Tadeusz Łysiak: „Sukienka” jest jak Adam Małysz

To ciekawe, że w tym naszym polskim zamieszaniu, w którym każdy musi się gdzieś zaszufladkować, stanąć po jednej bądź drugiej stronie, „Sukienka" podoba się i jednym, i drugim. Bardzo mi się to podoba – mówi Tadeusz Łysiak, reżyser.

Aktualizacja: 18.02.2022 11:05 Publikacja: 18.02.2022 10:00

Tadeusz Łysiak: „Sukienka” jest jak Adam Małysz

Foto: Rzeczpospolita, Robert Gardziński

Plus Minus: Zrobiłem świetny film, który zgarnął 20 nagród na różnych festiwalach, to nic dziwnego, że dostał teraz nominację do Oscara – pomyślał sobie pewnie Tadeusz Łysiak, gdy cała Polska podniecała się wieściami z Hollywood. Tak było?

Już się przestraszyłem, że naprawdę gdzieś tak powiedziałem (śmiech). Nie, absolutnie. Po pierwsze, nie zrobiłem, tylko zrobiliśmy – i to mówię bez kokieterii. Ten film jest wynikiem równej pracy wielu ludzi: operatora Konrada Blocha, montażysty Mariusza Gosa, kierowniczki produkcji Moniki Ossowskiej. A to tylko sam trzon ekipy, bo są jeszcze aktorzy i cała reszta.

Czyli młody i skromny.

Filmu naprawdę nie da się zrobić w pojedynkę. Wszystkim dałem bardzo dużą wolność artystyczną, każdy się mocno angażował, proponował różne rozwiązania artystyczne, a ja po prostu pilnowałem, by to wszystko łączyło się w spójną opowieść.

Zawsze mnie to intryguje, jak twórcy się tak krygują. Może jeszcze do ciebie to w pełni nie dotarło, ale napisałeś scenariusz i wyreżyserowałeś film, który dostał nominację do Oscara.

To pewnie zależy od człowieka, bo każdy ma inną etykę pracy, ale mnie akurat inspiruje to, co powtarzał Andrzej Wajda – że na planie filmowym należy słuchać wszystkich, i to dosłownie wszystkich, łącznie z kierowcami i ludźmi od cateringu. Jeżeli ktoś już jest na tym planie, jakoś się angażuje w tę produkcję i ma ochotę podejść, powiedzieć, że – przygotowując jedzenie dla ekipy – wpadł na taki pomysł, to z przyjemnością go wysłucham, bo naprawdę się cieszę, że ludzie czują się odpowiedzialni za naszą wspólną pracę. Ale na razie odkłamaliśmy tylko pierwszą część twojego pytania.

To przejdźmy do drugiej, bo wiem, jak bardzo byłeś zaskoczony, gdy „Sukienka" znalazła się na tzw. shortliście oscarowej, ale słyszałem, że na nominację to już mocno liczyłeś.

W shortlistę rzeczywiście trochę nie wierzyłem. Mimo że bardzo mocno pracowaliśmy z Warszawską Szkołą Filmową i dyrektorem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Radosławem Śmigulskim, by promować „Sukienkę", to z ogromnym niedowierzaniem odświeżałem Twittera hollywoodzkiej Akademii, upewniając się, że naprawdę na tej shortliście jesteśmy (śmiech). Ale teraz też nie wierzyłem! Przychodząc do PISF na ogłoszenie nominacji, byłem spokojny, bo naprawdę na nic nie liczyłem. A z tyłu głowy miałem to, jak ogromną pracę promocyjną wykonała WSF, PISF, wszyscy nasi przyjaciele, agenci, dystrybutorzy itd. Wiedziałem więc, że dzięki temu jakieś tam szanse na tę nominację mamy. I teraz nie wiem, czy to wynika z tego, że jestem Polakiem i wszyscy lubimy myśleć, że na pewno się nie uda i nie wierzymy w siebie, ale ja jestem właśnie taki – wolę dać się miło zaskoczyć, niż nastawiać na sukces.

Jak się promuje filmy krótkometrażowe?

To jest straszliwie ciężki kawałek chleba, zupełnie inny niż promocja filmów pełnometrażowych, bo tamte wszędzie można obejrzeć – w kinie czy na platformach streamingowych. A „shortów", jeśli nie jeździsz po festiwalach filmowych, to nie zobaczysz. Trzeba więc wypromować film, o którym nikt nic nie wie. I to by się z pewnością nie udało, gdyby w WSF i PISF cały dział ludzi nie przychodził codziennie na ósmą rano, by pracować nad promocją „Sukienki". To była ciągła walka o obecność w zagranicznych mediach.

I ta praca, rozumiem, wcale się nie zakończyła.

Ona się tak naprawdę dopiero zaczęła – w końcu teraz walczymy o Oscara. Maciej Ślesicki, kanclerz Warszawskiej Szkoły Filmowej, przytomnie zauważył, że paradoksalnie łatwiej nam będzie teraz wygrać nagrodę, niż było zostać nominowanym. Zostało pięć najlepszych filmów i każdy ma szansę zgarnąć statuetkę.

Jakie były twoje oczekiwania, gdy montowaliście „Sukienkę"?

Zaliczyć nią drugi rok studiów i dostać piątkę (śmiech). Stresowaliśmy się tym, co powie nasza szkolna komisja, a nie jakaś tam hollywoodzka Akademia. A potem szybko zaczęła się droga festiwalowa i coraz większe zainteresowanie filmem. Pamiętam, jak zgłosiliśmy się na Atlanta Film Festival. Najpierw z ok. 3,5 tys. zgłoszeń musieliśmy dostać się do ok. 15 filmów nominowanych, potem wygrać grand prix, by trafić do 150 filmów z całego świata, które dzięki podobnym festiwalom znalazły się na tzw. longliście oscarowej, a potem z tych 150 trafić do piętnastki na shortliście i z tej piętnastki teraz do piątki nominowanych. Szanse na to były w zasadzie jak wygrana w Lotto, pokonaliśmy tysiące filmów, tym bardziej jestem wdzięczny za tę wspaniałą pracę promocyjną, bez której to by się na pewno nie udało.

Czytaj więcej

Michał Łuczewski: Uwięzieni w spirali przemocy

A teraz to musisz już chyba powoli przygotowywać przemówienie.

Do tej pory przemówienia oscarowe ćwiczyłem pod prysznicem, jak pewnie wiele osób, nawet niekoniecznie związanych z filmem. A teraz się okazuje, że kurczę, chyba naprawdę będę musiał je przygotować... Jestem tym mocno zestresowany, ale do gali jeszcze wiele pryszniców przede mną (śmiech).

A jak sobie wyobrażasz Hollywood? Wiem, że jesteś fanem serialu „BoJack Horseman"...

...i to dosyć mroczna wizja Hollywoodu. Ten serial w bardzo fajny sposób przestrzega przed tym, co złe w przemyśle filmowym. Ale oprócz tego, że to satyra na wszystkie jego wady, to jest w niej dużo piękna i miłości do kina, a to jest najważniejsze. Ja w ogóle bardzo lubię amerykańskie podejście do życia, to całe przywdziewanie na zewnątrz radosnego uśmiechu, nawet jak w środku wcale tak różowo nie jest. Bardziej to do mnie przemawia niż nasz brutalny realizm Europy Środkowej.

To ciekawe, bo twoje filmy są właśnie bardzo polskie: ciężkie, smutne, refleksyjne. Nawet jak pojawia się w nich odrobina nadziei, jest to mały promyczek między zabitymi dechami polskiej prowincji.

I tak, i nie. Gdyby te historie przenieść do Niemiec, Francji czy USA, to nadal byłyby autentyczne i zrozumiałe. To na tyle uniwersalne opowieści, że naprawdę nie ma znaczenia, gdzie się dzieją i w jakim języku mówią bohaterowie. A już na pewno nie chodziło mi o krytykę polskości. To generalna krytyka tego, z jaką łatwością jesteśmy w stanie oceniać drugiego człowieka, np. przez pryzmat wyglądu fizycznego.

Twoja pierwsza etiuda „Techno", z Danutą Stenką, była o osobie chorej na Alzheimera, którą opiekował się mąż, 60-letni rolnik. W „Sukience" znowu mamy prowincję i znowu wykluczenie – główna bohaterka jest niskorosła. Ciągnie cię jednak do brutalnego realizmu życia.

Najbardziej interesuje mnie w człowieku to, co jest ukryte, schowane, co skrzętnie staramy się zamaskować w najgłębszych zakamarkach naszego umysłu. Skrywane pragnienia, lęki, obawy, jakieś szaleństwa, które w nas drzemią. Bo w każdym z nas jest ten Eros i Tanatos, jak mawiał Freud – ta miłość i śmierć, które kotłują się w nieustannej walce. To po prostu mnie ciekawi, nie tylko jako młodego twórcę, ale, przede wszystkim, jako widza. Lubię filmy, które dotykają skazy, negatywnych uczuć, ale nie dlatego, że lubię się dołować, po prostu takie opowieści stawiają wiele pytań i sprawiają, że paradoksalnie usilnie staramy się potem szukać w prawdziwym życiu dobrych chwil i pozytywnych emocji. Ja przynajmniej mam tak, że wychodząc z takiego filmu, sam zaczynam szukać w sobie tego, co jest do naprawienia. Lubię się sam naprawiać, a takie kino bardzo mi w tym pomaga. Dlatego w swoich filmach też wolę pokazywać to, co niewygodne, trudne i straszne, a nie to, co wspaniałe, szczęśliwe i miłe.

Ale nawet jeśli nie chcesz tego robić, to te filmy jednak trochę dołują.

Myślę, że w „Techno" popełniłem pewien błąd. Tam cały świat jest trudny, przerażający, właśnie zdołowany. Wszystko jest bardzo poważne, emocje intensywne. A zobacz, że w „Sukience" już jest nieco inaczej. Bo zrozumiałem, że jeśli chcę skutecznie opowiedzieć o trudnych emocjach, to muszę poprzetykać fabułę elementami jasności: nadzieją i miłością. Stąd w „Sukience" mamy cały wątek przyjaźni między Julką a Renatą, gdzie zdarzają się sceny wręcz komediowe. Wiem, że ten film potrafi, mówiąc delikatnie, poruszyć, ale ja na seansach czekam już tylko na te momenty śmiechu. I sprawdzam, czy widownia się zaśmieje tam, gdzie chcieliśmy, żeby się zaśmiała. Na szczęście zazwyczaj to robi (śmiech). Chodzi o to, że im bardziej będziemy mieli czas na wzięcie oddechu, złapanie nadziei, tym bardziej też poruszą nas momenty poważne. To właśnie dzięki tym chwilom oddechu mogę później widzom ten oddech na chwilę zabrać. I w ten sposób chciałbym dalej pisać i tworzyć.

Pamiętam, że oglądałem „Techno" gdzieś przypadkiem w jakiejś knajpie na wakacjach w Sandomierzu i ten film długo we mnie został, miałem ochotę dużo o nim dyskutować.

Cieszę się, mimo że już nie przepadam za tym filmem i dziś zrobiłbym go zupełnie inaczej, to właśnie na to liczę – chcę, by te filmy stawiały pytania, wzbudzały wątpliwość, by właśnie można było o nich dyskutować. Sam jako widz lubię prosto z kina pójść na kawę i przegadać poszczególne sceny, podyskutować, o co chodziło twórcom.

I dlatego też w tych dwóch moich krótkich metrażach jest kilka scen symbolicznych, jak np. mucha w szklance, bo to właśnie dyskretnie serwowana symbolika najmocniej pobudza wyobraźnię. Oglądając film, nie tylko wprost odbierasz sygnały, które ktoś ci podaje, ale też samemu trochę je kreujesz w swoim umyśle. I takie drobne elementy na pewno będę chciał przemycać także w już pełnometrażowych produkcjach, by coś poruszały w naszych głowach.

Jak wyglądały twoje relacje z Anną Dzieduszycką, która gra w „Sukience" główną bohaterkę, niskorosłą Julię?

Scenariusz tego filmu napisałem po dogłębnym researchu na temat osób niskiego wzrostu i po długich rozmowach z operatorem Konradem Blochem, który jest zawsze ważnym współtwórcą naszych filmów, ale nie konsultowałem go z Anią, choć zagrała już wcześniej w moim krótkim ćwiczeniu na studiach. Jednak oprócz tego, że Ania istnieje, nie wiedziałem o niej niczego więcej. Ale nie ukrywam, że liczyłem na to, żeby – po pierwsze – chciała w tym zagrać, a po drugie, żeby się okazała dobrą osobą do tej roli. I już na pierwszym spotkaniu poważnie pogadaliśmy – o wszystkim. I po nim miałem bardzo silną intuicję, nie znając jeszcze jej umiejętności aktorskich, że będzie do tej roli najlepsza i nie trzeba szukać dalej.

Czytaj więcej

Paulina Matysiak: Ktoś robi totalne zamieszanie

Czym cię zaskoczyła?

Zobaczyłem osobę bardzo bezpośrednią, w dobrym tego słowa znaczeniu. Szczerą, autentyczną i otwartą, zadziorną, ale też z poczuciem humoru. I zobaczyłem, że tego wszystkiego potrzeba naszej bohaterce Julii. Przeważyły więc cechy charakteru, a potem, już na planie, okazało się, że w Ani drzemią także fantastyczne umiejętności aktorskie.

Anna Dzieduszycka podobno nie przepada za określeniem „osoba niskorosła".

Ja też nie przepadam, wolę mówić po prostu „osoba o niskim wzroście". Ania na wstępie powiedziała mi wprost, że jeżeli akurat o tym rozmawiamy, to żebym mówił o niej po prostu „karlica", bo ona akurat lubi to określenie, poza tym wyczuwa, jak ktoś chce ją w ten sposób obrazić. Ale to oczywiście nie znaczy, że można tak mówić. Nie, to kwestia indywidualna, że akurat jej to określenie nie obraża. A w końcu zazwyczaj w ogóle nie jest konieczne, by stosować jakiekolwiek określenie. Ludzi nie powinno się ani obrażać, co oczywiste, ani też traktować z nadmierną troską. Nie mogę pojąć, dlaczego niektórzy pochylają się do Ani i mówią do niej jak do małego dziecka... Po prostu tak się akurat złożyło, że urodziła się bardzo niska, i tyle – nie róbmy z tego wielkiego problemu ani specjalnego tematu, chyba że chcemy pogadać o tym, jak dostosowane są przestrzenie publiczne do potrzeb takich osób.

Wiem, że twoja mama, gdy była z tobą w ciąży, studiowała na łódzkiej filmówce i z tobą pod sercem chodziła akurat na wykłady z historii filmu. Zacząłeś więc słuchać o filmie najwcześniej jak to możliwe.

To prawda, ale długo myślałem, że pójdę inną rodzinną ścieżką i będę pisał. Od dziecka siedziałem w tym świecie literackim i go chłonąłem. Wszystko się zmieniło, jak obejrzałem „Bękarty wojny" Tarantino, i zobaczyłem, że można robić kino autorskie, bardzo subiektywne – wcześniej nie do końca miałem tego świadomość. Pamiętam, że wyszedłem z sali kinowej i od razu powiedziałem rodzicom, że zamierzam zostać reżyserem filmowym.

Co odpowiedzieli?

Ucieszyli się, tylko ojciec, też związany zawodowo ze światem filmu, przestrzegł mnie, bym nie szedł od razu do szkoły filmowej po skończeniu liceum, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Ojciec powtarza, że jeżeli chce się opowiadać o świecie, człowieku, emocjach, to warto najpierw ten świat poznać, tego człowieka poznać i te emocje w sobie odnaleźć. Cieszę się, że popracowałem trochę jako kelner, że porobiłem pizzę, postudiowałem kulturoznawstwo, gdzie było trochę historii, trochę filozofii, antropologii... To wszystko mnie mocno pootwierało i zbudowało mi pewien fundament.

Ale filmy kręciłeś już nawet w liceum.

W szkole ktoś powiesił plakat warsztatów filmowych „Weź to nakręć!", to się zgłosiłem. Były to regularne spotkania, na których tworzyliśmy rozmaite projekty filmowe. Biegaliśmy np. w maskach przeciwgazowych po jakichś opuszczonych bunkrach, kręcąc lustrzanką różne impresje. Poza tym nakręciłem też film z kolegami z liceum – po prostu wziąłem kamerę i oznajmiłem, że robimy film, którym zresztą jakimś cudem wygraliśmy potem nagrodę publiczności na festiwalu w warszawskim Kinie Praha.

Twój dziadek Waldemar – słynny pisarz o poglądach konserwatywnych – ale i twój ojciec Tomasz – pisarz, scenarzysta i publicysta – związani byli i są z prawicowymi mediami, a ty masz podobno zupełnie inne poglądy. Jak się dogadujecie?

Bardzo lubimy ze sobą rozmawiać i dyskutować na przeróżne tematy, również światopoglądowe, choć to prawda, że w kluczowych kwestiach się różnimy. Ale to niczego nie zmienia, bo te różnice ani nas w żaden sposób nie rozbijają, ani nie są wcale żadnym ważnym tematem w naszych relacjach.

Widziałem w mediach społecznościowych, że rodzice niesamowicie przeżywali twój sukces.

Mój ojciec powiedział nawet, że to najszczęśliwszy dzień jego życia – usłyszeć takie słowa od ojca, to naprawdę coś obłędnego. Mam to szczęście, że urodziłem się w bardzo kochającej i wspierającej rodzinie, z której zaczerpnąłem – przede wszystkim – wrażliwość na piękno, kulturę. Od urodzenia byłem zachęcany do czytania mnóstwa książek – także przez dziadka, ale przede wszystkim przez rodziców. W naszym domu panuje po prostu kult książki. I to nie tylko jako opowieści, ale także obiektu. Mamy taki zwyczaj, że lubimy wąchać książki (śmiech). Filmami również byłem karmiony, nawet i operą, której osobiście nie lubię, ale ojciec uwielbia. Naprawdę życzyłbym sobie, by wszyscy Polacy potrafili tak ze sobą rozmawiać jak my.

I jak w tej perspektywie widzisz przesłanie „Sukienki".

To ciekawe, że w tym naszym polskim zamieszaniu, w którym każdy musi się gdzieś zaszufladkować, stanąć po jednej bądź drugiej stronie, ten film podoba się i jednym, i drugim. Nie ma w zasadzie żadnego znaczenia, po której stronie się opowiadamy, bo do każdego jakoś ta „Sukienka" trafia. To mi się bardzo podoba, że jest trochę takim Adamem Małyszem (śmiech).

Może i trafia, ale nie wszyscy się z niego cieszą. Krytyk filmowy Tomasz Raczek uznał, że Polacy na taki film nie zasługują, bo przedstawia nas jako bardziej empatycznych ludzi, niż jesteśmy w rzeczywistości. Widzisz, czyli może nie da się od tej polsko-polskiej wojny uciec...

Tomasz Raczek jest jednym z moich największych filmowych autorytetów, zawsze go uważnie czytam, słucham i oglądam. Rozumiem, dlaczego tak powiedział, ale mam wrażenie, że widział on „Sukienkę" na tyle dawno, że z jakiegoś powodu w jego głowie pozostały głównie pozytywne emocje, właśnie ta empatia, a tak naprawdę film ten pokazuje jednak bardziej nasze wady niż zalety, i to chyba na każdej płaszczyźnie, więc jestem tą wypowiedzią nieco zdziwiony.

A dla ciebie to jest ważne, by przełamywać polsko-polskie podziały?

Tak, bardzo, bo musimy na nowo nauczyć się ze sobą rozmawiać. Dialog jest niesamowicie ważny i w sumie trochę o tym jest ten film – by podchodzić do siebie nawzajem tak, jakbyśmy chcieli, by do nas podchodzono. Jest to dla mnie szczególnie ważne jako osoby o liberalnym światopoglądzie. Powinniśmy starać się przede wszystkim słuchać, nawet jeśli uważamy, że ktoś opowiada kompletne bzdury. Najpierw zawsze warto go z szacunkiem wysłuchać, a potem dopiero na spokojnie z nim podyskutować. Zatraciliśmy już nawet grzecznościowe gesty, które są bardzo ważne w rozmowie z drugim człowiekiem, a już szczególnie z człowiekiem o przeciwnych poglądach. Wręcz tym uważniej powinniśmy słuchać, im bardziej w naszej głowie się sprzeciwiamy temu, co mówi druga osoba.

A, niestety, jest na odwrót: tym mniej wtedy słuchamy i tym szybciej odrzucamy jej perspektywę.

Poglądy poglądami, ale tu dochodzi jeszcze przepaść pokoleniowa.

To prawda, na razie ugrzęźliśmy trochę w etapie przejściowym, słychać już młody głos, bardziej otwarty na dyskusję, ale wciąż niknie on w hałasie wcześniejszych sporów. Myślę, że jak już dokona się zmiana pokoleniowa, to będziemy w Polsce podchodzić do siebie z większą otwartością, czego bardzo bym nam wszystkim życzył.

Czyli optymista.

Tak, umiarkowany (śmiech). Wydaje mi się, że to wcale nie jest takie trudne. Mam bardzo dużo przyjaciół czy znajomych, którzy mają przeciwne poglądy od moich i też nam to zupełnie nie przeszkadza. To po prostu kwestia umiejętności rozmawiania ze sobą. Wystarczy zrozumieć, że ktoś może mieć inny światopogląd, nawet w kwestiach najbardziej dla nas kluczowych, bo ludzie mają różne wrażliwości i różne perspektywy, ale wcale nie chcą nam tym zrobić krzywdy. To, że ktoś stoi po drugiej stronie, nie oznacza wcale, że jest złym człowiekiem.

Ale gdy w grę wchodzą bliskie więzi, to i emocje są naturalnie większe.

We wszystkich z nas drzemie potrzeba, by za wszelką cenę przekonać innych do swoich racji. Ale może jednak tego nie róbmy, bo to się nigdy nie udaje. Może lepiej po prostu pogadajmy, posłuchajmy się nawzajem, wyciągnijmy jakieś wnioski, spójrzmy na to wszystko z dystansu i pójdźmy razem zjeść obiad, pogadać o kinie czy sporcie. Moim zdaniem najważniejsza jest świadomość tego, że naprawdę nie uda nam się zmienić poglądów drugiej osoby.

Rozumiem więc, że w typowo polityczne tematy w swoich filmach nie będziesz raczej wchodził?

Tematy polityczne oczywiście mnie interesują, ale prywatnie, a filmowo to na 100 proc. nie będę ich poruszać, bo sam też nie lubię oglądać filmów, które są tendencyjne albo bardzo konkretnie opowiadają o politycznym sporze. W kinie najchętniej bym się w ogóle od polityki odciął.

Widziałem, że nie tylko cenisz Tomasza Raczka, ale też innych krytyków filmowych – w „Sukience" mamy piosenki, których tekst napisał Michał Oleszczyk.

To oczywiście zbieżność nazwisk, a nawet imion (śmiech). Obu tych panów bardzo szanuję – zresztą Michała Oleszczyka nie tylko jako krytyka, ale też jako scenarzystę, natomiast zespół Melancholy Hill, który wybraliśmy do „Sukienki", dopiero buduje swoją popularność, ale ten drugi Michał Oleszczyk, czyli wokalista i autor tekstów, pisze naprawdę genialnie. Czuć, że jego teksty płyną prosto z serca.

Promujesz więc nie tylko polską kinematografię, ale też i muzykę.

Nigdy nie myślałem w ten sposób, by cokolwiek promować. W filmach wykorzystuję po prostu to, co sam bardzo lubię, jak właśnie muzykę Melancholy Hill, i opowiadam historie, które mają być zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną. To, że przy okazji udaje się wypromować polski zespół czy polskie kino, to tylko fajny dodatek. I takim fajnym dodatkiem są też fantastyczne historie – Dorota Pomykała, wybitna aktorka, zgodziła się wystąpić w filmie młodego chłopaka, a teraz dzięki temu ma szansę pojechać na galę oscarową. To super, że i Dorocie Pomykale, i Szymonowi Warszawskiemu, i Ani Dzieduszyckiej nagle otwierają się nowe drogi, tylko dzięki temu, że wzięli udział w projekcie studenckim. Tym bardziej warto zachęcać studentów, by nie bali się odzywać do dużych nazwisk.

A ty nie bałeś się odezwać do Danuty Stenki, jak kręciłeś „Techno"?

Bałem się straszliwie, bo to był pierwszy mój poważniejszy film. Głos mi drżał, na szczęście z drugiej strony usłyszałem spokojną panią Stenkę, jej wielką uprzejmość, wręcz miłość. Dzięki temu bardzo szybko się uspokoiłem. Wydaje się, że jak ktoś ma głośne nazwisko, to może potraktować takiego studenta z góry, ale tak naprawdę wybitni aktorzy bardzo lubią grać w projektach studenckich, między innymi dlatego, że mogą sobie różne rzeczy wtedy popróbować, plus to często ciekawe role, oryginalnie napisane. Forma szkatułkowa jest wymagająca, różne rzeczy trzeba przemycić szybciej, konkretniej, dlatego mimo bardzo niskich budżetów to często są dla nich naprawdę atrakcyjne propozycje. Nie ma więc co się bać, warto się zgłaszać, bo nawet jak nie uda się dogadać np. w kwestii terminów, to często dostaje się choćby fajny feedback na temat scenariusza, a przy okazji łapie się kontakt na później. To doświadczenie nauczyło mnie, że ludzie jednak generalnie są mili – i to jest fajne (śmiech).

Jak dużym wyzwaniem jest dla ciebie teraz pełnometrażowy debiut po tak dobrze odebranych krótkich formach?

Oczywiście, jest pewna presja, że teraz wszyscy będą patrzeć mi na ręce, ale z drugiej strony jestem po prostu skupiony na tym, żeby ten pełen metraż najzwyczajniej zrealizować. Tego nauczyła mnie Warszawska Szkoła Filmowa, a najbardziej Maciej Ślesicki, który zawsze powtarza, by przede wszystkim robić filmy. One mogą być gatunkowe, niegatunkowe, dobre, złe – bo mogą się zdarzyć potknięcia, a mogą też przyjść wielkie sukcesy. Ale najważniejsze, by nie próbować cały czas przebić samego siebie, nie walczyć z tym wewnętrznym krytykiem, który ciągle skupia się na tym, że „Sukienka" została tak świetnie oceniona, to teraz trzeba zrobić wręcz arcydzieło. Nie, „Sukienka" jest „Sukienką", a teraz kręcę coś innego. Nie boję się potknięcia, po prostu chcę opowiedzieć nową historię i na niej się skupiam.

Rozumiem, że możesz to robić teraz na własnych warunkach, bo pewnie producenci będą się o ciebie bili.

Pewnie bym mógł, ale tak naprawdę nad tym pełnometrażowym debiutem to pracuję już od prawie roku ze Stanisławem Dziedzicem i bardzo się cieszę, że trafiłem na niego, jeszcze zanim ta cała wrzawa z „Sukienką" się rozkręciła. Bardzo dobrze mi się z nim rozmawia na temat kina, naprawdę ufam mu artystycznie.

Czytaj więcej

Wojciech Klicki: Trzeba ustalić granicę możliwej inwigilacji

To producent m.in. Agnieszki Holland.

Tak, produkował „Obywatela Jonesa". Ale przede wszystkim to bardzo dobry człowiek, co jest naprawdę ważne, bo w życiu warto współpracować z tymi, którzy są po prostu dobrymi ludźmi.

Tadeusz Łysiak (ur. 1993)

Reżyser i scenarzysta filmu fabularnego „Sukienka", nominowanego w tym roku do Oscara w kategorii „najlepszy krótkometrażowy film aktorski", opowiadającego o niskorosłej Julii, pracującej w przydrożnym motelu i zmagającej się z poczuciem odrzucenia i samotności. Wcześniej nakręcił m.in. „Techno", również nagradzane na wielu festiwalach, oraz „Lustro". Jest absolwentem kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz reżyserii w Warszawskiej Szkole Filmowej

Plus Minus: Zrobiłem świetny film, który zgarnął 20 nagród na różnych festiwalach, to nic dziwnego, że dostał teraz nominację do Oscara – pomyślał sobie pewnie Tadeusz Łysiak, gdy cała Polska podniecała się wieściami z Hollywood. Tak było?

Już się przestraszyłem, że naprawdę gdzieś tak powiedziałem (śmiech). Nie, absolutnie. Po pierwsze, nie zrobiłem, tylko zrobiliśmy – i to mówię bez kokieterii. Ten film jest wynikiem równej pracy wielu ludzi: operatora Konrada Blocha, montażysty Mariusza Gosa, kierowniczki produkcji Moniki Ossowskiej. A to tylko sam trzon ekipy, bo są jeszcze aktorzy i cała reszta.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS