Nikt wśród publiczności nie gwizdał. Może okazano mu współczucie. A może źle zapamiętałem, bo po prostu to mnie zrobiło się przykro. Słyszałem, jak ten chłopak rapował w pociągu, i spodobały mi się jego błyskotliwe porównania. Ale już wtedy nie dało się nie zauważyć, że przy każdym nieśmiało wyrzucanym z siebie wersie Pivot walczy nie tyle z tematem, ile z samym sobą.
Cztery lata później, w 2009 r., po raz pierwszy pojawił się gościnnie na producenckiej płycie Quiza, rapując – nomen omen – o problemach z zagadaniem do dziewczyny, bo z jego ust wydobywa się jedynie tytułowe „Yyy, eee". Bardzo oryginalnie, szczególnie w zalewie hiphopowych przechwałek o „podrywaniu suczek". Ten szczery, choć trochę nieporadnie zarapowany utwór spotkał się ze świetnym przyjęciem.
Później Pivot znowu przepadł, a debiutancki album wydał dopiero teraz, na sam koniec 2017 r. – w wieku 32 lat. I znowu zaskoczył przywykłych do rapowych klisz słuchaczy, nagrywając konceptualną płytę kręcącą się wokół tematu ojcostwa, rodziny i życiowej stabilizacji. Otwierające płytę „Mandarynki" są, można powiedzieć, kontynuacją „Yyy, eee" – Pivot opowiada, jak w wieku 15 lat poznał przyszłą żonę. Reszta płyty traktuje o codziennych trudnościach i radości wychowywania trójki dzieci – po prostu o zwykłym życiu porządnego, stroniącego od używek ojca.
Zatem jeśli rap jest buntem, Kamil Pivot jest jego antytezą. Chyba że w czasach, gdy masowo odrzucamy dawne normy, to właśnie normalność stała się buntem...
Odbiór płyty pokazuje, że ta wizja zwykłego życia wcale nie nudzi słuchaczy, nawet tych najmłodszych. Czytałem komentarze, że wzbudza tęsknotę „za jakąś życiową stabilizacją, rodziną". Zaskakiwać może, że to, w jaki sposób Pivot opisał ojcostwo, dla niektórych słuchaczy jest przesadnie optymistyczne, dla innych zaś – „turbo smutne". Te teksty więc nie wzbudzają prostych emocji, raczej poruszają i dają do myślenia, a ich odbiór jest kwestią prywatnych emocji i własnej sytuacji.