Krzysztof Cieślik: W internecie trzeba wyczuć i poznać rozmówcę

Naszą postawą wobec rzeczywistości była ironia, bo byliśmy dosyć beztroskim pokoleniem, a tzw. genzety dojrzewają w czasie bardzo mocno spolaryzowanego dyskursu publicznego. Trudno być zdystansowanym ironistą w świecie, w którym wymaga się od człowieka jasnego określenia, po której jest stronie - mówi tłumacz Krzysztof Cieślik.

Aktualizacja: 25.02.2022 12:33 Publikacja: 25.02.2022 10:00

Krzysztof Cieślik: W internecie trzeba wyczuć i poznać rozmówcę

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: Kiedyś jako facebookowy król memów wrzucałeś ich po kilka dziennie, a dziś posucha. Memy są już dziaderskie?

Nigdy nie byłem królem! Chyba że złodziei. Po prostu mniej mnie śmieszą, stałem się bardziej wyrafinowanym odbiorcą (śmiech). Pierwsze memy – „me gusta" czy „trollface" – albo stockowe zdjęcia z bardzo prostym podpisem by już nie przeszły. Żebym dziś się zaśmiał, na pewno muszą mieć trochę warstw interpretacyjnych albo muszą być bardzo absurdalne, jak pokemon Pikachu przerobiony na wersję pakistańską z zielonym półksiężycem i podpisany „Pakichu". Zmienił się obieg memów, więc raczej ich na walla nie wrzucam.

To gdzie teraz są?

Na przykład na facebookowych grupkach, na fanpage'ach, trochę na Twitterze, ale mało. Do tego na portalach, takich jak Reddit, 9gag itd. Memy są już właściwie wszędzie. Nadal służą do tego, by szybko reagować na rzeczywistość, śmiesznie ją komentować. Natomiast coraz szybciej się dezaktualizują. Każda tzw. formatka, czyli na przykład zyskujący popularność obrazek, do którego dorabiamy podpis, zostaje dziś zarżnięta w ciągu kilku godzin. Jak dzieje się coś ważnego, śmiesznego, jakaś „inba", cokolwiek – to już po paru godzinach ma się tego dość, bo powstały już wszystkie możliwe memy. Rzadko się zdarza, by po paru dniach jakaś formatka nadal była śmieszna. Po prostu przy takim natłoku informacji i danych wszystko ma dziś bardzo krótką datę przydatności do spożycia. Ale memy się nie kończą, przeciwnie – będą się cały czas rozwijać. Myślę, że kultura memów już z nami zostanie – na kilkadziesiąt lat albo i dłużej.

Jakie więc będą memy przyszłości?

Nie mam pojęcia, w którą pójdą stronę, czy na przykład w stronę wideo, czy jakąś inną, natomiast z pewnością będziemy nimi ze sobą rozmawiać. Już od dawna mamy różne tzw. memy reakcyjne – zamiast zwyczajnie komuś odpowiedzieć, coraz częściej komentujemy coś memami. I tak korzystać z nich będzie coraz więcej osób.

Rozumiem, że mem reakcyjny to na przykład GIF – prosta animacja, kilka klatek z popularnego serialu czy gry?

Dokładnie. I to z nami już zostanie. Media społecznościowe już na tyle okrzepły, że nie ulegają szybkim zmianom. Ale oczywiście inne są memy na Facebooku, a inne na TikToku.

Filmiki na TikToku to memy?

Tak, też działają trochę na zasadzie formatkowej – masz trend i wszyscy robią podobne rzeczy do tej samej muzyki. Ale jestem za stary na TikToka, nawet go sobie nie założyłem, bo czułbym się tam już głupio (śmiech).

Czytaj więcej

Tadeusz Łysiak: „Sukienka” jest jak Adam Małysz

Jednak pewnym sygnałem, że może memy się kończą, jest coś takiego, jak postmem czy wręcz kultura postmemiczna, czyli sprowadzanie memów do absurdu.

Ale to raczej zabawa z gatunkiem, a nie koniec memów. Na przykład przed chwilą widziałem postmema z popularnej formatki „Are ya winning, son?", czyli ojciec wchodzi do pokoju i pyta syna, który gra na komputerze, czy dobrze mu idzie – klasyczny mem sprzed dobrych kilku lat. A tu przed komputerem siedział Kubuś Puchatek, czyli po angielsku Winnie the Pooh, a ojciec pytał: „Are ya Winnie, son?". Tyle że takie metamemy są już obecne od jakiegoś czasu – i rzeczywiście one mnie dziś bardziej interesują niż bieżące komentarze. Pewnie mógłby rozśmieszyć mnie jakiś bieżący mem na przykład na temat inby Twardocha z Illgiem, ale na razie najbardziej rozśmieszyła mnie okładka książki Jerzego Illga, która wyjdzie w Austerii – bo w tym kontekście to trochę mem (śmiech).

Widziałem – dziewczynka z błyskawicą i tytuł „Współczuję ci, Polsko". To dopiero dobra formatka!

Mnie bawi przede wszystkim tytuł w kontekście wspomnianej inby. A takie memy polityczne ciągle ludzi kręcą, nadal codziennie powstaje po 500 memów o PiS-ie czy Tusku. Kiedyś gromadzono je na różnych portalach, powstały artykuły z tytułami w stylu „Internauci komentują głośne wydarzenie polityczne [zobacz memy]" – teraz już chyba nie opłaca się robić takich artykułów, bo wiadomo, że każde wydarzenie natychmiast obrodzi memami i to już nikogo w żaden sposób nie zaskakuje.

Okej, to wierzę, że memy z nami już zostaną, ale nie masz trochę wrażenia, że sama kultura śmieszkowania, która rozwijała się wraz z nimi, staje się już trochę boomerska? Ta ciągła ironia, sarkazm, ukrywanie się za maską zblazowanego obserwatora?

To pewnie jest milenialskie i wymaga jakiejś poważnej socjologicznej analizy. Młodsze pokolenie Z rzeczywiście wydaje się nam bardzo odległe, wychowuje się już w zupełnie innym świecie, całkowicie zsieciowanym, przesiąkniętym Netfliksem, angielszczyzną i różnymi amerykańskimi grupkami. Naszą postawą wobec rzeczywistości była ironia, bo byliśmy dosyć beztroskim pokoleniem, a tzw. genzety dojrzewają w czasie kryzysu demokracji, bardzo mocno spolaryzowanego dyskursu publicznego, kryzysu uchodźczego, w zagrożeniu wybuchem dużej wojny i innych poważnych spraw. Trudno być zdystansowanym ironistą w świecie, w którym zasadniczo wymaga się od człowieka jasnego określenia, po której jest stronie.

My mogliśmy się buntować śmieszkowaniem przeciwko smutnemu pokoleniu naszych rodziców, a oni buntują się przeciwko nam, beztroskim wesołkom.

Coś w tym jest. My w porównaniu ze starszym pokoleniem, Generacją X, wychowaną na „American Psycho" czy Nirvanie, materialnie jesteśmy oczywiście przegrywami, ale raczej się z tym pogodziliśmy. Kult przegrywa w ogóle jest bardzo milenialski. Nasza ziemia obiecana trochę nie nadeszła, w ostatniej dekadzie skończył się bezpieczny, bezproblemowy świat, ale jakoś sobie z tym radzimy. A dla genzetów zmiany klimatyczne są naprawdę poważnym wyzwaniem.

My chyba przyzwyczailiśmy się do tego, że od lat nic poważnego się z nimi nie robi.

Wręcz uwierzyliśmy, że nic się nie da zrobić. Wydaje mi się, że im dostał się trochę gorszy świat niż nam, w którym jest więcej zagrożeń. Nie wiem, czy to ich poczucie zagrożenia jest realne, czy nie, ale jednak lata 90., nawet z całym tym bólem transformacji, który akurat mnie za bardzo nie dotknął, ale już moich kolegów z podstawówki i rodzinne strony jak najbardziej, były czasem końca historii – byliśmy pełni nadziei.

Największe bezrobocie w historii, a my i tak myśleliśmy, jakie to porobimy kariery...

Z perspektywy czasu wiemy, że to była bardzo złudna nadzieja, ale chociaż była. I zrobiliśmy te kariery w jakiejś skali, tyle że nie daje nam to specjalnego komfortu, chyba że coś dziedziczyliśmy. Młodsze pokolenie wejdzie na jeszcze gorszy rynek pracy, pewnie nigdy nie kupi mieszkań, a jak kupi, to jakieś 16 mkw. Na pewno im nie zazdroszczę.

Wysyłasz czasem wiadomości głosowe, zamiast napisać na komunikatorze?

Ostatnio zacząłem to częściej robić – nauczyłem się od kolegi, z którym założyliśmy wydawnictwo. To bardzo wygodne. Wszyscy i tak chodzimy ciągle w słuchawkach, a jak dużo poruszasz się po mieście, nie jeździsz samochodem, tylko komunikacją, i dużo chodzisz, to łatwiej jest coś powiedzieć, niż napisać.

Jesteś tak mobilny, że nie masz czasu pisać?

Pisanie jest zbyt absorbujące. Jak jesteś z dzieckiem na placu zabaw, to zamiast gapić się w smartfona, lepiej jest jednak kontrolować, co robi dziecko. Ale jak wyjdę w pracy na papierosa, to też wolę nagrać tzw. voice message, niż pisać, bo po prostu szybciej mi to idzie.

Kiedyś się po prostu dzwoniło, jak nie można było pisać.

Ale nas, milenialsów, telefon przeraża, a genzetów jeszcze bardziej. Dzwonienie jest tematem memów, bo odbieranie telefonu to przecież trauma. Nagranie wiadomości głosowej jest więc uczciwsze wobec odbiorcy. A ten sposób komunikacji ma jeszcze tę przewagę nad pisaniem, że pozwala też lepiej wyrazić emocje.

Tyle ćwiczyliśmy się w nowym internetowym języku, tych wszystkich emotikonach i skrótach, że chyba emocje już całkiem nieźle potrafimy przekazywać cyfrowym pismem.

Ja na przykład nie wiem, jak się korzysta z emotikonów. W sensie nie wiem, jak korzystają z nich inni, bo ja robię to wyłącznie ironicznie, jak przystało na milenialsa (śmiech). Bardzo rzadko używam popularnych emotek, jakichś przewracających się głów ze łzami ze śmiechu – one jednak wywołują u nas ciarki żenady, boomerstwo w opór, kompletna nieznajomość kodów kulturowych. Czasem stawiam zwykłą uśmiechniętą buźkę w kontakcie z takimi znajomymi, o których wiem, że mogą tego oczekiwać, natomiast w rozmowach z ludźmi o wyższej internetowej kulturze, że tak powiem, piszę normalnie. Ale to rzeczywiście pewnie kwestia pokoleniowa. Kompletnie nie wiem, jak dzieciaki posługują się dziś emotikonami.

Czytaj więcej

Długi cień stanu wojennego

Widziałem, że zamiast uchachanej buźki i klasycznego „xD" piszą „iksde".

Ja raczej to piszę małymi – xd (śmiech).

A stawiasz kropkę?

Kropka jest absolutnie niepotrzebna, bo jest przecież enter. W komunikatorach piszę bardzo krótko, wręcz nie potrafię napisać długiej wiadomości, wydaje mi się to od razu czymś raczej na mejla, a nie na bezpośrednią komunikację. Ciągły tekst z kropkami, dużymi literami itd. – nie, to nawet źle wygląda. Jak piszę z kimś, to tylko trzy słowa i enter. Skończyłem myśl, potem kolejna. To układa się trochę jak wiersz.

Zresztą twoje wiersze wyglądają właśnie tak, jakbyś pisał z kimś na Messengerze.

To chyba nie jest komplement (śmiech). Kropka w rozmowie przez komunikator wizualnie sprawia wrażenie, że definitywnie skończyłeś wypowiedź, zamykasz temat. A jak jeszcze napisałeś coś, co można różnie interpretować, to już w ogóle...

I stąd wzięło się powiedzenie o kropce nienawiści?

Tak, bo największą pułapką takiej komunikacji jest interpretacja. Ktoś napisze „dobra." i od razu myślisz: kurde, czy coś jest nie tak? Niby przystał na coś, ale czy za tą kropką nie kryje się przypadkiem jakaś zła intencja czy emocja – nie jest na przykład wkurzony, bo się na coś zgodził, a do końca nie chciał? Kontakt przez komunikatory jest bardzo indywidualny, niby obowiązują jakieś ogólne zasady, ale wszyscy bardzo różnie się komunikujemy w internecie, więc trzeba trochę wyczuć i poznać rozmówcę.

Ale w naszej bańce, mam wrażenie, wszyscy jednak komunikują się tak samo – zero znaków interpunkcyjnych i zero dużych liter.

Bo to relikty pisma drukowanego. Duże litery w mediach społecznościowych po prostu nie wyglądają fajnie. Dla mnie to przestrzeń, w której mogę się pobawić i tworzyć jakąś społeczność – że posłużę się dużym słowem – w której czuję się komfortowo. Ale z pisaniem w internecie jest jak z przeklinaniem: albo masz do tego wyczucie, albo nie. I nie wiadomo do końca, o co chodzi, ale to się czuje, czy ktoś przeklina umiejętnie, czy jednak jest za wulgarny albo po prostu nienaturalny. To często kwestia intonacji, jakichś nieuchwytnych rzeczy.

Czyli pewnej charyzmy przeklinania.

Dokładnie. I tak samo jest w internecie – ktoś pisze fajnie, śmiesznie i robi sobie specjalnie błędy, a inny robi niby to samo, ale czegoś mu brakuje i nie jest w tym zabawny. Ja pewnie piszę dość zubożałym językiem, chyba że piszę o książkach, to wtedy wtrącam jakieś trudne terminy, żeby uwiarygodnić swoją eksperckość (śmiech). Ale w internecie staram się pisać tak, jak mówię, a mówimy przecież inaczej, niż normalnie piszemy. Staram się być naturalny i nie chcę wcale być najmądrzejszy na swoim wallu.

Media społecznościowe to przestrzeń bezpośredniego kontaktu.

Zdecydowanie. I zabawy formą. Lubię, jak mój zubożały język internetowy opiera się na specjalnych błędach, powtórzeniach, śmiesznych frazach czy innych trudno wyczuwalnych rzeczach, które akurat mi się podobają, ale nie uważam, że to musi się podobać wszystkim. W mediach społecznościowych na pewno nie wyobrażam sobie żadnych długich, poważnych wpisów w moim wykonaniu. To nie w moim stylu.

Ale to jednak jest trochę rozdwojenie pisarskiej jaźni, gdy z jednej strony jesteś poważnym krytykiem literackim i uznanym tłumaczem, a zarazem internetowym trollem...

Nie, nie zgadzam się! (śmiech) Nie zgadzam się na to słowo, uważam, że jest wobec mnie nieuczciwe. Jestem po prostu postmodernistycznym ironistą, a nie trollem – od tego zacznijmy. Natomiast rzeczywiście przeszedłem różne fazy, jeśli chodzi o stosunek do internetu. Kiedyś wydawało mi się, że te rzeczywistości są bardzo rozłączne – wirtualna i realna. Potem, gdy one się przez lata jednak mocno połączyły, uznałem, że nie ma między nimi wielkiej różnicy. A dzisiaj znowu uważam, że moje prawdziwe życie nie ma wiele wspólnego z moim życiem internetowym. Dla mnie to jest medium praktycznie wyłącznie do zabawy. No, może poza promocją samego siebie (śmiech). I oczywiście fajnych rzeczy, które robią znajomi, fajnych książek, podcastów, bo sam w sieciach społecznościowych bardzo lubię to, że możesz coś ciekawego dzięki nim poznać. Ale na pewno nie traktuję tego świata serio. Jakbym miał powiedzieć, kim jestem, to jednak przede wszystkim tłumaczem.

I tak cię podpiszemy pod wywiadem.

Dzięki (śmiech). A to, co piszę w internecie, to dzieje się tylko w internecie. Nie mówię, że to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, ale...

...jakąś twoją osobowość to na pewno zdradza. W sieci łatwo można się przekonać, kto ma charyzmę, luz, jest naturalny.

Ale pamiętajmy też, że charyzma w internecie nie musi wcale się przekładać na charyzmę w rzeczywistości. Ja mam na pewno większą w internecie. Także to trochę zdradza, a trochę nie zdradza, ale jedno na drugie na pewno wpływa, tyle że nie są to zupełnie zbieżne przestrzenie.

Nie masz problemu, żeby się między nimi przestawiać? Siadasz na przykład do poważnego maila – i co, klawisz shift nagle zaczyna działać, zdanie zaczynasz od wielkiej litery, a na końcu pamiętasz, by postawić kropkę?

Shift zaczyna działać i piszę normalnymi, pełnymi zdaniami, na pewno inaczej niż na Facebooku, a już zwłaszcza niż na Twitterze. Nie mam problemu z tym przejściem. Tak samo jak z przejściem z pisania maili do tłumaczenia poważnej prozy.

A jednak coraz częściej z różnych badań wyłania się apokaliptyczna wizja przyszłości, w której przyzwyczajeni do nowych kanałów komunikacji ludzie nie będą potrafili już obcować z poważnym słowem pisanym.

Nie martwię się tym jakoś bardzo. Za mojego życia to jeszcze pociągnę z tłumaczenia i wydawania książek, ale na pewno odbiór dzieł kultury się zmieni, musimy się z tym pogodzić. Dzieciaki na pewno dużo oglądają, ale wciąż trochę też czytają. Trudno powiedzieć, w jakiej skali będą czytały w przyszłości. Pytanie, czy na przykład nie będą chciały mieć jakiegoś azylu od sieci, w której są przecież praktycznie non stop. Myślę, że z czasem będą takiego azylu szukać.

I w zupełnie usieciowionym świecie książka w końcu wróci, tak jak dziś wracają winylowe płyty?

Zważywszy na ceny papieru – a jestem od nich ostatnio specjalistą jako świeżo upieczony wydawca (śmiech) – to książka będzie pewnie towarem luksusowym. Na pewno nie zniknie, bo tak jak radio jej nie zabiło, nie zabiła telewizja, tak internet też jej nie zabije. Ale ja już na studiach miałem taką tezę, że w przyszłości czytanie będzie jakąś formą snobizmu – i w świetle wszystkiego, co się dzieje, czytanie dłuższych form rzeczywiście takim snobizmem powoli się staje. Zresztą i tak niewielu Polaków dziś czyta, więc w sumie dużo się nie zmieni. A też nie uważam, żeby książka miała wielki prymat nad innymi dziełami kultury. Nie uważam, by przeczytanie książki było jakoś bardziej wartościowe niż obejrzenie dobrego serialu.

A przejście dobrej gry fabularnej jest pewnie jeszcze bardziej wartościowe niż obejrzenie dobrego serialu.

Też tak uważam. Nie jestem więc przekonany, że przeczytanie pięciu przeciętnych popowych książek rozwinie mnie jakoś szczególnie jako człowieka. Bo czego się z nich nauczę poza tym, że poznam ich fabułę? Nie uważam też, by oglądanie „Rodziny Soprano" było mniej wartościowe niż czytanie Jonathana Franzena. Myślę, że to rzeczy na bardzo zbliżonym poziomie.

Co więc czeka rynek książki?

Ceny pójdą mocno w górę, rynek czeka poważny kryzys, ale on właściwie od lat jest w nieustannym kryzysie... Powstało już u nas mnóstwo tzw. wydawnictw butikowych, którym zależy na każdym aspekcie książki – od oprawy graficznej, przez tłumaczenie, po redakcję.

Książki idą więc w stronę rapowych płyt – świetnie wyprodukowanych, pięknie opakowanych i wygodnie dostarczonych.

A duże wydawnictwa, podobnie jak duże wytwórnie muzyczne, mocno odpuściły jakość, choć teraz próbują do niej wracać. Ale dla większości tzw. majorsów ta dobra literatura wciąż jest jedynie listkiem figowym. Na rynku powstała dziura, którą próbują wypełnić małe oficyny wydające wspaniałe książki w taki sposób, w jaki należy je wydawać. Kiedy więc książki podrożeją, to akurat te oficyny powinny się na rynku utrzymać, a przynajmniej część z nich.

Czytaj więcej

Patryk „TikTak” Matela: Beatboksuję przy zmywaniu naczyń

Zazdrościsz czegoś młodszemu pokoleniu, jeśli chodzi na przykład o zdolności komunikacyjne czy język, jakim się młodzi posługują?

Ja w ogóle zazdroszczę wszystkich słów wszystkim ludziom (śmiech). Chciałbym znać je wszystkie i umieć ich użyć wtedy, kiedy trzeba. Jedną z przyjemniejszych chwil w tłumaczeniu jest ta, kiedy używasz jakiegoś słowa czy zwrotu, którego jeszcze nigdy nie użyłeś, i myślisz sobie: tak, to tutaj idealnie pasuje. Może i czasem jest to głupie określenie, samo w sobie zupełnie nieciekawe, ale w danym kontekście jest po prostu najlepsze. Kiedy tłumaczę, lubię przełamywać własne przyzwyczajenia i używać słów, za którymi sam nie przepadam. I dlatego zazdroszczę młodym ich języka, bo wiem, że będzie mi go brakowało za jakieś 10–15 lat, gdy będę tłumaczył coś z ich pokolenia. A oni będą się śmiali, że nie trafiam w słowa i że jestem dziadem.

Na pewno nie chciałbym czytać autora z naszego pokolenia, którego tłumaczyłby mój dziadek.

Bo to jest niestrawne, a niestety, zdarza się nawet wspaniałym tłumaczom, którzy jednak mają swoje ograniczenia. I ja przecież też je mam. Ten zawód wiąże się, niestety, z tym, że w pewnym momencie przestajesz być na czasie. Nawet jak jesteś na maksa zanurzony w sieci, w rapie i w ogóle we wszystkim, co się dzieje, to w pewnym momencie przestajesz ogarniać, tracisz kontakt. I tego się boję.

Krzysztof Cieślik (ur. 1985)

Tłumacz, krytyk literacki, poeta, współwłaściciel wydawnictwa ArtRage. Na stałe związany z „Plusem Minusem" i „Dwutygodnikiem", przez dziewięć lat recenzował książki w „Polityce". Doktorat poświęcił Norwidowi i antropologii ewolucjonistycznej. Wydał podwójny zbiór wierszy „new sincerity / zapiski z późnego kapitalizmu". Przełożył szereg pozycji z zakresu literatury pięknej i faktu, m.in. powieści Paula Bowlesa, Jonathana Safrana Foera, Hariego Kunzru, Douglasa Stuarta

Plus Minus: Kiedyś jako facebookowy król memów wrzucałeś ich po kilka dziennie, a dziś posucha. Memy są już dziaderskie?

Nigdy nie byłem królem! Chyba że złodziei. Po prostu mniej mnie śmieszą, stałem się bardziej wyrafinowanym odbiorcą (śmiech). Pierwsze memy – „me gusta" czy „trollface" – albo stockowe zdjęcia z bardzo prostym podpisem by już nie przeszły. Żebym dziś się zaśmiał, na pewno muszą mieć trochę warstw interpretacyjnych albo muszą być bardzo absurdalne, jak pokemon Pikachu przerobiony na wersję pakistańską z zielonym półksiężycem i podpisany „Pakichu". Zmienił się obieg memów, więc raczej ich na walla nie wrzucam.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich