Wyższa szkoła bezmyślności

Humanistykę wiecznie odsądza się od czci i wiary. To nie ma sensu nawet z praktycznego punktu widzenia – bo paradoksalnie bez kultury myślenia nie będzie wybitnej myśli technicznej.

Publikacja: 28.06.2024 17:00

Wyższa szkoła bezmyślności

Foto: AdobeStock

Uniwersytet nie ma ostatnio dobrej passy. Można odnieść wrażenie, że narzekają na niego wszyscy. Od pracowników akademickich, przez studentów, na niezwiązanych z nim członkach społeczeństwa kończąc.

Nie ma co zaprzeczać: obecne kształcenie wyższe cierpi na naprawdę wiele bolączek. Trawi je punktoza, zbytnie przywiązanie do nieefektywnych rozwiązań, brak pomysłów co do dalszego funkcjonowania. Realne zarzuty można by mnożyć. Mam jednak problem z tymi osobami, które spoglądają na uniwersytet z boku, z bezpiecznego dystansu pozwalającego im wygłaszać pozornie racjonalne opinie na jego temat. Bo to właśnie przez tych domorosłych, niby lotnych krytyków tworzą się absurdalne przeświadczenia o znaczeniu oraz roli, którą ma pełnić w społeczeństwie szkoła wyższa.

Dla autorów owych opinii uniwersytet jest wyłącznie kolejnym etapem edukacji. Ot, jeszcze trochę trudniejsza szkoła średnia, a różnica między nimi jest taka, że nie ma wywiadówek. Z tych powodów przenoszą na niego swoje wyobrażenia związane ze szkołą. Do tego dochodzą jeszcze stereotypy o studentach, którzy jedyne, co robią, to balują za pieniądze rodziców, marnują czas i przedłużając sobie beztroskie dzieciństwo. A przecież mogliby robić coś pożytecznego, czyli zająć się „porządną” pracą. To są w końcu najważniejsze współczesne wartości – efektywność, użyteczność, posiadanie fachu w rękach.

Czytaj więcej

Łukasz Baszczak: Koniec kultury harówki

To nie jest fanaberia

Z pewnością są szkoły wyższe pozwalające zdobyć upragniony dyplom bez większego wysiłku. Jednak kto tak naprawdę do tego doprowadził? Z jednej strony studia to nic wielkiego i koniecznego do osiągnięcia sukcesu życiowego, no ale jednak warto mieć dyplom ich ukończenia w zanadrzu, gdyby przyszły pracodawca pytał. Niestety, wciąż istnieje wielu pracodawców wymagających określonych tytułów przed nazwiskiem. I ci biedni studenci z przymusu uczęszczają do Wyższych Szkół Lansu i Bansu, wydając swoje ciężko zarobione pieniądze na niepotrzebny gadżet pod postacią dyplomu. Potem postronni zaczynają sądzić, że we wszystkich szkołach wyższych wygląda to w podobny sposób, a młodym się po prostu nie chce zakasać rękawów do ciężkiej pracy.

Znacząca część polskiego społeczeństwa uważa, że uniwersytet powinien być wyższą szkołą zawodową. Uczyć przydatnych umiejętności, pomagać w zdobyciu zawodu, kształcić w obsłudze kserokopiarki oraz wypełnianiu PIT. Nierzadko słyszy się pomstowanie na bezużyteczne kierunki, jakieś kulturoznawstwa i filozofie, na które idą pieniądze z podatków.

Do tej wizji zdaje się nawet przychylać część akademickich kadr. Bo jak inaczej ocenić pomysł nowego rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, aby wprowadzić czterodniowy tydzień zajęć, by studenci mogli łatwiej łączyć studiowanie z pracą. Zamiast myśleć o lepszym programie stypendiów socjalnych, dostępie do akademików (to właśnie w Krakowie studenci podjęli strajk okupacyjny jednego z byłych już akademików UJ, domagając się cofnięcia decyzji o jego sprzedaży) czy innych rodzajach pomocy, proponuje się studentom podjęcie pracy zarobkowej de facto odciągającej ich od nauki.

Część czytających może się teraz żachnąć i zacząć mówić pod nosem, że takie dorabianie uczy przecież szacunku do pracy, pieniądza, że zawsze tak było i trzeba zarobić na swoje zachcianki. Tyle że studiowanie nie jest fanaberią w rodzaju chęci posiadania najnowszego modelu iPhone’a. Nie jest egoistyczną inwestycją w siebie, lecz przynosi korzyści całemu społeczeństwu. Owszem, od niepamiętnych czasów student z definicji był biedny i musiał dorabiać. I to jest słowo klucz – dorabiać, a nie pracować w pełnym wymiarze godzin w mało intratnych zawodach niezwiązanych z kierunkiem studiów. Zmywanie naczyń, sprzątanie, praca w usługach z pewnością pozwoli im zarobić, ale gdy robi się cały weekend i wszystkie wieczory, to tego czasu na naukę wiele nie zostaje. No, ale studia to tylko „papierek”, który wymaga tylko trochę więcej zachodu niż zdobycie pozytywnej oceny na lekcji polskiego bądź matematyki.

Prawdziwe studia wymagają czasu, zaangażowania i wysiłku. Inaczej nie przyniosą efektów. Wtedy rzeczywiście będą czasem straconym. Oczywiście, słyszy się wiele opowieści o tym, że ktoś robił doktorat, pracował na trzy etaty i przy okazji dorobił się trójki dzieci. Jednak moje doświadczenia w tej kwestii są zupełnie inne. Tak, bywają takie osoby i nawet potrafią obronić doktorat. Tyle że w większości przypadków jest to koniec ich akademickiej kariery, a ich praca doktorska zazwyczaj nie przyczynia się do znaczącego rozwoju danej dyscypliny. Wyjątki bywają, ale statystyka jest nieubłagana.

Podobną prawidłowość widać wyraźnie już na studiach magisterskich i licencjackich. Ci, którzy są zwolnieni z obowiązku pracy dzięki dobrym warunkom życiowym, częściej jeżdżą na konferencje, dużo wcześniej zaczynają publikować artykuły naukowe. Ostatecznie nierzadko udaje im się związać swoją karierę z uniwersytetem (i to niekoniecznie z polskim). Jednak żeby robić to dobrze, potrzebują porządnych szkół wyższych ze świetnymi wykładowcami, często daleko od swego miejsca zamieszkania. Na studiach nie jest już tak jak w szkole, że podręczniki wszędzie są takie same i kiedy są chęci, to się człowiek wszystkiego nauczy. Świetny wykładowca potrafi dać więcej niż niejedna przestarzała książka, bo przecież na wielu kierunkach nie ma czegoś takiego jak obowiązkowy dla wszystkich podręcznik.

Głupcy, szaleńcy i ci praktyczni

Coraz więcej studentów ulega złudzeniu, że studia będą dla nich przepustką do zawodowej kariery. Nie wiedzą nic na temat tego, po co w ogóle powstały uniwersytety, nie przekonają ich żadne słowa o tym, że w nich zdobywa się przede wszystkim wiedzę, i to raczej nie taką przydatną w przedsiębiorstwach. Później nadchodzi czas rozczarowań, bo na zajęciach jest za mało praktyki, pojawiają się przedmioty niezwiązane z „zawodem”, trzeba czytać jakieś archaiczne księgi.

Miłośnicy wyższych szkół zawodowych przyklaskują takiemu podejściu. Jedynie ogół społeczeństwa jest trochę niepewny. Z jednej strony dziwi się temu, że nie ma u nas takiego fermentu intelektualnego jak na Zachodzie, a nasi studenci mają gdzieś to, co się dzieje na świecie. Z drugiej, jak już się jakiś ruch pojawia, jest awantura na UW w związku z sytuacją w Strefie Gazy, to też niedobrze, bo ci młodzi tylko czas marnują, a mieli się uczyć. Szkoda, że niektórzy z tych, co mają predyspozycje do pracy intelektualnej, zamiast ją wykonywać, muszą szorować gary, bo stancja kosztuje niekiedy nawet i trzy razy więcej niż akademik, do którego się nie załapali, bo miejsc jest mniej niż chętnych.

Można gorzko zażartować, że przynajmniej poznali wartość pieniądza i ciężkiej pracy na zmywaku i w barach szybkiej obsługi. Co będzie z nimi dalej? Na pewno nie można im odmówić doświadczenia życiowego. Jednak zazwyczaj przegrywają z tymi, którzy mieli czas na zgłębianie swojej dyscypliny, siedząc w bibliotekach, a nie wydając burgery. Czas mija nieubłaganie, a kto lepiej go wykorzystuje, ten zyskuje umiejętności, dzięki którym wyprzedza innych. Tylko niektórym ciężko zrozumieć, że tych najlepszych zdolności nie zyskuje się, przekładając paczki w magazynie. Do tego trzeba by jeszcze przyjąć do wiadomości, że na tych studiach to naprawdę niektórzy chcą się uczyć, a nie tylko zakuwać, zdawać i zapominać. I to niekoniecznie po to, aby w przyszłości uzyskać wysokopłatny zawód.

To jest nie do pomyślenia dla tych, co traktują uniwersytet jak wyższą szkołę zawodową. Nie przyjdzie im do głowy, że można chcieć wiedzieć dla samej wiedzy, a nie po to, aby zarabiać mnóstwo pieniędzy. Wymyka im się to, że można zajmować się filozofią, antropologią, socjologią czy historią w imię prawdy, z miłości do samej badanej dziedziny. Przecież to jest zupełnie nieprzydatne we współczesnym świecie. Ludzie postępujący w imię takich ideałów są po prostu głupcami, szaleńcami i ktoś by jeszcze miał spełniać ich zachcianki z ograniczonej wspólnej puli podatków?!

Czytaj więcej

Dragon Ball. Fenomen który trwa do dzisiaj

Kto by chciał żyć bez polotu

Powiem tak – zatęsknicie do tych filozofów i socjologów, kiedy przestaniecie się orientować w otaczającej nas rzeczywistości. Kiedy okaże się, że myśl nasza się zapuściła, brakuje nam pojęć i rzetelnych teorii opisujących świat. Bo nie samą technologią buduje się społeczny dobrobyt. Do rozwoju potrzebujemy nie tylko nowego, wielofunkcyjnego i łatwego w użytkowaniu sedesu, lecz także nowego „Hamleta” i jego interpretacji. Inaczej cofniemy się do poziomu człowieka pierwotnego, który ma wiele narzędzi, ale nie potrafi nimi uczynić nic więcej poza zbiciem stodoły.

Nie chodzi mi w tym momencie o deprecjonowanie nauk matematyczno-przyrodniczych. Są one niezwykle istotne, ale nie trzeba walczyć w społeczeństwie o szacunek dla nich. Inaczej to wygląda z humanistyką wiecznie odsądzaną od czci i wiary. Tak jakbyśmy ciągle tkwili w XIX wieku i sądzili, że wartość ma tylko to, co da się zmierzyć, zważyć i policzyć. I tkwimy wciąż w tych złudzeniach epoki industrialnej, staramy się wszystko przełożyć na materialne, widoczne gołym okiem efekty. Mając przy okazji dość niskie mniemanie o sobie.

Nie można tego ująć inaczej, skoro deklarujemy, że liczą się dla nas tylko te rzeczy, które ułatwiają nasze codzienne życie bądź przekładają się na wysokie zarobki. Z tego może wyniknąć prawdopodobnie szczęście jednostki, ale pożytku dla większości nie będzie wcale.

Paradoksalnie bez kultury myślenia nie będzie wybitnej myśli technicznej. Nauka nie tworzy się w taki sposób, że naukowcy siedzą zamknięci w swoich laboratoriach i drepczą w kółko, pilnując tylko, by nie wyjść poza wąskie ramy swojej dyscypliny badawczej. Do rozwoju potrzebna jest nieustanna wymiana myśli, a idee nie krążą tak jak pierwiastki w przyrodzie. Dochodzi się do nich różnymi drogami. Zarówno humanistyka, jak i nauki matematyczno-przyrodnicze czerpią od siebie nawzajem, niekiedy w dość nieoczywisty sposób. I właśnie na tym polega piękno wiedzy – nie da się wyrysować od linijki dróg jej wzrostu.

Powiedzmy też sobie szczerze: nawet największy miłośnik praktycznego stylu życia po odwieszeniu korporacyjnego garnituru, w swym domowym zaciszu, potrzebuje czegoś więcej do życia niż pożytecznych narzędzi i elektronicznych gadżetów. Chyba nikt nie chciałby żyć w sterylnym pomieszczeniu wyrugowanym z intelektualnych podniet, gdzie żyje się dobrze, ale bez polotu, o porywach ducha już nawet nie wspominając.

Taka przyszłość może nas jednak czekać, jeżeli uniwersytet będzie dla nas wciąż wyższą szkołą zawodową. Będzie może tam pełno technologicznych błyskotek, będzie się żyło wygodnie, ale całkowicie bezmyślnie. Dla nieprzekonanych – Zachód odrobił tę lekcję, choć też trochę późno, bo w drugiej połowie XX wieku, niekiedy popadając w przesadę. Niemniej lepsze to niż ciągłe życie wśród XIX-wiecznych fantazmatów.

Uniwersytet nie ma ostatnio dobrej passy. Można odnieść wrażenie, że narzekają na niego wszyscy. Od pracowników akademickich, przez studentów, na niezwiązanych z nim członkach społeczeństwa kończąc.

Nie ma co zaprzeczać: obecne kształcenie wyższe cierpi na naprawdę wiele bolączek. Trawi je punktoza, zbytnie przywiązanie do nieefektywnych rozwiązań, brak pomysłów co do dalszego funkcjonowania. Realne zarzuty można by mnożyć. Mam jednak problem z tymi osobami, które spoglądają na uniwersytet z boku, z bezpiecznego dystansu pozwalającego im wygłaszać pozornie racjonalne opinie na jego temat. Bo to właśnie przez tych domorosłych, niby lotnych krytyków tworzą się absurdalne przeświadczenia o znaczeniu oraz roli, którą ma pełnić w społeczeństwie szkoła wyższa.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem