Wojciech Klicki: Trzeba ustalić granicę możliwej inwigilacji

Co jakiś czas ktoś wyciąga pałkę z napisem „inwigilacja" i okłada nią swoich przeciwników po głowie, przez chwilę wszyscy tym się ekscytują, ale szybko się rozchodzą, a sprawa kontroli nad służbami w ogóle nie posuwa się do przodu - mówi Wojciech Klicki, Fundacja Panoptykon.

Publikacja: 14.01.2022 10:00

Wojciech Klicki: Trzeba ustalić granicę możliwej inwigilacji

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: Służby muszą mieć szeroki dostęp do profesjonalnych narzędzi śledczych, by móc jak najlepiej chronić społeczeństwo, działać prewencyjnie i szybko reagować, czy może służby powinny być jak najściślej ograniczone, każde ich działanie zbiurokratyzowane i muszą być rozliczane z każdej pomyłki?

To sztuczna alternatywa – albo dostęp do technologii, albo biurokratyzacja i kontrola. Istnieją rozwiązania umożliwiające służbom skuteczne i szybkie działanie, a jednocześnie minimalizujące ryzyko nadużyć – np. następcza kontrola czynności, które trzeba było podjąć natychmiast, bo – dosłownie i w przenośni – przestępca uciekał. Bez dostępu do najnowszych narzędzi służby byłyby ślepe, a tym samym bezradne wobec grup przestępczych, które przecież korzystają np. z nowych kanałów komunikacji. Ale otwarte pozostaje pytanie, gdzie leży granica, której służby nie mogą przekraczać. Mogę sobie wyobrazić taki scenariusz, że chciałyby mieć dostęp do technologii, która naruszałaby godność podejrzanego, np. poprzez wszczepianie czipa w ciało człowieka, który będzie monitorował stan jego zdrowia. Gdzieś musimy więc wyznaczyć granicę, której nie mogłyby przekraczać nawet w sprawach najgroźniejszych przestępstw, jak terroryzm.

A Pegasus tę granicę przekracza?

Nie, Pegasus jej nie przekracza i mógłby być stosowany przez polskie służby jako skuteczne narzędzie do przeciwdziałania przestępczości. Ale podkreślam – mógłby, lecz dzisiaj nie może.

Bo?

Polskie przepisy na to nie pozwalają. W tzw. ustawach kompetencyjnych naszych służb przewidziane są konkretne formy prowadzenia kontroli operacyjnej. I te formy zostały określone jeszcze w latach 90., czyli przed epoką internetu. A gdy później powoływano kolejne służby, jak CBA czy SOP, po prostu przeklejano wzór tych przepisów do kolejnych ustaw kompetencyjnych. I prawo mówi bardzo jasno: legalną kontrolę operacyjną można prowadzić tylko w przód, czyli dzisiaj służba wnioskuje o podsłuch czy dostęp do treści SMS-ów, prokurator i sąd się zgadzają, i teoretycznie dopiero od tego momentu można kogoś inwigilować. Pegasus pozwala zaś grzebać w całym archiwum telefonu i wszystko wskazuje na to, że w przypadku Krzysztofa Brejzy służby zyskały dostęp do SMS-ów sprzed dobrych kilku lat, a na coś takiego przepisy nie pozwalają.

A to nie są tzw. owoce zatrutego drzewa, czyli nielegalnie zdobyte dowody, które i tak nie będą przydatne?

Najprawdopodobniej te stare SMS-y zdobyte dzięki Pegasusowi wyciekły ze służb do TVP, więc jednak okazały się przydatne... Ale i w sądzie tak zdobyte dowody mogłyby zostać uznane. Więcej, sąd dziś nie tylko może, ale wręcz musi je wziąć pod uwagę – to się ostatnio zmieniło. Jeszcze kilka lat temu sąd mógł uniewinnić Beatę Sawicką z zarzutu przyjęcia korzyści majątkowej, uznając, że dowody na to zostały zdobyte przez CBA nielegalnie, ale jedna z ważniejszych zmian, jaką PiS przyjął w obszarze prawa karnego, polegała na tym, by sąd nie mógł takich dowodów odrzucać. I to rodzi bardzo wiele problemów, bo koncepcja owoców zatrutego drzewa stawiała pewną tamę, zniechęcała służby do przekraczania uprawnień, a jeśli ustawodawca narzuca sądowi, że musi takie dowody brać pod uwagę, to wysyła tym samym służbom zupełnie przeciwny komunikat – więc poniekąd w interesie samych służb staje się przekraczanie własnych uprawnień.

Czytaj więcej

Czeka nas jeszcze trudniejszy rok

Ale jeśli dobrze rozumiem, to największym problemem jest nie samo działanie służb, lecz to, że prawo jest niedostosowane do obecnych czasów? Czyli po prostu nie dopełniliśmy jakichś formalności?

Tworzenia prawa nie nazywałbym formalnością. Michał Woś, wiceminister sprawiedliwości, czy Stanisław Żaryn, rzecznik ministra koordynatora służb specjalnych, powtarzają cały czas, że kontrola operacyjna jest prowadzona zgodnie z przepisami po uzyskaniu zgody sądu – i dla nich to kończy sprawę. Tyle że zgoda sądu wcale nie oznacza, że wszystko jest w porządku. Więcej, nawet to, że coś jest naprawdę zgodne z przepisami, tego wcale nie oznacza, bo przecież prawo też może być złe. I jest wiele przykładów na to, że polskie przepisy przyzwalają na za daleko idącą inwigilację. Służby mogą choćby zdalnie pozyskiwać informacje o tym, z kim rozmawiałem i gdzie byłem w ciągu ostatnich 12 miesięcy. A to mogą być bardzo wrażliwe dane, bo przecież mogłem być u lekarza seksuologa lub rozmawiać z adwokatem specjalizującym się w rozwodach. I oni mają do tego dostęp właściwie jednym kliknięciem.

Chyba ktoś ma nad tym jakąś kontrolę?

Zgodnie z przepisami kontrola nad tym wygląda tak, że co pół roku każda ze służb mogących pozyskiwać te dane, a mamy obecnie dziewięć takich służb, przesyła do sądu tabelę w Excelu, w której podaje: postępowanie dotyczące takiego a takiego przestępstwa, pobrano tyle a tyle danych – billingi, lokalizacja itd. – a sąd z tej tabeli, która ma 20–30 arkuszy, ma się rozeznać, czy wszystko jest w porządku. I służby mówią, że działają zgodnie z przepisami, to prawda, ale te przepisy są do niczego, bo i nasz Trybunał Konstytucyjny, i Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, i Europejski Trybunał Praw Człowieka przyznają, że nad pozyskiwaniem tak wrażliwych danych sąd musi mieć realną kontrolę, a nie tylko taką tabelkę do wglądu. W Polsce służby pozyskują półtora miliona billingów rocznie i na pewno wiele z tych operacji jest niezbędnych do walki z przestępczością, ale na pewno też w tej masie kryją się również dane pozyskane niepotrzebnie, bo np. szwagier komendanta wojewódzkiego policji ma firmę, która konkuruje z jakąś inną firmą, i ten komendant chciał tę konkurencję sprawdzić, by na przykład poszukać dla szwagra jakichś haków na nią. Albo dziennikarz węszy w policji i jest na tropie jakichś nieprawidłowości...

Jasne, ale eksperci od kontroli operacyjnej powiedzą, że jeśli będziemy się drobiazgowo przyglądać każdej operacji, to spowolni to działanie służb, a wtedy nie będą one nadążać za przestępcami.

Tyle że dzisiaj, jeśli służba musi działać bardzo szybko, to i tak może najpierw założyć podsłuch, a dopiero potem pójść do sądu go zalegalizować. Wyobraźmy sobie sytuację, że podsłuchują kogoś przez pięć dni, a potem sąd nie wyraża jednak na to zgody...

...ale wiemy, że to się nie dzieje – polskie sądy właściwie zawsze wyrażają zgodę.

No tak, ale nawet jakby sąd odmówił i służby musiałyby przerwać kontrolę operacyjną, to i tak zdążyły już zebrać pewne informacje. To, co usłyszały, to usłyszały i jeśli szukały na kogoś haków, to już je mają. Ale w potrzebnej reformie nadzoru nad służbami nie powinno chodzić wcale o to, by każda czynność była oglądana po trzy razy z każdej strony przed jej wykonaniem, tylko o to, by był ktoś, kto prędzej czy później, nawet długo po wykonaniu tej czynności, mógł wyrywkowo sprawdzić, czy to było zasadne. Po prostu funkcjonariusze muszą wiedzieć, że istnieje pewne, nawet niewielkie, prawdopodobieństwo kontroli – że ktoś ma realne możliwości, by sprawdzić ich pracę. I sama taka świadomość wpłynęłaby na to, że funkcjonariusz zastanowiłby się dwa razy, czy na pewno chce wyciągnąć billing tego konkurenta szwagra albo jakiegoś polityka czy dziennikarza, bo to może wypłynąć.

To kto miałby to kontrolować?

Wiem, że w Polsce mamy inflację powoływania nowych instytucji, natomiast tu naprawdę nie ma innej możliwości – musimy stworzyć nowy urząd, coś trochę na kształt Najwyższej Izby Kontroli, ale z pełnymi możliwościami wglądu w konkretne działania służb, bo NIK takich uprawnień nie ma.

A dlaczego nie dać ich po prostu NIK?

Pełen dostęp do informacji ściśle tajnych? To jednak musi być zupełnie inna, wyspecjalizowana instytucja, która ponadto powinna mieć także możliwość rozpatrywania skarg obywateli. Mogłaby się ona składać z np. sędziów powoływanych przez Sejm za zgodą Senatu, co w największym stopniu gwarantowałoby im niezależność. Historia z obecnym rzecznikiem praw obywatelskich pokazuje, że czasami taki konsensus z dużym bólem, ale jednak udaje się wypracować. Oczywiście takich sędziów musiałby wspierać profesjonalny zespół pomocniczy – i tu pozostaje pytanie, czy w jego skład powinni wchodzić ludzie ze służb, bo z jednej strony, kto jak nie oni wie, jak działają służby, ale z drugiej strony wpuszczać ich do instytucji, która ma je kontrolować, to trochę ryzykowne... Jest tu więc sporo wyzwań.

Czyli służby kontrolować mieliby sędziowie, którzy dziś zgadzają się praktycznie na każdą prośbę tych służb o założenie podsłuchu? Rozumiem, że PiS zrobił wiele, by uczynić z sędziów ikony demokracji, ale rozmaite statystyki pokazują, że nie są oni najlepszymi obrońcami naszej wolności.

To prawda, że w 98–99 proc. przypadków sądy zgadzają się na założenie podsłuchu – i to nie od roku czy dwóch, tylko od 2011 r., gdy takie statystyki są jawne. Analizuję je co roku i rzeczywiście tu nic się nie zmienia. Tylko dlaczego ten procent zgód jest tak wysoki? Sądy wiedzą tylko to, co mówią im służby, a w interesie służb nie jest przecież zdradzanie sędziemu wszystkich materiałów, jakie mają, np. tych, które dają podejrzanemu alibi, tylko przedstawienie sprawy tak, by zdobyć zgodę na założenie podsłuchu. Sąd dostaje więc bardzo ograniczone informacje, może nawet nie wiedzieć, kogo dotyczy wniosek.

Czytaj więcej

Zachłanni i bezwzględni już się boją

To co, zna tylko numer telefonu?

Nawet niekoniecznie, służba może dać mu tylko tzw. numer IMEI, czyli unikalny 15- lub 16-cyfrowy numer identyfikacyjny przypisany do telefonu. A przecież nikt normalny nie zna numeru IMEI swojego telefonu, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by sędzia nieświadomie podpisał wniosek o zarządzenie kontroli operacyjnej na samego siebie, kolegę z wydziału albo na Donalda Tuska czy Jarosława Kaczyńskiego. Nie chcę powiedzieć, że polityk czy adwokat, jak w przypadku Romana Giertycha, powinien być świętą krową, której nie można podsłuchiwać, ale jakby służby obligatoryjnie musiały podawać dokładne dane osoby, którą chcą inwigilować, to myślę, że w przypadku polityków sędziemu mogłaby się zapalić w głowie czerwona lampka i przynajmniej przeczytałby akta dwa razy. Ale w przypadku Krzysztofa Brejzy sąd mógł tego nie wiedzieć.

Dobra, to kto miałby powołać taką instytucję? Liczysz na ponadpartyjną zgodę i na to, że rządząca większość pomoże przepchnąć w Sejmie ustawę, która odbierze jej część posiadanej władzy?

Widzę ten twój uśmiech (śmiech). Zgoda, dzisiaj nie ma szans na powołanie takiej instytucji. Bardzo mi jednak zależy na tym, by powstał dziś projekt ustawy, który zakładałby jej powołanie. Widziałem, że senator Krzysztof Kwiatkowski w Komisji Ustawodawczej Senatu zapowiadał stworzenie takiego projektu, i to daje powody do optymizmu.

Czyli chcecie, jako Panoptykon, mieć projekt ustawy, by opozycja musiała zająć stanowisko, co z tym fantem zrobi po ewentualnie wygranych wyborach?

Tak, zakładam, że po zmianie władzy będzie umowne sto dni, czyli takie okienko możliwości, kiedy w ramach pewnych porządków nowe władze będą chciały pewne sprawy uporządkować.

I będą chciały pozbyć się wpływu na służby?

Nie mam złudzeń, że taki wpływ każdej władzy jest na rękę. Pamiętam przecież, jak to wyglądało przed 2015 r., bo ten problem nie zaczął się za rządów PiS. Ale jednak presja ze strony obywateli dotycząca odnowienia demokracji i przywrócenia praworządności mogłaby obejmować – a nawet jak najbardziej powinna – także aspekt realnej kontroli nad służbami. I powinniśmy mieć taki projekt gotowy, by ten początkowy zapał nowych rządów, w który staram się wierzyć, od razu móc wykorzystać – zanim nowa władza okrzepnie i dojdzie do wniosku, że lepiej zostawić sobie te olbrzymie kompetencje w myśl tego, że skoro oni nas śledzili Pegasusem, to może teraz my będziemy ich śledzić.

Projekt takiej ustawy został już mocno przedyskutowany w biurze poprzedniego RPO przez zespół, któremu przewodniczyła Zuzanna Rudzińska-Bluszcz.

Tak, brałem aktywny udział w pracach tego zespołu i pisaniu raportu pt. „Osiodłać Pegaza", który ukazał się już we wrześniu 2019 r., gdy temat Pegasusa nie robił jeszcze tak zawrotnej kariery. Zawarliśmy w nim dwa postulaty: powołanie organu kontrolnego i stworzenie systemu informowania obywateli o tym, że byli inwigilowani. I to nie są postulaty urwane z choinki, wymyślone przez jakichś pięknoduchów, którzy bronią prawa do prywatności bez oglądania się na konieczność ścigania przestępców, ale były one dokładnie konsultowane z ludźmi, którzy działanie służb znają od wewnątrz. W skład naszego zespołu wchodzili m.in. Adam Rapacki, czyli generał policji, Jacek Cichocki, który był koordynatorem służb specjalnych, czy Tomasz Borkowski, były sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych i funkcjonariusz ABW oraz UOP.

Czyli jednak wpuściliście służby...

Bo krytyka służb nie może być prowadzona z pozycji, że są to źli ludzie w ciemnych płaszczach, którzy tylko czyhają na to, by każdego z nas inwigilować. To tysiące funkcjonariuszy, którzy codziennie wykonują potrzebną robotę, tyle że z różnych przyczyn, czasem politycznych, a czasem po prostu pragmatycznych, uważają, że wygodniej im jest działać poza czyjąkolwiek kontrolą. I masz rację, że słysząc o potrzebie kontroli nad służbami, oni automatycznie wyobrażają sobie, że to będzie coś, co uniemożliwi im skuteczną pracę. W tym rzecz, by zaproponować rozwiązanie, które nie będzie utrudniało im chronić naszego bezpieczeństwa, ale zarazem pozwoli odpowiednim instytucjom sprawdzać, czy nie nadużywają oni swoich szerokich uprawnień do innych celów. I dlatego chcieliśmy je wypracować wspólnie z nimi. Tam byli jeszcze przedstawiciele prokuratury, sądów, więc był to zespół naprawdę multidyscyplinarny, dlatego myślę, że naprawdę warto wracać do efektów naszej pracy. Pomysł właściwie jest więc gotowy, można usiąść i napisać projekt ustawy.

Czyli co, siadasz i piszesz?

Wiesz, nie jestem legislatorem, ale mógłbym oczywiście usiąść do stołu np. z legislatorami senackimi i wspomóc ich w pisaniu takiego projektu.

Czas trochę was nagli, bo przyspieszone wybory mogą być już w tym roku, a od dwóch lat ta sprawa niewiele ruszyła się do przodu.

Może afera związana z Pegasusem pozwoli tę sprawę teraz trochę popchnąć. Tyle że w ogóle mam wrażenie, siedząc w tym temacie od lat, że co jakiś czas ktoś wyciąga pałkę z napisem „inwigilacja" i okłada nią swoich przeciwników po głowie, przez chwilę wszyscy tym się ekscytują, ale po chwili szybko się rozchodzą, a sprawa kontroli nad służbami w ogóle nie posuwa się do przodu. Stworzenie takiego projektu mogłoby być jednak przełomowe. Nie wiem, kiedy będą wybory, ale masz rację, że powinien on powstać raczej w ciągu dwóch, a nie dwunastu, miesięcy.

Mam wrażenie, że rzeczywiście wszystko dziś zależy od was, czyli organizacji pozarządowych, bo PO przez lata powtarzając, jak to ona bardzo ceni społeczeństwo obywatelskie, nie będzie miała wyjścia, jeśli wy, wspólnym głosem, zażądacie odważnych ruchów w tej kwestii, i będzie musiała obiecać przyjęcie takiego projektu.

Tak, mogę sobie tylko zażartować, że czuję tę odpowiedzialność (śmiech). Rzeczywiście mam wrażenie, że potrzeba pewnej skoordynowanej presji ze strony społeczeństwa obywatelskiego na polityków opozycji, by przestali myśleć o sprawie Krzysztofa Brejzy wyłącznie w kategoriach plemiennych, że inwigilowano naszego polityka, więc teraz trzeba powołać komisję śledczą... Nie chcę powiedzieć, że inwigilowanie szefa sztabu wyborczego opozycyjnej partii nie jest problemem, bo jest gigantycznym problemem, i rozważania, jaki miało to wpływ na wynik wyborów, są moim zdaniem bardzo istotne, ale nie można na tym poprzestać. Ta presja, o której mówię, powinna pokazać politykom opozycji, że oczekujemy czegoś więcej, pewnej refleksji nad systemową zmianą, a nie tylko pokazania kolejny raz, jaki PiS jest zły, bo to nas do niczego nie prowadzi. Mam nadzieję, że Senat się faktycznie przyłoży do prac legislacyjnych, a my swoją presją przekonamy polityków, że naprawdę muszą taką ustawę przyjąć.

Tak szczerze, to wierzysz, że taka rewolucyjna wręcz zmiana jest dziś w Polsce możliwa?

Wierzę, bo na tę zmianę składa się coraz więcej kamyczków. Niebawem zapadnie wyrok przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w sprawie dotyczącej inwigilacji, gdzie jestem jednym ze skarżących, która w skrócie dotyczy tego, że polskie przepisy pozwalają służbom na zdecydowanie zbyt wiele. Prawdopodobnie podobnymi sprawami niedługo zajmie się też TSUE, bo nasze prawo dotyczące ingerencji w tajemnicę komunikacji jest zupełnie na innym biegunie niż przepisy unijne. Teraz do tego wszystkiego doszła afera związaną z Pegasusem... Któryś z tych kamyczków musi w końcu uruchomić lawinę zmian.

W raporcie „Osiodłać Pegaza" mamy wspomniany postulat – informowania o byciu inwigilowanym. Jakby to miało w praktyce wyglądać? Jak miałby to sprawdzić np. nasz czytelnik, powiedzmy księgowy, który podejrzewa, że ktoś mógł go z jakiegoś powodu inwigilować?

Jeśli ten przykładowy czytelnik był podsłuchiwany albo czytano jego e-maile, to po prostu musi zostać o tym poinformowany. Nie będzie to więc wymagało od niego żadnej inicjatywy, tylko dowie się tego z inicjatywy samych służb – nasz postulat mówi, że co do zasady 12 miesięcy po zakończeniu czynności operacyjnych osoba inwigilowana miałaby otrzymywać informację o tym. Co do zasady, bo jednak nietrudno wyobrazić sobie sytuację, gdy ten obowiązek informacyjny powinien zostać opóźniony, bo groziłoby to np. ujawnieniem informatora, który pomaga rozpracować grupę przestępczą. Ale o tym, czy można to opóźnić, decydowałby sąd. Czyli nasz czytelnik w praktyce po prostu sam dostałby po czasie informację z konkretnej służby, że prowadzone były wobec niego czynności operacyjne. I jeśliby chciał, mógłby złożyć skargę do nowej instytucji kontrolującej służby, by ta sprawdziła, czy wszystko było w porządku, np. czy materiały na jego temat zostały usunięte, skoro nie dostał aktu oskarżenia, albo do czego zostały one użyte. To, że ktoś w jego imieniu może to skontrolować, na pewno dałoby temu czytelnikowi poczucie bezpieczeństwa.

Rozumiem, że ta instytucja kontrolowałaby służby nie tylko na podstawie skarg od obywateli, ale też często z własnej inicjatywy?

Oczywiście, mogłaby sprawdzać np. wszelkie doniesienia medialne, które często pojawiają się choćby w okolicy terminu wyborów. I mielibyśmy wtedy jasną sytuację, a dziś wszyscy zamykają się w swoich bańkach – wyborcy PiS wierzą, że za Tuska inwigilowani byli politycy prawicy, a wyborcy PO, że na odwrót...

Czytaj więcej

Lektury polskie

...obawiam się, że i jedni, i drudzy mogą mieć rację.

Może tak (śmiech), nie wykluczałbym tego. Często bulwersuje mnie to, co robią dziennikarze TVP, ale teraz, w kontekście Pegasusa, wyciągnęli oni bardzo ciekawe informacje o tym, że w 2014 r. CBA kupiło Remote Control System, czyli oprogramowanie służące do inwigilacji.

Osiem lat temu opisywaliśmy tę sprawę w „Rzeczpospolitej", zresztą przyjrzeliśmy się jej po tym, jak polskim służbom korzystanie z RCS zarzucili naukowcy z The Citizen Lab – ci sami, którzy poinformowali dziś o korzystaniu z Pegasusa. I wtedy też CBA nabrało wody w usta i odmówiło udzielenia jakichkolwiek informacji.

A teraz TVP przedstawiła dowody na to, że rzeczywiście z RCS korzystano. Oprogramowanie to pozwalało na przejęcie kontroli nad komputerami, a nie telefonami. I nie było tak wszechmocne jak Pegasus, ale też pozwalało na wiele. To pokazuje, że i wtedy mieliśmy problem z inwigilacją, i teraz go mamy – tylko że jedni wyborcy wiedzą wyłącznie o RCS, a drudzy tylko o Pegasusie.

Wojciech Klicki

Prawnik i aktywista, od 2012 r. związany z Fundacją Panoptykon. Specjalizuje się w tematyce uprawnień policji i służb specjalnych oraz relacji praw człowieka i bezpieczeństwa. Członek Obywatelskiego Forum Legislacji i Stowarzyszenia im. Zbigniewa Hołdy.

Plus Minus: Służby muszą mieć szeroki dostęp do profesjonalnych narzędzi śledczych, by móc jak najlepiej chronić społeczeństwo, działać prewencyjnie i szybko reagować, czy może służby powinny być jak najściślej ograniczone, każde ich działanie zbiurokratyzowane i muszą być rozliczane z każdej pomyłki?

To sztuczna alternatywa – albo dostęp do technologii, albo biurokratyzacja i kontrola. Istnieją rozwiązania umożliwiające służbom skuteczne i szybkie działanie, a jednocześnie minimalizujące ryzyko nadużyć – np. następcza kontrola czynności, które trzeba było podjąć natychmiast, bo – dosłownie i w przenośni – przestępca uciekał. Bez dostępu do najnowszych narzędzi służby byłyby ślepe, a tym samym bezradne wobec grup przestępczych, które przecież korzystają np. z nowych kanałów komunikacji. Ale otwarte pozostaje pytanie, gdzie leży granica, której służby nie mogą przekraczać. Mogę sobie wyobrazić taki scenariusz, że chciałyby mieć dostęp do technologii, która naruszałaby godność podejrzanego, np. poprzez wszczepianie czipa w ciało człowieka, który będzie monitorował stan jego zdrowia. Gdzieś musimy więc wyznaczyć granicę, której nie mogłyby przekraczać nawet w sprawach najgroźniejszych przestępstw, jak terroryzm.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi