Zaczęło się od czarnych banerów z napisem „czy chcecie tego, co było" oraz cyklu wypowiedzi podważających dobre imię sędziów. I gdy wydawało się, że jest to na polskiej scenie społeczno-politycznej trzęsienie ziemi, jak w scenariuszu mistrza Hitchcocka, napięcie zaczęło rosnąć. Zadziałały prawa fizyki, siła akcji wywołała siłę sędziowskiej reakcji. Wiece, świeczki (które z niektórych dłoni wypadały), uchwały, przemowy. Płomienny zachwyt kontrrewolucjonistów broniących starego porządku. Z determinacją godną lepszej sprawy, ale przede wszystkim z wiarą na odsiecz, która przybędzie z Zachodu. Ot, pojawili się nawet sędziowie niezłomni, a przynajmniej jeden...
Czymże jest zapał kontrrewolucjonistów, kiedy staje im naprzeciw już nie tylko większość parlamentarna, premier i prezydent, ale także i rzecznicy dyscyplinarni sądów powszechnych (dodajmy do tego nieszczęsną Emi i grono jej „przyjaciół", którzy – jak wynika z doniesień medialnych – pałali gorliwością rewolucjonistów „dobrej zmiany"). Wolą mniejszości? Roszczeniem przegranych? Bo przyjmując pojmowanie demokracji wg niejakiego J.J. Rousseau skoro WIĘKSZOŚĆ jest przeciwko nim, oni sami są W BŁĘDZIE.
Nie podejmę się odpowiedzi na to pytanie. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że ta walka, przez niejednych określana mianem walki dobra ze złem, nie wywołuje reakcji w społeczeństwie. I nawet nie rzecz w słupkach sondażowego poparcia, być może napędzanego paskami telewizji publicznej. Prawda jest taka, że każde społeczeństwo, od czasów rzymskich, pragnie chleba i igrzysk. I je dostaje – dość spojrzeć na coraz lepszy poziom kanałów sportowych w telewizji publicznej, a w paśmie społeczno-kulturalnym Zenka Martyniuka walczącego o oglądalność z serialem „Zniewolona". Przede wszystkim jednak człowiek oczekuje lepszego statusu materialnego, który na razie także dostaje, bezpośrednio, jak i za pośrednictwem licznych programów socjalnych. I aby uprzedzić utyskiwania malkontentów, zauważam, że mam na myśli działania doczesne. Bo przewidywania budżetowe to zupełnie inna historia, która pozostaje poza zakresem nie tylko niniejszego felietonu, lecz przede wszystkim wyobraźni większości wyborców.
Trochę historii
Jak uczy historia, to bynajmniej nie pragnienie wolności i demokracji popychały w nieodległej przeszłości naszych rodaków do publicznego manifestowania nieposłuszeństwa, ale widmo kolejnych podwyżek cen lub realnego obniżenia statusu materialnego. A gdy pojawił się protest rzeczywiście „wolnościowy", bo dotyczący wolności artystycznej („Dziady" Dejmka) lud robotniczo-chłopski dziarsko zakrzyknął za władzą, że to oszołomstwo inspirowane tendencjami syjonistycznymi. A hasło „precz z Żydami" ma w naszym kraju utrwaloną pozycję, więc... Żydzi pojechali do Syjamu, studentów spacyfikowano, odszedł Gomułka, przyszedł Gierek, było prawie-fajnie. Do czasu, gdy znowu, kolejne widmo podwyżek nie wypędziło ludzi na ulice, ulice ich przyjęły, władza też. Do czasu, gdy znów gaz łzawiący i czołgi pokazywały prawdziwą siłę woli suwerena. Wspieraną siłą bratniej pomocy, która właśnie towarzyszom w Afganistanie pomagała obronić jednych kacyków plemiennych przed drugimi.
I można by ten rys historyczno-refleksyjny ciągnąć, z rozpisaniem każdego zakrętu historii. Dla mnie ukazuje on już jednak i w tej nader prostej konstrukcji bolesną prawdę – w Polsce elity nigdy nie cieszyły się estymą. Bardzo często w sposób zasłużony – wszak to elity zawsze korzystały z mniej lub bardziej określonych przywilejów, których społeczeństwo w swej masie było pozbawione. I mechanizm ten nie zmienił się pomimo znacznego wyrównania się poziomu życia. A „elita" sędziowska na przestrzeni ostatnich lat bardzo mocno rosła w siłę, choć nawet sami sędziowie nie chcą o tym pamiętać lub po prostu tego nie pamiętają.