nord Stream 1 – i nią gaz płynie sobie wciąż spokojnie.

Płynie, podobnie jak wszystkimi innymi rosyjskimi gazociągami, które przechodzą m.in. przez Turcję, Polskę, ale też i Ukrainę.

I będzie płynął, bo nie wszystkie rosyjskie banki zostały odcięte od sytemu SWIFT, by Europa nadal mogła płacić im za surowce.

To prawda, i to efekt niemieckiego stanowiska – Berlin bardzo starał się wykroić ten kawałek z sankcyjnego tortu, by nadal móc sprowadzać gaz, ropę i węgiel, argumentując, że surowców nie da się zastąpić z dnia na dzień. Jednocześnie Niemcy szykują się jednak do strategicznego uniezależnienia się od rosyjskich surowców, przyśpieszają rozwój odnawialnych źródeł energii, zapadła decyzja o budowie dwóch gazoportów. Berlin dołożył też starań, by inne sankcje były dla Rosji jak najbardziej dotkliwe. To z jego wydatnym udziałem opracowano mechanizm sankcyjny uderzający w rosyjski bank centralny, czego koszty ponosi wyłącznie Rosja, a Zachód w żaden sposób nie dostaje rykoszetem.

Niemcy mają już tak zły PR, że nikt nawet nie zauważa tych dobrych ruchów. Od kiedy z początku kręciły w sprawie sankcji, wszyscy doszukują się u nich tylko złych intencji.

Strasznie kręciły z początku, to prawda – ale problem Berlina z wyjaśnianiem swojej polityki nie wynikał tylko z kiepskiego PR-u, ale tego, że nie wszystko da się przykryć PR-em. Niemiecka polityka wobec Rosji najzwyczajniej zbankrutowała, a szerzej patrząc – cała polityka bezpieczeństwa nadawała się do rewizji. Ten kryzys wizerunkowy był skutkiem tego, że obecny rząd musiał nie tylko przełamać własne ograniczenia, ale i wygrzebać się z dołka, który wykopała Angela Merkel. Dziś te rachunki trzeba wyrównać i mozolnie odbudowywać utracone zaufanie.

Czytaj więcej

Wielki powrót pisma obrazkowego

Tak myślałem, że jako wychowanek socjaldemokratycznej Fundacji Eberta zrzucisz wszystko na tę straszną Angelę Merkel.

Nie, absolutnie – polityka wobec Rosji była elementem ogólnoniemieckiego konsensusu, który kanclerz Merkel spinała. Przez 12 z 16 lat swoich rządów stała na czele wielkiej koalicji CDU/CSU i SPD, a socjaldemokratyczny wicekanclerz Sigmar Gabriel był najgorętszym orędownikiem Nord Stream 2. Także Olaf Scholz jako wicekanclerz wspierał ugodowy kurs wobec Rosji. Nie wspominam już nawet o Manueli Schwesig, socjaldemokratycznej premierce Meklemburgii-Pomorza Przedniego, która stawała na głowie, aby pomóc Gazpromowi ominąć amerykańskie sankcje. Prawie cała niemiecka elita polityczna naiwnie wierzyła, że powiązania gospodarcze pozwolą tak związać Moskwę z Zachodem, że wykluczą zasadnicze konflikty. Zupełnie jakby zachłyśnięto się opacznie zrozumianymi tezami Francisa Fukuyamy przedstawionymi w „Końcu historii". Ale na tym właśnie polega tragedia książek, które mają chwytliwy tytuł, a nikt ich nie czyta w całości (śmiech).

Ale że będziesz bronił liberalnych myślicieli, to się nie spodziewałem.

Jeśli chodzi o teorię stosunków międzynarodowych, to jestem liberałem. Wierzę, że relacje między państwami nie są grą o sumie zerowej, a pokojowa współpraca opłaca się wszystkim. Problem w tym, że nie wszyscy są tego zdania (śmiech). Niestety, Niemcy naiwnie uznali, że teraz wszyscy będą takimi liberałami, a jak ktoś jeszcze nim nie jest, to tylko kwestia czasu, aż nim się stanie – globalna rywalizacja szybko miała się skończyć. Ale to nie była jedyna idea, którą Niemcy zniekształcili w karykaturalny wręcz sposób i jednocześnie uczynili podstawą swojej polityki wobec Rosji. Kolejną była Ostpolitik sformułowana przez socjaldemokratycznego kanclerza Willy'ego Brandta na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Opierała się na koncepcji „zmiany poprzez zbliżenie" i nawiązaniu bliższych relacji ze Związkiem Radzieckim i całym blokiem wschodnim, w tym także z Polską Republiką Ludową. Tylko musimy pamiętać, że to była polityka prowadzona w zupełnie innych warunkach, gdy tej odwilży chcieli wszyscy – i cały Zachód, w tym Stany Zjednoczone rozpoczynające z Moskwą rozmowy w sprawie kontroli zbrojeń, i sam tzw. blok wschodni, w tym Edward Gierek, który potrzebował zachodnich kredytów.

I to zbliżenie miało także wymiar wewnątrzniemiecki.

Tak, to był krok nawet jeżeli nie do zjednoczenia Niemiec, to na pewno do normalizacji relacji między RFN i NRD. Tylko że Ostpolitik nie była naiwna i została szybko zrewidowana, kiedy zmieniły się warunki. Kolejny kanclerz, też socjaldemokratyczny, Helmut Schmidt, był jednym z pierwszych polityków, którzy dostrzegli problem w tym, że Związek Radziecki modernizuje swój arsenał jądrowy – i wezwał cały Zachód do zbrojeń. Polityka niemiecka zaczęła być dwutorowa: prezentowano gotowość do dialogu, ale i RFN wspólnie z Zachodem przygotowywała się na konfrontację, a sam Schmidt był gotowy ponieść polityczne koszty tej zmiany kursu.

Właśnie, a po 2014 r. i aneksji Krymu korekta niemieckiej polityki wobec Rosji była zbyt mała, co zresztą widzą dziś już sami Niemcy.

Bo zabrakło mądrego i odważnego przywództwa.

Czyli jednak – zła Angela...

Kanclerz Merkel była bardzo dobrą liderką na okres pokoju, bo zapewniła wewnętrzną stabilizację, której Niemcy oczekiwali. Do tego pozwoliła im cieszyć się beztroskim życiem, odgradzając ich od skutków zewnętrznych kryzysów, którymi sprawnie zarządzała, choć nigdy nie rozwiązywała do końca. To zresztą historyczna prawidłowość, że chadeccy przywódcy konserwują, stabilizują Niemcy, tak jak Konrad Adenauer po II wojnie światowej, gdy trzeba było zlepić na nowo postnazistowskie społeczeństwo. Oczywiście, zlepić ogromnym kosztem, bo w ekspresowym tempie zamknięto powojenne rozliczenia – jak tylko Amerykanie przekazali Niemcom władzę, skończyła się denazyfikacja. Ale to chadeckie konserwowanie miało swoje granice – w końcu państwo i społeczeństwo popadały w marazm i stagnację. I wtedy zawsze przychodził kanclerz socjaldemokratyczny, który dawał impuls do zmian.

I jako znawca niemieckiej polityki oczywiście spodziewałeś się takich zmian.

Aż takich nie (śmiech). Chyba wszyscy, nawet najwięksi optymiści, są zaskoczeni. Pod koniec rządów Angeli Merkel czuć było już zastój, więc Olaf Scholz szedł do urzędu kanclerskiego z planem pewnego przyśpieszenia, ale polityka zagraniczna była ostatnim obszarem, w którym spodziewano się istotnych zmian. Tu kurs Merkel miał trwać i pewnie trwałby dalej, gdyby nie szok wywołany agresją Rosji na Ukrainę. Ale tak ostrego zwrotu nie przewidywał nikt. Merkel przekonywała świat, że Niemcy nie mogą prowadzić innej polityki bezpieczeństwa, bo taki jest w kraju konsensus społeczny, dlatego rząd federalny nie będzie wydawać więcej na Bundeswehrę. A teraz nagle okazało się to jak najbardziej możliwe, więc trudno, by nie padały pytania, czy inny styl przywództwa politycznego nie sprawiłby, że ta korekta kursu po 2014 r. byłaby zdecydowanie większa.

Pamiętam, że jednak się spodziewałeś głębokiej zmiany niemieckiej polityki. Z dużym przekonaniem pisałeś, że w momencie próby Niemcy staną na wysokości zadania i zachowają się tak, jak trzeba.

Bo nigdy nie miałem wątpliwości, że Niemcy są częścią Zachodu, ale skala przewrotu, z jakim mamy dziś do czynienia, jest dużo większa niż to, co mogłem sobie wyobrazić. Berlin nie tylko postawił się rosyjskiej agresji, ale całkowicie zredefiniował swoją rolę w ramach wspólnoty Zachodu. W końcu wyraził gotowość do wzięcia odpowiedzialności za utrzymanie liberalnego porządku. Niemcy wykorzystały szok po rosyjskiej agresji do zamknięcia pewnego rozdziału – tej jazdy na gapę...

...w kwestii bezpieczeństwa.

Korzystania ze wszystkich dobrodziejstw liberalnego porządku, czyli życia w bezpieczeństwie, możliwości handlu z całym światem i napychania sobie portfeli bez ponoszenia kosztów utrzymania tego ładu, bo za to płacili Amerykanie. Teraz zaczną spłacać ten rachunek. Fundusz na modernizację Bundeswehry o wartości 100 mld euro to tego dobitny dowód.

Można oczywiście umniejszać rolę Morawieckiego w tym wszystkim, ale fakty są takie, że do Niemców właśnie dociera, że to my, Polacy, mieliśmy rację co do Rosji. Niemieccy dyplomaci wydają się tym faktem absolutnie zawstydzeni, jeśli nie wręcz przerażeni.

Nie tylko my ostrzegaliśmy ich przed Rosją, ale robiła to też część niemieckich ekspertów od spraw międzynarodowych, a już praktycznie wszyscy wzywali własne elity polityczne do wzięcia większej odpowiedzialności za kolektywne bezpieczeństwo. Wielokrotnie żartowałem, że nie ma w Niemczech bardziej sfrustrowanej grupy niż analitycy polityki zagranicznej, bo nikt ich nie chciał słuchać – ani politycy, ani społeczeństwo, które również wierzyło w sens dotychczasowej polityki bezpieczeństwa. A teraz przyszło otrzeźwienie. I masz rację, za nim idzie dowartościowanie naszego regionu w niemieckiej polityce, bo nie oszukujmy się: nie jesteśmy najważniejszym punktem odniesienia dla Berlina i to nie nasz nacisk był tu kluczowy, ale na pewno teraz poprawiła się nasza pozycja na niemieckich mapach mentalnych.

W kwestiach gospodarczych ta poprawa nastąpiła już wcześniej, bo wszyscy pamiętamy, jak Niemcy patrzyli na nas w latach 90. – ten pogardliwy stereotyp polnische Wirtschaft... A po naszym wejściu do UE i przede wszystkim przejściu względnie suchą nogą przez kryzys finansowy Niemcy z dużo większym szacunkiem zaczęli podchodzić do naszej gospodarki. Teraz zyskaliśmy zaś politycznie, bo nagle się okazało, że mamy do zaoferowania pewien geopolityczny know-how. I tak powoli wspinamy się po tej niemieckiej drabince respektu.

Berlin będzie teraz dążył do jakiegoś resetu w stosunkach niemiecko-polskich?

Tego bym się nie spodziewał. Taki reset jednak zależy w dużej mierze od polskiego rządu. Niemcy w końcu nigdy nie wykazywali przesadnej wrogości wobec rządów PiS, a stylizowana przez część prawicy na arcywroga Angela Merkel szukała raczej kompromisu z Jarosławem Kaczyńskim.

Czytaj więcej

Krzysztof Cieślik: W internecie trzeba wyczuć i poznać rozmówcę

Bo jako enerdówka dobrze rozumiała problemy wschodniej Europy.

Albo po prostu wybrała życzliwą obojętność w sprawach praworządności, bo wolała zamiatać problemy pod dywan. Niemniej i dziś możliwe jest, by stosunki polsko-niemieckie wskoczyły na wyższy poziom, tylko po prostu nie zależy to jedynie od Berlina. Mamy potężny fundament, na którym możemy budować. To oczywiście relacje gospodarcze – roczna wartość polsko-niemieckiej wymiany handlowej sięga już niemal 150 mld euro, co roku bijemy kolejne rekordy. Trochę jednak brakuje widocznego symbolu cementującego tę współpracę. Niemcy i Francja mają Airbusa, Niemcy i Rosja miały Nord Stream, a my wspólnie z Niemcami – kradnę tę myśl Sebastianowi Płóciennikowi z Ośrodka Studiów Wschodnich – nie mamy żadnego takiego projektu.

A Niemcy lubią takie PR-owe projekty.

Lubią i my też powinniśmy polubić, bo mocno oddziałują na wyobraźnię – także polityków – i stabilizują wzajemne relacje, wskazując ich charakter. Kolejna fabryka Mercedesa czy produkująca podzespoły dla Volkswagena nie spełni tej roli. Do tego, by udało nam się wypracować taki projekt o charakterze symbolicznym, który jednocześnie wyniósłby naszą współpracę na wyższy poziom, potrzebujemy jednak lepszych relacji politycznych.

W tej chwili na tych relacjach ciąży podobno strach, coraz bardziej widoczny wśród niemieckich elit, że Polska wciągnie Niemcy w wojnę.

Te obawy mogą być skutkiem tego, że przez wiele lat nasi politycy i eksperci często powtarzali w Berlinie, że Putina trzeba całkowicie pokonać, Rosję pobić, bo inaczej zawsze będzie dla nas zagrożeniem. Niemcy mogą pamiętać te głosy, jednak nie przesadzajmy – polski rząd bardzo mocno sygnalizuje wstrzemięźliwość, co widać po sprawie przekazania Ukrainie polskich migów. Wie, że stąpa po cienkim lodzie i ewidentnie stara się nie przeciągnąć struny, więc Berlin nie powinien się obawiać, że Polska sprowokuje eskalację. Ważne, abyśmy mieli otwarte wszystkie kanały komunikacji – nie tylko w sprawach wojskowych. Tym bardziej że będziemy mieli teraz naprawdę dużo możliwości współpracy z Niemcami, choćby w kwestii tego, jak zaopiekować się uchodźcami – współpraca polsko-niemiecka może tu być kluczowa, np. na poziomie wymiany doświadczeń, postawienia w ekspresowym tempie całej tej infrastruktury, którą Niemcy postawili u siebie w 2015 r., a której teraz my potrzebujemy. A taka współpraca buduje mosty zaufania. I tak jak kryzys uchodźczy z 2015 r. nas bardzo mocno podzielił, tak ten kryzys może nas z Niemcami połączyć.

Adam Traczyk (ur. 1987)

Politolog, współzałożyciel i wiceprezes think tanku Global.Lab zajmującego się sprawami międzynarodowymi i ekspert Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej (DGAP). Był stypendystą Międzynarodowego Stypendium Parlamentarnego Bundestagu i Fundacji Eberta

Plus Minus: „Rosja straciła Niemcy"?

Zdecydowanie, i to straciła na pewno na dłuższy czas. Po takim szoku Niemcom trudno będzie wrócić na stare tory.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi