„Influenza magna" (z łac. „Wielka grypa", czyli grypa hiszpanka, która spustoszyła świat zaraz po I wojnie światowej), to powieść złożona z kilku zazębiających się wątków. Podzielona jest na cztery „Strony", każda przypisana do innej postaci. Pierwsza opowiada o doktorze Franzu Wiegemannie, który prosto z wiedeńskiej bohemy trafia na front wschodni, idąc z austro-węgierską ofensywą w stronę Karpat. Druga poświęcona jest Egonowi Schielemu, awangardowemu malarzowi, jego życiowym perypetiom i wyborom artystycznym. Trzecia dotyczy pianistki Grety Trakl, siostry poety przeklętego Georga Trakla, który popadł w szaleństwo i dokonał żywota w krakowskim szpitalu 3 listopada 1914 r. Ostatnia część opowiada o rzeczonym Boyu, z wykształcenia lekarzu, który na kartach powieści kroi, szyje, amputuje i nastawia kończyny żołnierzy dogorywającego imperium Habsburgów. Wśród nich jest też Franciszek Chyłka, chłop z podkrakowskiej wsi, który jest drugim bohaterem tego rozdziału, a jego losy są inspirowane historią pradziadka autora.

Jak zatem widać, słowa Boya z Prologu o strzępkach pokomplikowanej rzeczywistości nie padają przypadkowo. Bo jeśli w „Influenza magna" Bogusław Chrabota przegląda się w epickich powieściach XIX i XX wieku, to robi to z postmodernistyczną swawolą. Zszywa wątki i style niczym doktor Wiegemann rozerwane bebechy CK-rekrutów. Miesza porządki, gatunki i tonacje. Swobodnie przechodzi od szwejkowskiej opowiastki wojennej – chwilami uderzając w poważniejsze, remarquowskie tony – do erudycyjnej biografii historycznej, która imponuje gruntowną dokumentacją, ale jeszcze bardziej swobodą poruszania się autora w historycznej rzeczywistości. Mamy tu Freuda, któremu pół żartem, pół serio wszystko kojarzy się z kompleksem Edypa. Mamy też Gustava Klimta, a zaraz potem wracamy do oblężonego przez Rosjan Przemyśla, w którym głód i zaraza sieją spustoszenie.

Wszystko to zgrabnie łączy się i buduje portret szalonej epoki sprzed stu lat. Świat, w którym aż buzuje od nowych, rewolucyjnych idei, myślenie o sztuce ulega gruntownej przemianie, ludzie żyją w poczuciu schyłku, ciągnie ich ku szaleństwu, dekadencji (opium i kokaina robiły wówczas furorę w Europie), śmierć jest wszędzie (wojna, a po niej epidemia tytułowej grypy), a w filozofii górę zaczyna brać odarty z metafizyki materializm.

Nie jest to na szczęście przyczynkarska powieść o covidzie i roku 2020. Epidemia hiszpanki nie dominuje bowiem w „Influenzie magnie", jest raczej makabryczną wisienką na torcie, podzwonnym dla belle époque. A jednocześnie jest to powieść o mechanizmach dziejowych, które mimo wszystko przywodzą na myśl współczesność z powszechnym ostatnimi miesiącami poczuciem, że „idzie nowe", niekoniecznie lepsze.

Stylistyczna obfitość i zróżnicowanie nie stawiają czytelniczych oporów, a lektura tej książki dostarcza sporo satysfakcji. Innym językiem Chrabota pisze o secesyjnym malarstwie, innym o zanurzającym się w obłęd poecie, a jeszcze innym o wizytach żołnierzy w burdelach. Biegniemy przez rozdziały żwawo, z ciekawością co będzie dalej, bo zaintrygowanie zwiększa achronologiczna narracja. Co rusz jednak stajemy, zawieszając oko na zgrabnych passusach. Choćby takim, który będzie zarazem doskonałym opisem tej powieści: „Najedli się tego wieczoru noc całą, syci i bezpieczni. A wokół kłębił się świat rozpadającego się habsburskiego imperium, świat okaleczony wojną, pokryty ranami bitew, pełen krost po przebytych chorobach, zabiedzony, chudy".