Czy rzeczywiście? Wszak co najmniej dwie myśli z tego filmu są dziś niezwykle inspirujące. Pierwsza dotyczy ogólnej natury człowieka i jego potrzeb duchowych. Filip za dwie robotnicze pensje kupuje kamerę, by sfilmować narodziny córki. Ale nagle odkrywa, że za pomocą tego urządzenia może opowiedzieć o otaczającym go świecie. Nadać mu nowy sens. Szarość i absurd peerelowskiej rzeczywistości dzięki kamerze stają się interesujące. Kiedy żona nie rozumie, co się stało z mężem, który był zwykłym, miłym chłopakiem, Filip odpowiada, że coś się w nim obudziło. Jakaś potrzeba. Tworzenia? Zmieniania? Nawet zapyziałe komunistyczne miasteczko na południu Polski mogło być świadkiem takiego przebudzenia. W ludziach coś się budziło. Nowe pragnienie, którego nie potrafili początkowo zrozumieć, a które doprowadziło ich parę lat później do moralnego sprzeciwu wobec rzeczywistości. Moralnego czy wręcz estetycznego w swych korzeniach, a nie politycznego.

Choć nasz świat jest w porównaniu z tamtym niezwykle estetyczny, kolorowy i piękny, to takie przebudzenie dziś paradoksalnie wydaje się trudniejsze. Znacznie większa jest pokusa konsumpcyjna, pokusa używania wszystkiego. Charakterystyczna dla końca lat 70. XX w. wszechogarniająca siermięga mocno kontrastowała z potrzebami estetycznymi. Dziś potrzeby estetyczne zaspokaja przeestetyzowana konsumpcja.

Jest i drugi wątek filmu, który daje dziś do myślenia. Jak na powstały za komuny obraz przystało, akcja rozgrywa się w wielkim zakładzie pracy. Centralnym punkcie miasteczka. Drugi wątek opowiada o stosunkach panujących właśnie w tym zakładzie, uwikłaniach politycznych, relacjach z sąsiednią cegielnią, która jest nieopłacalna ekonomicznie, ale służy miejscowym władzom do reperowania budżetowych dziur. Filip, kręcąc reportaże, poznaje zupełnie nowy dla siebie świat, narusza niezrozumiałe dla niego interesy, staje przed wyborami. Czyż nie jest to obraz dzisiejszej korporacji? Choć nie ma już wszechpotężnej partii, która decyduje o wszystkim, poczucie absurdalności ich pracy u wielu ludzi, którzy wpadli w tryby korpo, jest być może większe niż w czasach PRL. Komunizm obiecywał likwidację alienacji pracy, lecz słowa nie dotrzymał. Starał się zbudować ekonomię bez ekonomicznych praw, w efekcie wpadał w kolejne sidła, które sam zastawił.

Gdy weszliśmy w okres kapitalizmu, cały namysł nad pracą został uznany za przeżytek. I choć powstało i na Zachodzie, i w Polsce mnóstwo filmów o życiu biurowym, to poza radykalną lewicą nikt nie kwestionował takiej właśnie organizacji pracy. Owszem, dyskutowano o mobbingu i stresie, ale od strony moralnej czy filozoficznej refleksja nie przedostawała się do opinii publicznej. Tymczasem pozycja Filipa wobec dyrektora zakładu naprawdę niewiele się różni od codzienności milionów pracowników w dzisiejszej Polsce. Kompromisy? Wątpliwe moralnie praktyki? Gry biurowe? Korporacyjne wymogi? Masówki zostały zastąpione statusami, callami i asapami, a partyjne nawijki i odznaki przodowników – premiami. Jednak czy poczucie sensu własnej pracy w świecie korporacji aż tak bardzo różni się od świata „Amatora"? Mamy komputery, internety, smartfony, ale czy w tej sferze dokonał się jakiś – nazwijmy to górnolotnie – moralny postęp? Nie zmieniły tego algorytmy. One podpowiedzą nam, by obejrzeć stary film, ale nie pomogą nadać życiu sensu.

Plus Minus

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95