Rzeczpospolita: Spośród generałów WRON i oficerów podlegających procedurze degradacyjnej wielu nie żyje. Zna pan inne przykłady degradacji zmarłych?
Maksymilian Stanulewicz: W świecie kultury prawnej Zachodu nie jest znana degradacja pośmiertna. Nie zrobiono tego ani gen. Franco, ani Pinochetowi, ani wojskowym czasu apartheidu w RPA. Owszem, dawniej bywały „trupie sobory" czy wykopywanie i pośmiertne skazywanie zwłok, np. w przypadku Cromwella. Ale było to jednostkowe. Po wojnie domowej w USA z lat 1861–1865 Kongres w szale rekonstrukcji kraju rozpatrywał pozbawienie stopni wszystkich, również nieżyjących, oficerów Konfederacji, jednak twardy opór ich kolegów z armii Północy zniweczył te plany. Choć gen. Roberta E. Lee i jego ludzi spotkały inne pośmiertne szykany. Pomniki bohaterów Południa musiały być niższe od tych z Północy. Obywatelstwo USA i pełnię praw generał Lee odzyskał dopiero... 100 lat po śmierci, za prezydentury Jimmy'ego Cartera. Pośmiertnej degradacji nie znała też stalinowska Rosja Sowiecka – choć podczas Wielkiej Czystki tysiącami degradowano i rozstrzeliwano oficerów Armii Czerwonej.
Nie było jej też w Polsce?
Przepisy I i II RP nie przewidywały odbierania stopnia wojskowego po śmierci. Degradacja była i jest skutkiem działania żołnierza i elementem kary orzeczonej przez sąd albo skutkiem np. odmowy złożenia przysięgi. Zawsze jednak dotyka żyjącego wojskowego. Tak rozumianą degradację, z jednoczesnym orzeczeniem kary śmierci, przewidywała ustawa Sejmu Wielkiego z 1791 r. o zakazie służby w wojsku obcym i prawo powstań narodowych z 1848 i 1863 r. oraz prawo wojskowe w II RP i w PRL.
Ale degradacje żyjących były. Dość przypomnieć sprawę Michała Żymierskiego z 1927 r.