O potlaczu po raz pierwszy czytałem w dzieciństwie, pochłaniając wszystko, co w jakikolwiek sposób miało związek z moimi ówczesnymi bohaterami, którymi oczywiście byli szlachetni Indianie Ameryki Północnej. Mgliście pamiętam jakieś huczne przyjęcia, wręcz orgie, podczas których wodzowie opanowani przez amok autodestrukcji rozdawali na prawo i lewo wszystkie swoje dobra. Nie powstrzymywali się nawet przed podpaleniem własnych chat, aby w tym akcie niszczenia udowodnić innym swoją wielkość. Nie rozumiałem tego, dlatego chętniej wracałem do opisów honorowych, wiernych raz danemu słowu Indian, zamieszkujących prerię i kończących wszelkie spory rytualną fajką pokoju.
Na potlacz natrafiłem jeszcze kilkukrotnie w ciągu mojego życia. Najpierw w czasie studiów, w jakichś obowiązkowych lekturach antropologicznych, później jeszcze pojawiał się w książkach, po które sięgałem z wyboru. Bez wyjątku czytałem o nim jako o pewnym wynaturzeniu, czymś do czego zdolna jest natura ludzka, kiedy zapomni się i zagalopuje się w jednym tylko kierunku. Do tego celu jako przykład chętnie wykorzystują go również psychologowie, kiedy wyjaśniają działanie zasady wzajemności w jej skrajnych przejawach. Tysiące razy powtórzony po innych opis potlaczu jako ceremonii niektórych plemion indiańskich, w której uczestnicy niszczą lub oddają swoje mienie, by podnieść lub zachować swój status społeczny, rozpełzł się w literaturze i zadomowił jako dość kuriozalna ciekawostka etnograficzna.
Łączyła ich hojność
Moje dłuższe i dużo bliższe spotkanie z tym zjawiskiem miało miejsce kilka lat temu, kiedy trafiłem na wyspę Vancouver w Kanadzie – w samo serce kultury potlaczu. Dawna niechęć, wynikająca z braku zrozumienia, ustąpiła miejsca ciekawości, którą mogłem zaspokoić u źródła. Zwiedzając muzea poświęcone tej kulturze, oglądając zdjęcia i rozmawiając z przedstawicielami tej starej kultury, powoli dochodziłem do przekonania, że to czego dowiedziałem się wcześniej o potlaczu, było jakąś kompletną niedorzecznością, której źródła tkwiły po części w niechęci zrozumienia przez białych kolonistów uderzająco obcej kultury, po części z obawy o naruszenie skrajnie odmiennego systemu wartości, według którego organizowały się grupy nowo przybyłych, a który przywiozły tam wraz ze swoim skromnym dobytkiem.
Powoli, oczami przybysza z innej kultury, zacząłem dostrzegać, że potlacz to nie tylko jakiś jeden rodzaj ceremonii. Już sam fakt, że w lokalnych językach wykorzystywano powszechnie niemający odpowiednika w językach europejskich czasownik utworzony od słowa „potlacz" – „potlaczowanie", wskazuje, że niemożliwe jest opisanie tamtej rzeczywistości bez odpowiednich środków językowych. Ujrzałem potlacz jako sposób rządzenia, system polityczny, a nade wszystko jako system ekonomiczny. Trudno nie dojść do takiego wniosku, śledząc losy społeczności, która pracuje przez dwa lata, skrzętnie gromadzi i zabezpiecza dobra, które później są w pewnym kluczowym momencie skrupulatnie redystrybuowane. W przejawach owego „szału", tak chętnie opisywanego przez kolonialistów, a w szczególności misjonarzy, nigdy nie rozdawano takich „aktywów", jak: tereny łowieckie, bogate w ryby zbiorniki wodne, a nawet grunty obfitujące w jagody. Potlacz jest tylko jednym z kilku, a może nawet kilkunastu określeń, którymi w lokalnych językach nazywano bardzo różne ceremonie urządzane z różnych powodów w różnych plemionach. Łączyła je zasada hojności.
To nie utopia, to ma sens
Kultura potlaczu była systemem ekonomicznym, w którym nie było pieniądza, ale funkcjonowały narzędzia finansowe o niezwykłej sile. Jednym z nich były tzw. cuprum – ozdoby z miedzianej blachy o bardzo dużej wartości umownej. Posiadali je członkowie rodzin królewskich i przedstawiciele wyższych kast. Paradoksem jednak jest to, że najwyższą wartość posiadały te okazy „cuprum", które wcześniej zostały wielokrotnie pocięte i na powrót zdrutowane. Irracjonalny rytuał? Niekoniecznie. Raczej przemyślana forma redystrybucji bogactwa w postaci wysoko oprocentowanych obligacji. Aby stać się właścicielem takiego połatanego „cuprum", należało najpierw podzielić je na kawałki i rozdać innym, aby następnie, po upływie pewnego czasu odnaleźć brakujące elementy i odkupić za bardzo wysoką cenę. Mogły sobie na to pozwolić wyłącznie osoby o najwyższym statusie społecznym. W kulturze potlaczu nie było miejsca na kłamstwo, a co za tym idzie na inflację. Dzielenie się dobrami z innymi nie zubażało dzielącego się. Kawałek miedzianej blachy zwiększał swoją wartość, ilekroć jego właściciel dzielił go z innymi. Zdobywanie prestiżu nie równało się marnotrawstwu własnych zasobów w celu zaimponowania innym, lecz niezmiennie wiązało się ze wzbogacaniem innych.