Bóg znowu czegoś od nas chce

Ostatnie 30 lat to epoka posthistoryczna. Czas, w którym bardzo chcieliśmy, ale nie potrafiliśmy zapomnieć o romantyzmie. Teraz, kiedy złudzenie końca historii rozwiewa się na naszych oczach, odżywa odwieczny romans polskiej kultury. Z tym wszystkim, co w nim irytuje, niepokoi i porywa.

Aktualizacja: 17.12.2021 15:57 Publikacja: 17.12.2021 10:00

Bóg znowu czegoś od nas chce

Foto: Mirosław Owczarek

Wizja końca „końca historii" napełnia nas bojaźnią i drżeniem. A może wcale nie powinna? Być może otwierają się właśnie drzwi, które nie tylko wpuszczą do świata chaos i pożogę, ale również wypuszczą nas z jakiejś wielkiej pułapki. Zasadzki, jaką sami na siebie zastawiliśmy. To nie TA historia, historia jako taka najpierw się skończyła, a teraz znowu odżywa. Swego kresu u początku lat 90. doczekała się PEWNA historia. Opowieść, która miała swoich autorów, dramat reżyserowany przez ludzi takich jak my. Nawet jeżeli twierdzili oni, że jedynie odczytują ukryty głębiej sens, są tylko ustami, przez które przemawia obiektywny duch dziejów, to albo świadomie kłamali, albo też zwyczajnie się mylili.

Istnieją co najmniej dwa powody, dla których koniec takiego właśnie końca historii powinien napełniać nas otuchą i nadzieją. Po pierwsze dlatego, że na ołtarzu tej dziejowej religii złożeni zostali Polacy. Idea końca historii pojawiła się wkrótce po dokonaniu ostatniego rozbioru Rzeczypospolitej i nie brakowało w XIX wieku takich, którzy nie dostrzegaliby związku między tymi faktami. Różniono się jedynie w kwestii wyciąganych z niego wniosków.

Zdaniem jednych zniknięcie Polski było ostatnią wolą umierającej właśnie historii, warunkiem koniecznym dla jej szczęśliwego spuentowania, a droga do nowej, wspaniałej, posthistorycznej Europy prowadziła po trupie Rzeczypospolitej. Dla drugich ów mord założycielski nowego świata był najlepszym dowodem na to, że dzieje nie tyle dotarły do kresu swej drogi, ale skręcają właśnie w ślepą uliczkę. Pytanie o to, czy Polacy przetrwają, będą się uparcie trzymać swojego losu i marzenia, dążyć do ponownego wkroczenia na arenę historii, miało swoją wagę daleko poza granicami rozebranej Rzeczypospolitej.

Wielu było takich – również wśród samych Polaków – którzy twierdzili, że w imię postępu i dobra ludzkości należy polskość złożyć ostatecznie do grobu i na wszelki wypadek zasłonić wejście doń kamieniem. Czym innym, jak nie życzeniem ponownego rozpoczęcia się historii, było tlące się w polskich sercach przez cały XIX wiek marzenie o wielkiej europejskiej wojnie, z gruzów której podniesie się Rzeczpospolita? Losy Polski i historii wydawały się nierozerwalnie ze sobą związane – jeśli jedna się skończyła, to dla drugiej również nie ma już żadnej przyszłości.

Ale koniec historii miał też być czymś jeszcze – odpowiedzią na trawiący europejską duszę kryzys. Choć może właściwszym słowem niż „odpowiedź" byłaby „ucieczka". Pod koniec XVIII wieku człowiek Zachodu zrzucił z siebie ostatnie, już nie tyle krępujące, co zawadzające mu w ruchach pęta tradycji i religii. Od teraz już nikt, poza nim samym, nie miał dyktować mu warunków ani stawiać ograniczeń. Wolność, której erupcją była francuska rewolucja, a twarzą – trzymający cały kontynent w żelaznym uścisku – Napoleon, okazała się jednak po ludzku nie do wytrzymania. Poszukiwano więc instancji, na rzecz której można by się zrzec części odpowiedzialności, więcej nawet – której można by zacząć nie tyle nawet służyć, co być ślepo posłusznym. Wtedy właśnie w europejskiej wyobraźni rozbłysła z mocą ostatecznego wyroku historia przez duże „H". Już nie nauczycielka, tylko wyrocznia. Mądrość, która nie tyle pozwala czerpać z doświadczenia poprzednich pokoleń, ale dyktuje, orzeka o losie tych, które dopiero mają się urodzić. A co może być pewniejszą rękojmią słuszności jej wyroków niż fakt, że swoje już przeżyła i nie zamierza już więcej szaleć ani się wygłupiać?

Zachodnia dusza potrzebowała historii, ale tylko dogorywającej. Takiej, która powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia. Tylko ona pozwalała odetchnąć, ukoić rozedrgane wiekiem rewolucji nerwy. Pozwalała zachować jej, rewolucji, zdobycze i jednocześnie uniknąć odpowiedzialności za grzech, zbrodnie, z jakich poczęła się XIX-wieczna wolność. Historyzm był psychologicznym majstersztykiem. A jednocześnie wymówką, zaciągnięciem długu, o którego spłatę, ze wszystkimi naliczonymi w międzyczasie odsetkami, upomniał się wiek XX.

XIX stulecie miało też jednak swoją herezję. Sztandar powiewający nad głowami niewiernych, nieufnych wobec idei „wielkiej konsolidacji", sojuszu oświecenia i kapitalizmu, mieszczaństwa i postępu. Wątpiących w dogmat politycznej i ekonomicznej racjonalności jako naczelnej zasady, wedle której można bezkarnie stosować przemoc wobec ludzi i natury. Tych, którzy na koniec historii patrzyli bez wymaganej przez kapłanów tej nowej, świeckiej religii wiary i żarliwości. XIX wiek miał romantyzm.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Sowa Minerwy wylatuje przed świtem

Innym udziel swej miłości

Romantyzm jest jak pies. Jamnik czy wilczur, rottweiler, a może jednak chihuahua – tylko specjaliści potrafią bezbłędnie rozróżniać poszczególne rasy. Ale nawet dziecko nie ma problemu, żeby te wszystkie, tak różne od siebie stworzenia zakwalifikować do jednego gatunku. Bo romantyzm, nieważne francuski czy angielski, włoski czy niemiecki, wszędzie szczekał podobnie. Bronił swojej budy – tradycji i zdrowego rozsądku, upominał się o jedzenie – chrześcijaństwo i kulturę (będącą czymś tak bardzo różnym od narzucanej zachodniej duszy od czasów oświecenia „cywilizacji"), a także wył do księżyca – sfery uczuć i serca.

Romantyzm był w XIX wieku najlepszym przyjacielem człowieka – nie mylić z ludzkością. Upominał się o to, co konkretne i rzeczywiste, warczał nieufnie na abstrakcje i ogólność. Był próbą, a może tylko marzeniem o przywróceniu zagubionej gdzieś równowagi. Stabilności otrzymanej dzięki przeciwstawieniu sobie rzeczywistych, mających swoją wagę i treść przedmiotów. Jednostki i wspólnoty, uczucia i doświadczenia, polityki i moralności. Czegoś zupełnie różnego od dokonywanych tylko na kartce obliczeń, prezentowanych później jako pismo z sądu, w którym zakończył się właśnie proces historii. Dostarczających podobne przesyłki listonoszy romantyzm bezlitośnie obszczekiwał.

Nigdzie jednak nie był on pytaniem postawionym tak bardzo serio, z podobną gwałtownością i nadzieją, co w Polsce. Kraju, który nie istniał, ponieważ został złożony na ołtarzu tej właśnie abstrakcyjnej, oświeceniowej stabilności i równowagi. Tam, gdzie XIX-wieczna religia zadała najmocniejszy cios, tam też zrodziła się najbardziej żywotna, gwałtownie odrzucająca jej dogmaty herezja. Na żadnym innym narodzie romantyzm nie zaznaczył piętna tak głębokiego, jak na Polakach. Nigdzie indziej nie rzucał tak długiego cienia.

Zmierzch romantycznego paradygmatu został, ustami Marii Janion, ogłoszony dopiero w połowie lat 90. XX wieku. I nawet wówczas wobec tego wyroku zgłoszono mnóstwo zdań odrębnych. Ale jeśli kiedyś był czas na postawienie podobnej tezy, to tylko ćwierć wieku temu. Odejście romantyzmu do lamusa, zamknięcie tej wywrotowej herezji w polonistycznym bestiarium, obłaskawianie jej czułymi dłońmi polonistek zanudzających kolejne pokolenia licealistów interpretacjami „Dziadów" Mickiewicza mogło nastąpić tylko w chwili, kiedy i my uwierzyliśmy w koniec historii. Ten już naprawdę ostateczny, ogłoszony przez późnego wnuka Hegla – Francisa Fukuyamę. Jeszcze jedną wielką konsolidację, tym razem kapitalizmu i liberalnej demokracji. Ale jak bardzo by nie był przekonujący, kluczowe znaczenie i tak miał fakt, że akurat tym razem okazał się dla nas nad wyraz łaskawy.

Polski stan ducha w ostatnich 30 latach najlepiej oddał w „Kantyczce z lotu ptaka" Jacek Kaczmarski: „Ujmij trochę łaski nieba / Daj spokoju w zamian, chleba / Innym udziel swej miłości / Nam – sprawiedliwości". Ta modlitwa spoza końca czasów jest odpowiedzią na słynne „Bóg widocznie czegoś od nas chce, skoro nas tak doświadcza" Zygmunta Krasińskiego. Z faktu, że Pan Bóg chwilowo nie wysuwał wobec Polaków nowych roszczeń ani oczekiwań, brała się cała ulga i szarzyzna lat 90. Wykrzykiwane chrapliwym głosem przez wykonującego wraz z Kaczmarskim „Kantyczkę" Przemysława Gintrowskiego oskarżenie: „Co nam hańba, gdy talary / mają lepszy kurs od wiary".

Koniec historii koił i irytował jednocześnie. Był nawet całkiem przyjemnym, dziejowym interludium, pozwalającym odetchnąć po dwóch wiekach klęsk i traum. A jednocześnie pozostawiał bez odpowiedzi na najważniejsze pytanie: na co było to wszystko? Czy Bóg istotnie czegoś od nas chciał, a my nie potrafiliśmy wypełnić ani nawet zrozumieć swojego zadania, czy też historia dręczyła nas z czystej, sadystycznej przyjemności. To pytanie stawiał i próbował na nie odpowiadać w polskim języku jedynie romantyzm. W latach 90., kiedy znaleźliśmy wreszcie bezpieczną przystań u końca historii, można było bezkarnie uchylać się od udzielania na nie odpowiedzi. Ale dziś, gdy kończy się tamten sen, lub może raczej letarg, trzeba jak najszybciej zawołać: Romantyzm! Do nogi!

Także dlatego, że nasza drzemka trwała ledwie trzy dekady. Zachód z kolei pogrążony jest w swoim – mniej lub bardziej spokojnym – śnie od dwóch wieków. Dla nas koniec historii był pokusą, dla niego – praktyką. Zostaliśmy zaprawieni w boju, o którym reszta kontynentu nie ma zielonego pojęcia.

Z tej właśnie perspektywy – długiego trwania końca historii – patrzy na naszą dzisiejszą sytuację w swej najnowszej książce Marek Cichocki. W „Początku końca historii" pisze on: „To bogactwo radzenia sobie z historyczną przygodnością i brutalnością, trwania przy własnym sposobie życia, pozwala nam teraz rozumieć więcej i lepiej reagować na wyzwania przyszłości, które przynosi koniec «końca historii». Wobec nieznanego i nieuniknionego czyni nas bardziej elastycznymi i zaradnymi niż te społeczeństwa, które przez ostatnie dwa stulecia trzymały się jednej tylko drogi historycznego rozwoju i jednego tylko uznanego za bezalternatywny i słuszny modelu nowoczesności".

W swojej „palecie narodowych zagrań" mamy jednocześnie romantyzm i pozytywizm, idealizm i skrajny pragmatyzm. Potrafimy być jednocześnie bohaterami zdolnymi do wielkich poświęceń i wycofanymi do własnej skorupy ślimakami. „To wszystko – pisze Cichocki – jest naszym bezcennym zasobem politycznej kultury, z którego możemy czerpać i który pozwala nam zachować szczególną wrażliwość na wieloznaczność rzeczywistości realnego życia".

W wersji minimum romantyzm jest nam więc dzisiaj potrzebny jako „zadzior". Rana przypominająca o walce, której kolejna odsłona czai się już za rogiem. Nieskończony zasób symboli i kulturowych kodów, który jako powstały w czasie próby może pomóc zmierzyć się z kolejną. Jedna z odpowiedzi, ale na tyle pociągająca dla jednych i drażniąca dla innych, że stanęła w centrum polskiego doświadczenia historii, a nawet u jej rzekomego końca nie zamierzała się stamtąd ruszyć.

Romantyzm negowany, ośmieszany i przezwyciężany tylko potwierdza swoją wagę i żywotność. Trochę jak w sejmowej debacie poprzedzającej ogłoszenie przyszłego roku „rokiem polskiego romantyzmu". W sam środek sali plenarnej wrzucone zostało pojęcie, wobec którego niemal każdy z posłów miał jakiś stosunek. Nabożny albo obrazoburczy – nieważne. Liczy się tylko stopień emocji, jakie romantyzm rozpala w Polakach. Najlepszy dowód na to, że idea ta wciąż czegoś od nas chce. A może też ma nam coś bezcennego do zaoferowania.

Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Z dwóch wspomnianych na początku powodów do radości na wieść o końcu „końca historii" poruszyliśmy tylko kwestię strategii politycznego przetrwania – jeszcze historia nie zginęła, jeszcze my żyjemy. Może tym razem nawet bardziej niż reszta Zachodu. Ale fundamentalne jest pytanie o duchowy kryzys, z którego poczęła się idea końca historii. I to w tej właśnie kwestii polscy romantycy mają nam najwięcej do powiedzenia. A jeszcze może więcej – do zagrania.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Radioaktywne media społecznościowe

Powrót do Soplicowa

W 1829 roku dwóch młodych Polaków, Antoni Odyniec i Adam Mickiewicz, zostają ugoszczeni w siedzibie 80-letniego wówczas Johanna Wolfganga Goethego. Rozmawia im się na tyle miło, że stary mistrz zaprasza ich na prapremierę pierwszej części swojego „Fausta". Była to z pewnością nobilitacja – Mickiewicz i Odyniec byli na tyle anonimowi, że ich miejsca przy stole na uroczystej, zorganizowanej po przedstawieniu kolacji oznaczono napisami „Polak 1" i „Polak 2". Resztę nocy dwóch Polaków spędza na rozmowie o tym, jakie jest prawdziwe znaczenie „Fausta". Odyniec dopytuje, jak można poważnie twierdzić, że warunkiem czynu, który zmienia świat w nowym kierunku, jest zaprzedanie się złu. Mickiewicz nie odpowiada – milczy, pykając spokojnie fajkę.

Tamto spotkanie było jednym z węzłowych momentów całego XIX wieku. Różnica między Goethem a Mickiewiczem polega nie tylko na tym, że – jak stwierdza Cichocki – pierwszy z nich był szczerym poganinem, a drugi – szczerym chrześcijaninem. Jak zawsze w wypadku genialnych postaci są oni wyjątkami i reprezentantami zarazem. Odstają od formacji kulturowych, które tworzyli, a jednocześnie są ich najdoskonalszym ucieleśnieniem. Goethe był świadomy katastrofy, jaką ściąga na siebie człowiek, odrywając się od własnej natury i poddając się pokusie nadludzkiej potęgi, ale tym konsekwentniej wydaje się w tym właśnie kierunku podążać. Właśnie dlatego, że „Faust" jest tak tragiczną opowieścią, potrafił skusić tak wielu do konszachtów z Mefistofelesem.

Kluczowa różnica między „Niemcem nr 1" i „Polakiem nr 1" sprowadzałaby się do tego, że Goethe chciał coś zrobić, Mickiewicz z kolei pragnął dokądś wrócić. W tym punkcie przebiega moim zdaniem od XIX wieku tektoniczne pęknięcie między Polską a Zachodem, od chwili – przyjmijmy to wydarzenie jako symbol – sympatycznej pogawędki młodych polskich romantyków ze starym mistrzem.

Nie wiemy, czy podczas prapremiery „Fausta" Mickiewicz miał już w głowie pierwsze sceny, zarys fabuły „Pana Tadeusza". Ale jeśli coś stanowiło faktyczną odpowiedź na wątpliwości Odyńca, pytanie, w odpowiedzi na które jego przyjaciel potrafił, a może chciał, wypuścić z siebie jedynie chmurę dymu, to była nią właśnie pierwsza polska epopeja narodowa.

„Pan Tadeusz" jest najgłębiej mesjanistycznym ze wszystkich dzieł Mickiewicza. Soplicowo to nie tyle świat utracony, co wymarzony. Mniej sielanka, bardziej wizja. Punkt docelowy, do którego prowadziły „Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego", miejsce, gdzie spełnia się cała mesjanistyczna historiozofia. Jest właśnie miejscem, światem, w którym żyją ludzie z krwi i kości, ze wszystkimi swoimi wadami i urokami. Najprostsze czynności, jak parzenie kawy czy zbieranie grzybów, zostały tu nie tyle wyidealizowane, co – nie waham się użyć tego słowa – przebóstwione. Na czele oczywiście z zakończeniem tej epopei – wielką sceną wesela. Święta, jakie w chrześcijaństwie jednoznacznie symbolizuje tamten świat, cel naszej ziemskiej pielgrzymki. Wraz z Goethem Zachód zaczął już na dobre celować w osiągnięcie „dnia siódmego" swoich dziejów. Osiągnięcie punktu, z którego ogarnie wzrokiem całą wykonaną dotychczas przez siebie pracę i zdobędzie wiedzę o tym, co było w niej złego, a co dobrego. Jest od tamtego czasu mocarzem, który nie zamierza zrezygnować z podporządkowania sobie natury, zrzucenia kajdan ludzkiej kondycji. Polska z kolei, przez Mickiewicza, pozostaje strudzonym pielgrzymem, młodym Soplicą, marzącym o powrocie do ojczyzny. Bo Soplicowo to raj odzyskany, miejsce ponad przestrzenią, zdarzenie poza czasem.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Granica jako sposób istnienia

Warszawa padła – pomyślałem o Chopinie

Warszawa padła. Jakże oni byli bliscy mojemu sercu, Polacy, naród, który ma swój los, uporczywy i nieubłagany! Zrządzeniem tego losu co jakiś czas muszą ulec zagładzie. I to przeznaczenie jest prawdziwym sensem ich istnienia: z jakąż dziką siłą, z jakąż nieustępliwą bujnością zmartwychwstają z głębin swojego fatum. Może już dawno zostaliby wyniszczeni, gdyby los usposobiony bardziej pokojowo dał im do rąk narzędzia do wygodniejszego i bezpieczniejszego istnienia, być może wyniszczyliby się od wewnątrz, może oddaliby się temu wszystkiemu, co w ich naturze jest typowo polskie, swobodne i niepoprawne. A tak między wielkimi, zbójeckimi narodami zachowała ich przy życiu ta mocna więź, ten surowy historyczny los, zawsze padając, zawsze podnosząc się z upadku i zawsze typowo po polsku, czyli odrobinę zbyt hałaśliwie, przesadnie, a równocześnie budząc sympatię tym swoim ludzkim uporem – Polacy, naród, który z głębi swojej natury ma bezpośredni związek z muzyką!". Bohater powieści „Siostra" Sandora Maraiego jest muzykiem, który w drodze na koncert, jaki ma dać we Włoszech, dowiaduje się o kapitulacji polskiej stolicy w pierwszych dniach II wojny światowej. „Co mogę zrobić dla Polaków?" – pyta sam siebie. Jedyną odpowiedzią, jaka przychodzi mu na myśl, jest muzyka Chopina. Zagra ją tego wieczora. To właśnie, wraz z tą dziwną i jednocześnie porywającą intuicją o głębokim pokrewieństwie, jaki nasz naród ma z muzyką, jest kluczem do „odnalezienia Soplicowa". Kierunkowskazem na drodze pielgrzymki, jaką – bez udziału albo czasem nawet wbrew własnej woli – podążamy od 200 lat.

Chopin – z jednej strony modelowy romantyk. Blady, chorowity, wygnany z ojczyzny. Jego muzyka szarpie nerwowe struny z całą tą specyficznie romantyczną zajadłością. On sam jednak romantyków – Schumanna, Liszta, Schuberta – ani nie lubi, ani specjalnie nie szanuje. A samo słowo „romantyczny" pada w jego listach tylko raz, podczas sprawozdania z podróży: „Taka to była nasza kompania aż do ostatniej stacji przed Frankfurtem, gdzie nam przybyła jakaś niemiecka Korinna, pełna achów, jaów, najów, słowem istna romantyczna pupka". Jeśli od kogoś się uczy, korzysta z odkryć któregoś z kompozytorów, to przede wszystkim Jana Sebastiana Bacha. Tego największego teologa muzyki, który pod koniec życia pisał już nie tyle utwory, co traktaty, systematyzował i przekazywał wiedzę, jaką dźwięki potrafią posiąść na temat wieczności.

Chopin nie był romantykiem w tym sensie, że stawiał własne uczucie na pierwszym miejscu. W pierwszej kolejności chciał się czegoś od muzyki dowiedzieć, odczytać z niej jakieś wezwanie. Dowiedzieć się, czego ona od niego chce. Robi to już nie tylko bachowskim szkiełkiem i okiem, ale również wiarą i czuciem, pozostaje jednak kontynuatorem tej samej, wielkiej tradycji. Serce to nie narzędzie ekspresji, ale jedno z narzędzi poznania. Przez to właśnie ten romantyk par excellence był tak mało romantyczny. I tak bardzo polski jednocześnie. Jego mazurki i polonezy mają dokładnie ten sam „status ontologiczny", co Soplicowo. Są marzeniem, wizją, która za swoją podstawę wzięła coś z tego świata. Miejscowość, którą można odnaleźć na mapie, czy taniec, jaki być może tańczyło się tam podczas wiejskich zabaw. Jedno i drugie to tylko punkt wyjścia – miejsce, od którego zaczyna się jakaś szalona, a jednocześnie uwznioślająca jej uczestników podróż. Pielgrzymka do miejsca, które istnieje naprawdę, choć zupełnie inaczej, niż jesteśmy to sobie w stanie wyobrazić. Tak samo, jak Mickiewicz do Soplicowa, tak Chopin do swojej muzyki dotarł, osiągnął ją za pośrednictwem marzenia. Emocje, uczucia, serce – to tylko wehikuły, środki podróży.

Najlepszym dowodem tej poznawczej i realistycznej cechy muzyki Chopina jest konkurs jego imienia. Żaden inny romantyk nie doczekał się uczczenia na podobną skalę. Bo zamiast próbować się czegoś dowiedzieć, skupiali się tylko na tym, by przekazać swoim słuchaczom, co czują, co im się wydaje. Dlatego też konkurs chopinowski, będąc tak bardzo „szkolnym" i ortodoksyjnym, niepozostawiającym wiele miejsca na „romantyczne" szaleństwa i ekstrawagancje, ani przez chwilę nie nudzi. Młodzi pianiści prześcigają się w tym, kto dalej dotrze na szlaku wyznaczonym przez Chopina. Kto więcej zrozumie ze zgromadzonej w tej muzyce mądrości. Udowadniają oni jednocześnie, dlaczego jest ona tak odporna na działanie czasu. Nie podlega władzy Chronosa. Greckiego boga, który miał wszystko widzieć, ujawniać i wyrównywać. Boga, którego gorliwie wyznawali Hegel i Fukuyama. Starca z siwą brodą, patronującego idei końca historii, domknięcia i spełnienia pewnej chronologii zdarzeń. Muzyka, tym bardziej im jest nią naprawdę, istnieje w zupełnie innym wymiarze czasu. Czasie właściwym, „kairosie". O ile czas Chronosa byłby poziomy, o tyle kairos jest pionowy. To czas święty, powtórzenie, a właściwie ponowne zaistnienie wydarzeń mających miejsce na początku czasów. Tak właśnie muzykę zaczęli rozumieć romantycy, którzy w reakcji na kryzys religii zaczęli dostrzegać w niej okno do transcendencji – miejsce wewnątrz porządku czasu, przez które prześwituje nieskończone. W porządku kairosa trwa wieczny taniec mazurków Chopina, a Zosia nie przestaje uciekać przed spojrzeniem zachwyconego Tadeusza. Cały ten odkryty przez romantyków świat jest, trwa obojętny na wszystko, co przemijające, chronologiczne. I trwa również, obowiązuje, odkryte poprzez ten świat zadanie.

Jak historyzm wyczekiwał niecierpliwie swojego dnia siódmego, tak romantyzm wracał do dnia pierwszego – do tego, co było na początku. Ten pierwszy chciałby się wreszcie skończyć, ten drugi pragnie jedynie bez końca zaczynać się od nowa. Kairos ma jednak jeszcze jedno znaczenie. To czas decyzji, moment najwłaściwszy do podjęcia działania. Chwila, która wymaga reakcji. Jest jak religijny rytuał – domaga się tego, by nie przejść obok niej obojętnie. Tak jak Mickiewicz przez „Pana Tadeusza" – by dokądś powrócić. Do TEGO miejsca i TEGO czasu, kiedy wszystko się zaczęło i gdzie zawsze trwa.

Lew Tołstoj nie cierpiał muzyki Chopina. Gdy tylko ją słyszał, zaczynał płakać i wychodził z pokoju. „Czego ta muzyka chce ode mnie?" – pytał wściekły i łkający.

Przez to, że najgłębiej wrósł właśnie w muzykę, za jej pośrednictwem przetrwał i rozszedł się po świecie, polski romantyzm dowiódł swojej słuszności. Nie tylko tego, że nasz naród ma z głębi swojej natury bezpośredni związek z muzyką. Istnieje w zupełnie innym wymiarze czasu niż ten, który do serca wzięli sobie wyznawcy historyzmu. Również, że nasze zadanie nie ulega przedawnieniu, a nasz los nie podlega władzy Chronosa. Że buntując się przeciwko końcowi historii, występowaliśmy w obronie słusznej sprawy, czegoś dużo więcej niż naszego prawa do istnienia. Bo nie tylko muzyka Chopina czegoś od nas chce. Bóg również.

Wizja końca „końca historii" napełnia nas bojaźnią i drżeniem. A może wcale nie powinna? Być może otwierają się właśnie drzwi, które nie tylko wpuszczą do świata chaos i pożogę, ale również wypuszczą nas z jakiejś wielkiej pułapki. Zasadzki, jaką sami na siebie zastawiliśmy. To nie TA historia, historia jako taka najpierw się skończyła, a teraz znowu odżywa. Swego kresu u początku lat 90. doczekała się PEWNA historia. Opowieść, która miała swoich autorów, dramat reżyserowany przez ludzi takich jak my. Nawet jeżeli twierdzili oni, że jedynie odczytują ukryty głębiej sens, są tylko ustami, przez które przemawia obiektywny duch dziejów, to albo świadomie kłamali, albo też zwyczajnie się mylili.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS