Korespondencja z Brukseli
30 czerwca przypadła 60. rocznica uzyskania niepodległości przez Kongo. Belgia uznała wtedy suwerenność tego afrykańskiego kraju, ale przez lata klasa polityczna miała problem ze zmierzeniem się ze spuścizną kolonialną, a symbol największych kolonialnych okrucieństw – król Leopold II – wciąż pozdrawiał z rozsianych po kraju posągów.
Trzeba było zabójstwa George’a Floyda w Minnesocie i ekspansji ruchu Black Lives Matter, żeby doszło do historycznych wydarzeń w Belgii. Najpierw niszczono pomniki monarchy i zażądano ich usunięcia, potem odbyła się demonstracja w Brukseli. Po raz pierwszy w historii powołano parlamentarną komisję, która ma zająć się tematem przeszłości kolonialnej. A król Filip wykorzystał święto niepodległości, żeby wyrazić żal.
Po pierwsze z powodu „aktów przemocy i okrucieństwa” w czasach, gdy Kongo było własnością króla Belgów (w latach 1885–1908). Szacuje się, że systemowy wyzysk i praca niewolnicza doprowadziły do śmierci 10 mln ludzi, co dało Kongu miano najkrwawszej kolonii. Po drugie z powodu „cierpień i upokorzeń” w okresie, gdy Kongo było pod zarządem państwa belgijskiego, czyli w latach 1908–1960.
Napisał o tym w liście do prezydenta Demokratycznej Republiki Konga. Félix Tshisekedi odpowiedział przyjaźnie, apelując o powołanie wspólnej komisji historyków. W jego wystąpieniu telewizyjnym nie było pretensji, mówił o tym, że Belgia – gdzie jako syn opozycyjnego polityka spędził wiele lat na politycznym wygnaniu – jest jego drugim domem.