Agent CIA kupuje dzieła w PRL

Wydarzeniem biennale w Wenecji jest wystawa „Andrzej Wróblewski (1927–1957). In the First Person”. Album „Exhibiting” odsłania historię zakupu prac polskiego malarza przez człowieka amerykańskich służb specjalnych.

Publikacja: 24.05.2024 10:00

John W. Rhoden i William A. Smith podczas podróży do Rosji

John W. Rhoden i William A. Smith podczas podróży do Rosji

Foto: archiwum Johna Rhodena/ Archiwum Akademii Sztuk Pięknych Pensylwanii, Filadelfia, PA

To jest sytuacja jak z markowego thrillera, a są przecież takie z arcydziełami sztuki w roli głównej – lepszej klasy niż „Kod da Vinci” Dana Browna. Zdarza się kilka przełomowych sytuacji w jednej chwili i nie wiadomo, którym tropem podążyć. Jednocześnie odbywa się wystawa „Andrzej Wróblewski (1927–1957) In the First Person”, zorganizowana przez Fundację Rodziny Staraków, kilkadziesiąt metrów od słynnej bazyliki św. Marka na placu jego imienia, przez który rocznie przewija się 30 mln turystów. Ukazała się też na świecie anglojęzyczna imponująca, 800-stronicowa publikacja „Andrzej Wróblewski. Exhibiting” w redakcji oraz z tekstami Magdaleny Ziółkowskiej i Wojciecha Grzybały z Fundacji Andrzeja Wróblewskiego, bogato ilustrowana, wydana przez prestiżowe wydawnictwo Hatje Cantz. Pośród historii polskich i zagranicznych wystaw Wróblewskiego oraz ich recepcji, poszerzonych esejami m.in. Martina Pollacka czy ks. Adama Bonieckiego, można poczuć się właśnie jak w thrillerze, czytając „An American Lead”, czyli „Amerykański trop”.

Pasjonująca jest już sama historia odkrycia „amerykańskiego tropu”, na który wpadł Wojciech Grzybała. W 1959 r. w serii „Współczesne malarstwo polskie” ukazała się niewielka, ale ilustrowana publikacja „Andrzej Wróblewski”. To właśnie ona „nosi ślad jednej z najbardziej tajemniczych i nierozwiązanych zagadek związanych z pracami artysty”.

Wśród 26 reprodukcji znalazł się „Akt” opisany jako „własność prywatna, Pensylwania, USA”. Uzyskanie odpowiedzi na pytanie, kto mógł do 1959 r., a więc przez dwa lata po śmierci artysty, i to w gomułkowskiej Polsce, która szybko odchodziła od reformatorskiego kursu Października’56, zakupić pracę do Stanów Zjednoczonych, było niemalże pozbawione szans.

Pojawił się jednak kolejny ślad. Wspomniany „Akt” był pokazywany na wystawie pośmiertnej Andrzeja Wróblewskiego w Pałacu Sztuki w Krakowie i odnotowany w katalogu. Na prywatnym egzemplarzu Krystyny Wróblewskiej, matki malarza, widnieje zaś odręczna notatka „Smith, USA” i „zakup”. Ta sama adnotacja znajduje się obok trzech innych dzieł. Wiadomo było już, że do Stanów Zjednoczonych pojechały cztery prace, jednak wskazówka „Smith” robi wręcz wrażenie szyderstwa losu: przecież Smith to anglosaski odpowiednik polskiego nazwiska Kowalski, a szukanie Smitha w Ameryce jest jak poszukiwanie igły w stogu siana.

Czytaj więcej

Przeciw wykastrowanym powieścidłom

Zbiory Staraków w Wenecji, album „Exhibiting”. A w tle amerykański agent z obrazami Wróblewskiego 

Pomógł zbieg okoliczności i częsta ostatnio digitalizacja domowych archiwów artystów. Decydującą rolę odegrali spadkobiercy Johna W. Rhodena (1918–2001), wybitnego afroamerykańskiego rzeźbiarza, którego spektakularne prace zdobią m.in. Harlem Hospital Center i Bellevue Hospital Center na Manhattanie, Metropolitan Museum of Art, a inne można oglądać w Art Institute of Chicago, Boston Museum of Fine Arts czy Pennsylvania Academy of the Fine Arts. Właśnie tam potomkowie artysty przekazali archiwum, w którym odkryto dokumentację fotograficzną powstałą podczas pobytu Rhodena w Polsce na przełomie listopada i grudnia 1958 r. Jak pisze Wojciech Grzybała, obejmuje ona zabytki Krakowa, galerie, prace i pracownie artystów (m.in. Jonasza Sterna, Jana Cybisa, Henryka Stażewskiego), dla tej jednak historii najważniejszy jest zapis spotkania z Krystyną Wróblewską pokazującą płótna syna. W archiwum znajduje się też korespondencja dotycząca wizyty w Polsce Rhodena – uwaga! – wybranego przez amerykański Departament Stanu do udziału w 70-dniowej podróży po stolicach europejskich (Warszawa, Belgrad, Rzym) i Azji. Towarzyszem podróży Rhodena był William Arthur… Smith! To właśnie on zakupił cztery prace Andrzeja Wróblewskiego; z nich tylko jedna znana jest z fotografii, której nie możemy jednak opublikować.

Można powiedzieć, że Rhoden i Smith (1918–1989) to amerykańscy artyści z poważnym dorobkiem, określenie to nie wyczerpuje jednak pełni sprawy. Owszem, prace Smitha można oglądać w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku, National Portrait Gallery w Waszyngtonie, w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. Piastował wiele ważnych stanowisk w Międzynarodowym Stowarzyszeniu Sztuki.

Czytelnicy „The Saturday Evening Post” poznali go jako najwybitniejszego ilustratora – nie zdawali sobie jednak sprawy, że Smith poznał Azję z pierwszej ręki, służąc za linią frontu podczas II wojny światowej w Biurze Służb Strategicznych (OSS), poprzedniku CIA. Potajemnie podróżował po Chinach, tworzył rysunki propagandowe wspierające Chińczyków w ich wojnie z japońskimi najeźdźcami. Trafił też do Weihsien – obozu jenieckiego prowadzonego przez Japończyków. Po wojnie był pionierem w wykorzystaniu dzieł sztuki do celów komercyjnych i pierwszym artystą, który zaprojektował znaczek pocztowy dla Stanów Zjednoczonych w 1972 r.

Gdy zaś po śmierci Stalina doszło do ocieplenia między ZSRS i Stanami Zjednoczonymi, oba kraje podpisały w styczniu 1958 r. umowę o wymianie artystycznej zwaną porozumienie Lacy–Zarubin, która zaowocowała m.in. Amerykańską Wystawą Narodową w Moskwie. Przed wyjazdem do Moskwy Smith i Rhoden odbyli rekonesans po Jugosławii i PRL, na co wskazuje m.in. list wysłany z Moskwy na papierze firmowym warszawskiego hotelu Bristol. Innym polskim tropem są wykłady Smitha na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.

Tyle wiemy oraz to, że żadna z czterech prac Wróblewskiego zakupiona przez Smitha nie została odnaleziona. Chciałoby się powiedzieć: jeszcze! Teraz zaś rozpoczyna się ta część historii, która rozgrywała się już po oddaniu do druku albumu „Exhibiting” – chodzi o poszukiwanie spadkobierców Smitha. Wojciech Grzybała nie ukrywa, że zostały zwieńczone sukcesem.

Niestety, na próbę kontaktu ze strony Fundacji Andrzeja Wróblewskiego nie odpowiadają. Przełom może przynieść ten rok. W grudniu Magdalena Ziółkowska i Wojciech Grzybała wybierają się do Los Angeles na doroczną konferencję SIMAM (The International Committee for Museums and Collections of Modern Art). Może to być okazja do szukania kontaktu ze spadkobiercami Smitha.

Zanim w Los Angeles wyjaśnią się losy czterech prac Andrzeja Wróblewskiego, warto odwiedzić Wenecję, gdzie nie tylko w czasie wakacji punktem obowiązkowym wizyty na La Biennale di Venezia powinna być wystawa „Andrzej Wróblewski (1927–1957). In the First Person” przygotowana przez Fundację Rodziny Staraków i kuratorkę Anię Muszyńską, trwająca do 24 listopada.

To pierwsza indywidualna wystawa Wróblewskiego w Wenecji, ale nie pierwsza w ogóle. „Exhibiting” przypomina, że w dawnej Sali Napoleonice (dziś ma tam siedzibę Museo Correr), kilkadziesiąt metrów od dzisiejszej wystawy, we wrześniu 1959 r. odbyła się „Mostra di Pittura Polacca Contemporanea”. Ta ekspozycja polskiego malarstwa współczesnego odbiła się dużym echem w zachodnich mediach. W „Exhibiting” możemy się zapoznać z recenzją Terence’a Mullaly’ego z „Daily Telegraph”, który napisał, że nikt przebywający w owym czasie w Wenecji, kto interesuje się sztuką współczesną, polityką i historią, nie może ominąć polskiej prezentacji. Pisze wprost o „wyjątkowej pozycji okupowanej Polski za żelazną kurtyną” i „jeszcze bardziej interesującym zjawisku: ostatnie lata nie zerwały więzi”– z Zachodem.

W Wenecji pokazano 100 prac 27 artystów, m.in. Marii Jaremy, Jerzego Nowosielskiego, Jana Lebensteina, Władysława Strzemińskiego. Mullaly wspomina o cieniu socrealizmu, który nie przeszkodził jednak w „trzymaniu ręki na pulsie”. Większość obrazów jest świadectwem trudów Polski, a jako przykład wymieniony jest Wróblewski i jego „Rozstrzelania”.

Wróblewski według Wajdy. Autor „Wszystko na sprzedaż” uważał go za najwybitniejszego artystę pokolenia

Otym, że historyczne przestrzenie Procuratie Vecchie na placu św. Marka wybrane na obecną wenecką wystawę są miejscem prestiżowym, świadczy nie tylko bliskość bazyliki św. Marka, ale także ceny w sąsiedniej Cafe Lavena z 1750 r., którą wieczorem otacza wianuszek pragnących posłuchać na żywo włoskich przebojów. Espresso kosztuje tu 12 euro, co we Włoszech jest wyjątkiem. Niecodzienne są też działania Fundacji Rodziny Staraków. Od 2017 r. zorganizowała w Wenecji już cztery wystawy, m.in. Ryszarda Winiarskiego i Ewy Kuryluk, a ekspozycja Wróblewskiego ma status oficjalnego wydarzenia towarzyszącego biennale. Na obecną ekspozycję składają się głównie prace olejne i gwasze z prywatnej kolekcji Anny i Jerzego Staraków, uzupełnione dziełami z innych prywatnych kolekcji oraz Muzeów Narodowych w Warszawie, we Wrocławiu i w Lublinie.

Dzieła przedwcześnie zmarłego, w wieku niespełna 30 lat, artysty pokazują go na tle jego wojennych doświadczeń. W 1941 r. podczas przeszukania mieszkania Wróblewskich w Wilnie przez Gestapo na oczach 14-letniego Andrzeja na zawał serca umarł ojciec artysty. Potem było przesiedlenie z Wilna do Krakowa, lata wyobcowania i poczucia straty. Jednocześnie malarz wymyka się jednoznacznym opisom, o czym przekonują serie „Rozstrzelań”, „Szoferów” „Kolejek”, „Ukrzesłowionych”, „Nagrobków”.

Nie bez powodu Andrzej Wajda, przyjaciel artysty, którego obrazy pokazał w głośnym autobiograficznym filmie „Wszystko na sprzedaż”, uważał Wróblewskiego za najwybitniejszego artystę ich pokolenia. Wenecja to nie tylko siedziba La Biennale, lecz także festiwalu filmowego, dlatego nie bez znaczenia jest, że na wystawie prezentowany jest film dokumentalny z Wajdą w roli głównej, w rozmowie z kuratorką Anną Król, przy okazji wystawy „Wróblewski według Wajdy” w krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha z 2015 r.

Także pozostała część prezentacji związana jest z Wajdą i przypomina dwa ważne aspekty działalności Wróblewskiego. Szukając swojej szansy, próbując zarobkować jako mąż i ojciec, brał udział w konkursach na ilustracje książkowe. Jednak historia prac powstałych do wiersza „Wzgórza” Apollinaire’a jest inna: wiersz francuskiego poety polskiego pochodzenia zainspirował malarza do bezinteresownego aktu twórczego. Dzięki pomocy Andrzeja Wajdy w 1956 r. odbyła się pierwsza indywidualna wystawa 36 prac artysty w warszawskim klubie Związku Literatów Polskich.

Ewidentnie malował również jako poeta, i to taki, który po wielokroć poza szkicami programowymi wypowiadał się wierszem. Poetycki charakter mają figuralne kompozycje ukazujące fascynację sztuką, akt ekstazy, wolności („Od orłów wyżej człowiek lata/On wielką jest radością morza”), ale i upadku, piekła i nieba naszej cywilizacji, nad którą ciąży kult jednostki, a także, jakbyśmy dziś dodali, antropocenu. Jednocześnie wystawa przypomina na planszach odważną i ekstatyczną poezję Wróblewskiego:

„Oto jest nowa, wyższa forma życia:

życie w ruchu.

Od urodzenia, poprzez pierwsze

pocałunki

aż do niesławnej śmierci

przez zupełne wypróżnienie jąder

jestem w stałym ruchu,

cały czas jadę z szybkością

stu kilometrów na godzinę”.

Cytując ten fragment wiersza, warto przypomnieć przyjaźń Wróblewskiego z Tadeuszem Różewiczem. Mniej znanym jej przejawem jest film Konrada Nałęckiego „Otwarcie i zamknięcie oczu” (1957), szerzej opisany w „Exhibiting”, a długo uznany za zagubiony. Odnaleziony i odrestaurowany z pomocą Fundacji Andrzeja Wróblewskiego. Różewicz do jego prac recytuje swoje wiersze m.in. „Marzyciel” i „Przystowanie”.

Wenecka wystawa siłą rzeczy jest przekrojowa. Pokazuje „Autoportret na żółtym tle”, kompozycje abstrakcyjne, geometryczne, ważne w dorobku malarza obrazy zainspirowane włoskim filmem „Caccia tragica” Giuseppe De Santisa – „Szofer błękitny” i „Autobus zimą”. W szczególny cykl układają się portrety par – gwasz „Ślub” z figurą anioła przelatującą nad nowożeńcami, „Starzy”, „On i Ona”, „Spacer zakochanych” z głową mężczyzny wychodzącą poza obręb obrazu, co może pomóc w interpretacji dwóch innych płócien.

Czytaj więcej

Ona i on. Inne geografie. Inne historie

Ostrożność jest zawsze wskazana, jednak pewnych znaczących motywów nie da się pominąć, łączą się bowiem z dwoma sztandarowymi cyklami Wróblewskiego. Pierwszy cykl to dotyczące wojny „Rozstrzelania”, a największe wrażenie robi w Wenecji „Rozstrzelany z gestapowcem” oraz klaustrofobiczna „Likwidacja getta”, zapakowana w tylną ramę. Drugi cykl to powojenne „Ukrzesłowienia” i prezentowana w Wenecji praca „Kolejka trwa”. Nasuwa się pytanie: jak w tym kontekście rozumieć „Ślubną fotografię”, na której mężczyzna jest namalowany niebieskim kolorem, jakim artysta zaznaczał osoby martwe? A jak „Oświadczyny”, gdzie proszący o rękę mówi do kobiety nonszalancko odwracającej głowę, oboje zaś siedzą na krzesłach, które na innych obrazach Wróblewskiego oznaczają uwikłanie w bezsensowne rytuały codzienności.

Są też obrazy z matkami – „Matki, Anty-faszystki”, których tytuł może dziś nam kojarzyć się z socrealizmem (jest też na wystawie „Fajrant w Nowej Hucie”), oraz „Uwaga, nadchodzi! Nalot”, na którym matka leżąca do tej pory spokojnie z dwójką maluchów zaniepokojona podnosi wzrok w stronę nieba. Jest również „Męczeństwo matek”. I ujęcia najbardziej intymne – żony malarza Teresy, z którą po ślubie zdążył przeżyć ledwie cztery lata, miał z nią trójkę dzieci. Oglądamy opiekę na pierworodnym synem Kitkiem oraz Teresę na plaży w pozie kojarzonej z Wenus.

Największe zaskoczenie wywołują prace, które ujawniają poczucie humoru, ironię, a nawet szyderstwo powiązane z groteską. To „Komediant”, a nieopodal świdrującego nas wzrokiem zwierzęcego bohatera pracy „Koń by się uśmiał” oglądamy „Krowę na platformie”. Można ją odnieść do socrealistycznych haseł o mechanizacji rolnictwa, bo koń zaprzęgnięty do platformy, mający ciągnąć byka patrzącego w przeciwną stronę – robi wrażenie ezopowej satyry, co ciekawe w przypadku malarza oskarżanego o zainfekowanie socrealizmem. A już nie tylko koń by się uśmiał na widok akwareli „Pan Prezydent”, pokazującej powierzchowność gestów najwyższego oficjela w państwie wobec szeregu żołnierzy. Kafkowski charakter ma „Kulawy”: idący o lasce, w czarnych okularach – może i niewidomy, ma przed sobą coraz większe schody i zero szans, żeby się nie przewrócić.

Nad wszystkim unosi się jednak cień śmierci – łączący tematy, okresy malarskie i formy. To czaszki, nagrobki czy hiperboliczny „Obraz na temat okropności wojennych, (Ryby bez głów)” oraz „Cień Hiroszimy”, a także „Człowiek rozdarty I” z ciętymi ranami.

Pisze o tym w „Exhibiting”, w eseju „Moje »depresje« Andrzeja Wróblewskiego”, Mira Marcinów, nawiązując do „Pamiętnika samobójcy” malarza. Podejmuje wątki choroby padaczkowej i coraz częściej podnoszonej kwestii depresji, jakiej ślady znajdujemy w obrazach i zapiskach malarza. „Andrzej Wróblewski malarz który wyszedł / w białą okolicę śniegu i nie wrócił” – jak poetycko o jego śmierci pisał Tadeusz Śliwiak – bywa też podejrzewany o samobójstwo. Wersja oficjalna mówi, że w Tatrach, 23 marca 1957 r., artysta w wieku 29 lat najprawdopodobniej zasłabł i upadł podczas napadu padaczkowego, w wyniku którego zmarł na hipotermię.

Mira Marcinów przypomina, że tytuły obrazów związane z rozdarciem nadała pośmiertnie matka Krystyna. Jak nazwałby swój stan artysta?

Martin Pollack i Adam Boniecki. Dwa ważne komentarze do Wróblewskiego 

Nie da się ukryć, że naznaczenie wojną łączy wystawę Wróblewskiego z tymi prezentacjami w Wenecji, które za najważniejszy temat uznają wojną w Ukrainie – w narodowych ekspozycjach Polski i Ukrainy czy Fundacji Pinczuka, ukraińskiego oligarchy.

W „Exhibiting” otrzymujemy dwa ważne komentarze. Wybitny austriacki pisarz Martin Pollack w autobiograficznym „Szkicu do rozstrzelań” przypomina, jak będąc austriackim studentem na polonistyce w Warszawie, nie znając jeszcze przeszłości swojego ojca, zetknął się z obrazami Wróblewskiego w Muzeum Narodowym w 1968 r. Pokazał mu je Wolf Wasner i wpisał w tradycje „Okropności wojny” Goi. „Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem prace z cyklu »Rozstrzelania«, nie wiedziałem jeszcze, że mój rodzony ojciec, Gerhard Bast, wysoki rangą urzędnik Gestapo i sturmbannführer SS, a także dowódca Sonderkommando grupy interwencyjnej w 1944 r. brał wraz ze swymi ludźmi udział w tłumieniu Powstania Warszawskiego. Uczestniczył również w egzekucjach”.

I przeciwstawna perspektywa księdza Adama Bonieckiego, który w tekście „Rozstrzelanie z chłopczykiem” napisał: „Na serię »Rozstrzelań« nie potrafię patrzeć tak, jak na inne prace Andrzeja Wróblewskiego. »Rozstrzelanie z chłopczykiem«, (»Rozstrzelanie V«) jest mi bliskie dlatego, że w chłopczyku żywym (może to jednak cień – a więc nieżyjącym, bo nieżyjący u Wróblewskiego są błękitni) rozpoznaję siebie. Rozstrzelanie mam wpisane w podświadomość. Rozstrzelanie z całym ładunkiem grozy przekraczającej ludzką wytrzymałość”.

Czytaj więcej

Michał Merczyński: Nowy minister musi zmienić antydemokratyczny model kultury

Ojciec Bonieckiego uniknął rzezi w Katyniu, przebrany w mundur szeregowca. Wpadł jednak w ręce Gestapo. „Ojciec został zabity w wyniku egzekucji, podczas której Niemcy rozstrzelali dwieście pięćdziesiąt osób (…). Miałem wtedy prawie dziesięć lat i wiedziałem, że rozstrzelanie oznacza, że on nie żyje (…) Rozumiałem, a jednocześnie nie byłem w stanie objąć umysłem tego, że ktoś jest obecny, bardzo intensywnie jest i po kilku dniach już nie jest, nie istnieje. Że można tak sobie jednym strzałem unicestwić czyjeś istnienie, serdeczność, mądrość, wszystko… I samo rozstrzelanie. Całe tygodnie, noc w noc, śniłem rozstrzelanie. W tych snach rozstrzeliwano mnie. To było jednocześnie jego rozstrzelanie. Ja byłem nim i jednocześnie byłem sobą. Noc w noc przeżywałem potworny strach człowieka prowadzonego na egzekucję i potem oczekiwanie na strzał. O tych snach nikomu nie mówiłem, ale coś musiało być widać, musiałem zachowywać się jak chory, pamiętam skoro, jak pamiętam, miałem stan podgorączkowy. W końcu mama zaprowadziła mnie do sławnego doktora Stankiewicza na Kopernika. Żadnej choroby nie znalazł”.

Ale to przecież nie znaczy, że świat wciąż nie choruje na wojnę.

„Exhibiting” jest zresztą zbiorem wielu tekstów poszerzających nasz odbiór Wróblewskiego. A już niedługo wystawa z dziełami artysty w Sybinie w Rumunii.

To jest sytuacja jak z markowego thrillera, a są przecież takie z arcydziełami sztuki w roli głównej – lepszej klasy niż „Kod da Vinci” Dana Browna. Zdarza się kilka przełomowych sytuacji w jednej chwili i nie wiadomo, którym tropem podążyć. Jednocześnie odbywa się wystawa „Andrzej Wróblewski (1927–1957) In the First Person”, zorganizowana przez Fundację Rodziny Staraków, kilkadziesiąt metrów od słynnej bazyliki św. Marka na placu jego imienia, przez który rocznie przewija się 30 mln turystów. Ukazała się też na świecie anglojęzyczna imponująca, 800-stronicowa publikacja „Andrzej Wróblewski. Exhibiting” w redakcji oraz z tekstami Magdaleny Ziółkowskiej i Wojciecha Grzybały z Fundacji Andrzeja Wróblewskiego, bogato ilustrowana, wydana przez prestiżowe wydawnictwo Hatje Cantz. Pośród historii polskich i zagranicznych wystaw Wróblewskiego oraz ich recepcji, poszerzonych esejami m.in. Martina Pollacka czy ks. Adama Bonieckiego, można poczuć się właśnie jak w thrillerze, czytając „An American Lead”, czyli „Amerykański trop”.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS