Kino od dekad przekonuje, że dojrzewanie jest straszne. Czemu by więc nie zrobić filmu, który byłby połączeniem nastoletniego dramatu o znamionach komedii romantycznej z krwawym horrorem? Któż bardziej nadawałby się do napisania takiej mieszanki niż Diablo Cody, scenarzystka mająca na koncie zarówno znakomitą „Juno” (2007), jak i nędzne „Zabójcze ciało” (2009)?

Jej najnowszy projekt, wyreżyserowana przez Zeldę Williams „Lisa Frankenstein”, jest miksturą zapowiadającą się nad wyraz ciekawie, ale rozwijającą się w sposób najgorszy z możliwych, bo nijako. Tytułowa Lisa (Kathryn Newton) to dziewczyna, która nie może pozbierać się po śmierci matki (uwaga! – zamordowanej siekierą). Czas spędza na opuszczonym cmentarzu, gdzie spoczywa wiktoriański muzyk. Wypowiedziawszy życzenie w trakcie burzy, Lisa ożywia chłopaka, który pod postacią niemego Monstrum (Cole Sprouse) zjawia się w jej domu. Para zaczyna krucjatę przeciwko tym, którzy zaszli Lisie za skórę, ćwiartując ich zwłoki, a poszczególne członki przyszywając do korpusu młodzieńca.

Czytaj więcej

„Regentka” z Alicią Vikander. Nijaka protofeministka i ciekawy, ohydny Henryk VIII Jude’a Lawa. Recenzja filmu

Makabryczne, ale urocze, przynajmniej na początku. Rzecz bowiem w tym, że dzieło Williams (prywatnie córki aktora Robina) opiera się głównie na zapożyczeniach, zwłaszcza z imaginarium Tima Burtona. Echa „Soku z żuka” (1988) i „Edwarda Nożycorękiego” (1990) słychać tu wyraźnie. O emocjach towarzyszących bohaterce widz nie dowiaduje się natomiast niczego. Jej przemiana z zahukanej samotniczki w gotycką bestię jest zaś jedynie zewnętrzna. Cody i Williams błądzą, wpędzając do grobu obiecujący pomysł.

Rafał Glapiak, Mocnepunkty.pl